Podczas bitwy ogarnął ją uczuciowy paraliż, nie umiała zdobyć się na to, aby życzyć zwycięstwa którejś ze stron. Oglądała walkę jak przypadkowy widz meczu bokserskiego. Po triumfie Armady nie czuła ani ulgi, ani radości, ani rozpaczy.
Po zatonięciu okrętów wojennych pozostałe okręty floty Nowego Crobuzon odpłynęły na północny zachód. Uciekły w panice, zbyt przerażone, żeby wywiesić białą flagę i błagać Armadyjczyków o wpuszczenie do portu. Crobuzończycy pierzchli, wmawiając sobie, że jest dla nich nadzieja, że dotrą do jakiegoś lądu. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich śmierć.
Zwycięzcy zdobyli trzy crobuzońskie pancerniki i fregatę. Szybko wpleciono je w tkankę miejską Armady, ale tylko w niewielkim stopniu zrekompensowało to utratę dziesiątków jednostek. Znaczną część floty – dwa okręty podwodne i połowę pospiesznie przekwalifikowanych parowców – poświęcono dla zniszczenia okrętów wojennych. Nie było już „Trójzębu” i tuzinów mniejszych statków powietrznych. Wielki aerostat obsiadły golemy, ściągając go na dół w strefę wymiany ognia, który zerwał z niego skórę i potrzaskał mu szkielet.
Powrót do miasta z parowców-samobójców zajął rozbitkom wiele godzin – wiosłowali w pontonach ratunkowych, płynęli wpław, trzymali się desek z rozbitych statków. Taumaturgowie i inżynierowie pracujący na dnie „Wielkiego Wschodniego” na ponad dobę zredukowali prędkość awanka. Zwierzę tępo płynęło przed siebie, a krwiożerczy chaos na górze nie zmącił mu spokoju.
Wśród rozbitków, którzy dotarli do miasta, siłą rzeczy trafiali się crobuzończycy. Być może paru co bardziej przedsiębiorczych zdjęło ubrania ze zwłok Armadyjczyków i wkradło się do nowego życia jako marynarze wszyscy co najmniej znośnie władali językiem salt. Większość przeżyła jednak zbyt wielką traumę, żeby kombinować, toteż wieczorem po bitwie na pokładach Armady zaczęli się pojawiać crobuzońscy marynarze, w przemokniętych, zniszczonych mundurach, sponiewierani strachem. Bardziej bali się jednak utonięcia niż armadyjskiej zemsty.
W tych trudnych dniach zaraz po wojnie, pod niebem zasnutym czerwonymi i czarnymi dymami, ci przerażeni marynarze wywołali kryzys polityczny. Jak można się było spodziewać, Armadyjczycy wyładowywali swoją wściekłość na umęczonych jeńcach. Nowych przybyszów bito i chłostano – niektórych ze skutkiem śmiertelnym – a ich dręczyciele wykrzykiwali imiona swoich poległych przyjaciół. Ale w końcu górę wzięło zmęczenie, rozpacz i odrętwienie. Crobuzończyków umieszczono pod pokładami „Wielkiego Wschodniego”. W końcu dzieje Armady były zbudowane na asymilacji obcych i wrogów – po każdej bitwie, po każdym zdobyciu statku.
Tutaj okoliczności były bezprecedensowo burzliwe i makabryczne, ale nie ulegało kwestii, co należy zrobić z ujętymi nieprzyjaciółmi. Podobnie jak w wypadku „Terpsychorii” z ludzi podatnych na perswazję miano uczynić Armadyjczyków.
Tyle że tym razem Kochankowie podjęli inną decyzję.
Wrócili z bitwy rozjuszeni i naelyktryzowani, w uniesieniu, poznaczeni przypadkowymi ranami, które nie znajdowały swego odpowiednika u partnera – naprawa tego stanu rzeczy miała potrwać wiele nocy. Cały okręg, całe miasto było wstrząśnięte, kiedy wyciekła informacja, że Kochankowie chcą usunąć Crobuzończyków z Armady.
