Po uderzeniu o strzelistą burtę okrętu dzioby opustoszałych holowników i trawlerów ulegają zmiażdżeniu i odskakują. W tym momencie ich rozgrzane do czerwoności maszyny eksplodują, co powoduje zapalanie się umieszczonej w maszynowniach ropy, prochu strzelniczego lub dynamitu. Buchając paskudnymi, oleistymi płomieniami, bluzgając wielkimi kłębami dymu i przeciągłymi wybuchami, które trwonią cześć energii na bezużyteczny huk, statki wylatują w powietrze seriami mniejszych eksplozji zamiast jedną solidną.
Ale nawet tak niedoskonałe torpedy zaczynają wybijać dziury w crobuzońskich okrętach wojennych.
Daleko za nimi rozbita flota armadyjska zaczyna się przegrupowywać. Okręty Nowego Crobuzon są spowalniane i stopniowo niszczone przez nawałę złożonych w ofierze statków. Armadyjskie zaś gromadzą wokół siebie flotę i zaczynają strzelać do sparaliżowanego wroga.
Morze roi się od szalup ratunkowych: uciekinierzy z porzuconych statków płyną ku okrętom. Załogi wiosłują gorączkowo, omijając statki Armady, które płyną do boju. Niektórym się to nie udaje: niektóre są miażdżone i idą na dno; niektóre są zatapiane przez ogromne, zabarwione krwią fale; niektórymi szarpią wybuchy ładunków głębinowych; w niektóre trafiają kule armatnie. Wiele szalup ucieka jednak na spokojniejsze wody w pobliżu Armady, załogi patrzą, jak ich brzydkie małe holowniki rąbią w najeźdźców i eksplodują.
Ci niespodziewani napastnicy – absurdalna, marnotrawna metoda obrony – zatrzymali Crobuzończyków, kolejne statki stawały w ogniu i roztapiały żelazne burty trzonu floty.
Okręty wojenne zostały zatrzymane.
„.Poranny Wędrowiec” tonie.
Rozlegają się wiwaty, narasta wrzask zaskoczonego triumfu, z rufowej części Armady, skąd obywatele widzą, co się dzieje na morzu, zaledwie kilka kilometrów dalej.
Triumfalny ryk podchwytują kolejni mieszkańcy, a od nich następni, i jeszcze następni. Rozlewa się po całym mieście. Po upływie niecałej minuty w najgłębszych zakamarkach Pragnieniowic, Alozowic i Pamięcioimpulsowni po drugiej stronie Armady ludzie wrzeszczą w ekstatycznej radości, chociaż nie są pewni, co ma ich cieszyć.
Crobuzońscy marynarze przyglądają się temu wszystkiemu z bezmierną zgrozą. W boku „Porannego Wędrowca” wykwita wielka dziura. Kolejne stateczki walą w niego i wybuchają, już kiedy zaczyna nabierać przechyłu, już kiedy jego majestatyczny kształt zaczyna się osuwać, pokład odchyla się od poziomu i spanikowane figurki wskakują do wody. Eksplozje trwają do chwili, kiedy rufa nagle idzie do góry i z potwornym hukiem odłamuje się, rzygając do morza ludźmi metalem i całymi tonami węgla.
Crobuzońskie załogi widzą, że szanse na powrót do domu znikają. Armadyjczycy znowu podnoszą krzyk radości, kiedy wielki kształt przewraca się na bok ze smutkiem i żalem przepajającym każde drgnienie, pluje ogniem i zostaje wessany pod wodę.
Crobuzoński okręt flagowy zatonął.
Spanikowane pozostałe okręty za wcześnie zaczynają ostrzeliwać Armadę, kotłując morze, skutkiem czego miasto kołysze się jak podczas burzy. Ale niektóre mniejsze pancerniki dopłynęły już dostatecznie blisko – ich ciężkie pociski gruchoczą maszty i rozdzierają tkankę miasta.
Jedna z bomb spada na Targ Zimowej Słomy, rozrywając wianuszek straganiarskich łodzi. Dwa pociski śmigają złowieszczo nad głową i wybijają dziurę w boku „Pinchennarna”, skutkiem czego setki płonących książek bibliotecznych sfruwają do wody. Statki toną spinające je pomosty pękają.
Angevine i Szekel nawzajem dodają sobie otuchy, ukrywając się przed niedobitkami crobuzońskiego desantu. Twarz Szekla krwawi obficie.
Ale choć te ataki są straszne, tylko okręty wojenne mogłyby zniszczyć miasto, które znajduje się jednak poza zasięgiem ich dział. Są nękane, powstrzymywane, rozbijane przez nawałę wypełnionych prochem strzelniczym holowników. Ciągle napływają kolejne armadyjskie statki. Po tym, jak piąta eksplozja wstrząsa dziobem „Zguby Suroch”, okręt zaczyna wierzgać, pękać, przechylać się, tonąć.