Na pospiesznie zwołanym wiecu, który odbył się na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, Kochanka przedstawiła swoje stanowisko. W płomiennej oracji przypomniała swoim współobywatelom, że jeńcy i ich rodacy pomordowali członków ich rodzin, zbombardowali miasto, zniszczyli połowę armadyjskich statków. Nigdy wcześniej nie było tylu uprowadzonych do przyjęcia na pokład w jednym rzucie. Zasoby uszczuplone, Armada osłabiona, Nowe Crobuzon wypowiedziało wojnę – jak można próbować wchłonąć tak wielu nieprzyjaciół?
Ale wielu obecnych Armadyjczyków niegdyś było wrogami. Od zarania dziejów miasta obowiązywała zasada, że po ustaniu walki ma konfliktu z szeregowymi żołnierzami nieprzyjaciela. Należy ich przygarnąć i jeśli się uda, dokonać w nich przemiany, uczynić z nich obywateli. Bo czymże jest Armada, jeśli nie kolonią zaginionych, renegatów, dezerterów, pokonanych w boju?
Crobuzońscy marynarze dygotali w swoich celach, nieświadomi burzy, jaka się wokół nic rozpętała.
To nie byłoby morderstwo, dowodziła Kochanka. Jeńców wsadzonoby na statek, odpowiednio ich zaopatrzywszy, i skierowano ku Bered Kai Nev. Całkiem niewykluczone, że dotrą do celu.
Ale to był lichy argument.
Zmieniła taktykę, przekonując ze złością, że po złapaniu awanka miasto musi płynąć dalej, że ma możliwość dotrzeć do miejsc, o których Armadyjczycy wcześniej nawet nie marzyli, dokonać rzeczy niewyobrażalnych, i że marnowanie zasobów na wycieranie nosa tysiącowi płaczliwych przybyszów – morderców – to czystej wody idiotyzm.
Mimo że rany wciąż krwawiły, mimo że wspomnienie wojny wciąż dotkliwie bolało, nastroje tłumu obracały się przeciwko Kochance. Nie przekonała ludzi. Pozostali włodarze przyglądali się bez słowa.
Bellis zrozumiała. Stanowisko zgromadzonych nie brało się z tego, że darzyli jeńców miłością litością czy współczuciem. Im nie chodziło o rannych żołnierzy gnieżdżących się w ciasnych ładowniach pod pokładem, im chodziło o ich miasto. „Tu jest Armada” – mówili. „Temu zawdzięcza swoją tożsamość. Jeśli to zmienimy, to skąd będziemy wiedzieli, kim jesteśmy? Skąd będziemy wiedzieli, jak żyć?”
Jedną oracją Kochanka nie mogła zdławić wielu stuleci tradycji – tradycji, na której miasto opierało swoje przetrwanie. Kochanka była na scenie sama i przegrywała w tym sporze. Bellis nagle zadała sobie pytanie, gdzie jest Kochanek i czy podziela pogląd partnerki.
Wyczuwając nastrój niezadowolenia, ci spośród zebranych, którzy zgadzali się z argumentacją Kochanki, spontanicznie wznieśli okrzyki poparcia, nawołując do zemsty na jeńcach. Szybko zagłuszyły ich jednak głosy sprzeciwu.
Osiągnięty został jakiś punkt krytyczny. Nagle stało się oczywiste, że zgromadzeni nie pozwolą na zamordowanie Crobuzończyków, nawet powolną, niby miłosierną metodą zaproponowaną przez Kochankę. Nikt nie miał wątpliwości: trzeba będzie rozpocząć długi, czasem łatwy, czasem okrutny proces uobywatelniania uprowadzonych, uwięzionym pod pokładem ludziom trzeba będzie poświęcić wiele miesięcy starań i w końcu wielu z nich – choć nie wszyscy – pogodzi się z nowym życiem. Niepogodzeni pozostaną w więzieniu i dopiero w ostateczności, po długich działaniach perswazyjnych, być może zostaną straceni.
– Po co, kurwa, ten pośpiech? – krzyknął ktoś z tłumu – I gdzie wy nas, kurwa, ciągniecie?
W tym momencie Kochanka skapitulowała, szybko i z gracją. Wzruszywszy ramionami z teatralną pokorą oznajmiła, że odwołuje swój rozkaz. Nagrodziły ją wiwaty publiczności, która wciąż była gotowa wybaczyć jej wysuniętą w gniewie niedobrą sugestię. Kochanka nie odpowiedziała na agresywne pytanie.
Bellis przypomniała sobie, że niemal natychmiast dostrzegła w tym moment osiowy. „To była chwila – mówiła sobie w późniejszych tygodniach – kiedy wszystko się zmieniło”.
Statki, które doznały zbyt wielkich uszkodzeń, żeby pływać, zostały wpięte w miasto i ciągnął je niestrudzony awank. Poruszał się jednostajnym tempem, bez nagłych szarpnięć i narowów, z prędkością nieco przekraczającą pięć węzłów.
Na północ.
W tych dniach odbywały się nabożeństwa za zmarłych: składano im hołd, głoszono homilie, wznoszono modły. Rozpoczęła się odbudowa. Skrzypiały żurawie. Ekipy zgaszonych robotników przystąpiły do remontu uszkodzonych budynków wszędzie tam, gdzie było to możliwe, przywracając stan poprzedni, a tam, gdzie nie było to możliwe, dokonując zmian. W tych strasznych dniach Armada nie kipiała życiem i radością. Wciąż krwawiła, jeszcze się nie zabliźniła.
Ludzie zaczęli stawiać pytania. Delikatnie, bardzo ostrożnie, zaczęli obmacywać rany na duszy, zostawione przez wojnę okaleczenia. I wtedy zrodziły się straszne wątpliwości.
„Po co przypłynęli?” – mówili ludzie do siebie i do innych, kręcą głowami i ze spuszczonym wzrokiem. „I jak nas, do cholery, znaleźli na drugim końcu świata?”
„Czy mogą zrobić to jeszcze raz?”
W tym powoli pączkującym klimacie gniewu i dociekliwości wyrosły kwestie szersze niż niedawna wojna. Każde pytanie prowadziło do następnych.
„Czym zwróciliśmy na siebie ich uwagę?”
„Co my robimy?”
„Dokąd płyniemy?”
Z upływem dni i bezsennych nocy odrętwienie Bellis zaczęło ustępować. Od zakończenia bitwy właściwie z nikim nie rozmawiała, z nikim się nie spotkała. Uther Doul radził sobie bez niej. Nie szukała towarzystwa Carrianne czy Johannesa. Poza przesiewaniem plotek, które pieniły się jak chwasty, Bellis przez wiele dni prawie się nie odzywała.
Na drugi dzień po walce zaczęła myśleć. Coś się w niej ocknęło i spojrzała na zdewastowane miasto z pierwszym silniejszym uczuciem, jakiego doznała od dłuższego czasu – ze śmiertelną zgrozą. Z zaskoczeniem stwierdziła, że jest przerażona.
Podniósłszy oczy ku słońcu, poczuła drgnienia emocji, niepewności i strasznych pewności, które w sobie magazynowała.
– O bogowie. O bogowie.
Tak wiele wiedziała. Tak wiele spraw było teraz dla niej jasnych – i to w większości spraw tak strasznych, że na razie bała się z nimi zmierzyć, na razie nie mogła o nich myśleć. Nosiła w sobie zrozumienie i wiedzę, ale uciekała przed nimi jak przed jakimś dręczycielem.
Tego dnia Bellis jadła, piła i spacerowała, jakby nic się nie zmieniło, ale podobnie jak inne sponiewierane istoty wokół niej, ruchy miała szarpane i niezdarne. Tylko od czasu do czasu krzywiła się – mrugała powiekami, syczała i zaciskała zęby – gdy zgromadzona w jej wnętrzu wiedza drgnęła. Bellis była nią brzemienna – i desperacko ignorowała to grube, diabelskie dziecko.
W głębi duszy wiedziała, że nie potrafi zdławić w sobie tej wiedzy, ale grała na czas, nie werbalizowała, odganiała noszone w sobie zrozumienie gniewnym, wystraszonym: „Nie teraz, nie teraz…”
Obserwowała zachód słońca przez nierówno wyrżnięte w blasze okna i ślęczała nad listem, próbując zebrać się do napisania o bitwie.