Pancerniki i statki zwiadowcze kłębią się wokół niego troskliwie i bezpożytecznie, jak trutnie wokół konającej królowej. Na skutek wznowionego ostrzału ze strony niedobitków armadyjskiej floty, ale przede wszystkim pod wpływem nieoczekiwanych samobójczych ataków tych przekwalifikowanych parowców, crobuzońskie okręty wojenne jeden po drugim idą na dno.
Na nadbudówce „Wielkiego Wschodniego” mężczyzna wydaje z siebie nieme wrzaski zgrozy.
Napina się i całuje posążek z gorączkową pasją, po czym szykuje się do skoku wprzód i w dół, po uprzednim nieznacznym skondensowaniu przestrzeni, żeby wylądować na fregacie, która z dygotem odbija od brzegu, ale mężczyzna nieruchomieje, uświadomiwszy sobie coś strasznego.
Patrzy, jak ostatnie dwa okręty wojenne, roztrzęsione od ataków, palą do swoich dręczycieli ze swych diabelskich dział. Ale chociaż zatapiają kilka armadyjskich jednostek, niemiłe eksplozje wstrząsające ich burtami trwają aż do chwili, gdy crobuzońskie okręty idą na dno.
Węgiel najeźdźców zatonął. Mężczyzna patrzy na to odrętwiały. Nie ma już sensu zeskakiwać na fregatę czy płynąć wpław na inny ojczysty statek. Nawet jeśli Armadyjczycy nie zniszczą ich wszystkich co do jednego, nawet jeśli parę chyżych pancerników ucieknie, to znajdują się na środku Wezbranego Oceanu, białej plamy na mapie, prawie trzy tysiące kilometrów od najbliższego lądu i dwa razy tyle od kraju. Po kilkuset kilometrach kotły wystygną i crobuzońskie statki zatrzymają się.
Nie mają żagli. To koniec.
Nie ma dla nich nadziei.
Misja ratunkowa nie powiodła się. Mężczyzna wciąż jest w niewoli.
Patrzy w dół i z tępym zdziwieniem zdaje sobie sprawę, że znowu jest w jednej fazie z przestrzenią Bellis. Gdyby się teraz odwróciła, zobaczyłaby go. Mężczyzna odrętwiałe całuje posążek i znika.
Zapadł zmierzch i sterowce z Pragnieniowic nareszcie wystartowały, każdy z krwiożerczą załogą na pokładzie. Sunęli nisko i szybko nad fusami bitwy. Wampiry. Gotowe do akcji. Smagając długimi językami nocne powietrze, w oczekiwaniu na okazję.
Ale byli za późno. Bitwa się skończyła.
Latające machiny bezproduktywnie kręciły się nad wodą zapaskudzoną pyłem węglowym, powykręcanym metalem, kwasem, ropą naftową, tu i ówdzie opalizującą plamą skalnego mleka, żywicą i wielo galonami krwi.
Rozdział trzydziesty siódmy
Z początku miasto wezbrało wycieńczonym zachwytem, rodzajem obdartej, okaleczonej euforii.
Nastrój ten nie utrzymał się długo. W kolejnych dniach Bellis miała dotkliwą świadomość panującej dokoła ciszy. Armada milczała. Ucichła zaraz po bitwie, kiedy ryki triumfu zgasły i ludzie uświadomili sobie skalę zniszczeń.
W noc po rzezi Bellis nie spała. O świcie wyszła na ulicę razem z tysiącami innych obywateli i chodziła otępiała po mieście. Jego topografia uległa rozmaitym przeobrażeniom. Statki, na których kupowała papier czy piła herbatę albo przez które setki razy bezrefleksyjnie przechodziła, poznikały.
Croom Park pozostał nietknięty. Nic się też nie stało „Chromolitowi”, „Tolpandy” i oczywiście „Wielkiemu Wschodniemu”.
Bezpośrednio po bitwie Bellis wielokrotnie wyłaniała się zza rogu w jakimś labiryncie zaułków – albo przekraczała drewniany pomost czy wychodziła na jasno oświetlony plac – i widziała ludzi opłakujących swoich zmarłych. Niektórzy wpatrywali się w jakiś bolesny ślad po walce – w sfalowaną wodną dziurę po swoim statku mieszkalnym, rumowisko placu targowego, kościół zmiażdżony przez złamane maszty.
„To niesprawiedliwe – pomyślała trawiona wyrzutami sumienia Bellis – że tak niewielu miejscom uczęszczanym przeze mnie stała się krzywda. Jakim prawem?” Jej przecież nawet na nich nie zależało.
Ogromna rzesza Armadyjczyków poniosła śmierć. Było wśród nich kilku członków rady Bud i królowa Braginod z Czasów. Rada wybrała w głosowaniu nowych członków, a piecza nad Czasami bez zbędnych ceregieli przeszła na Dynicha, brata Braginod. Nikogo to szczególnie interesowało. Armada zostawiła w morzu tysiące ciał.
Ludzie zerkali na „Sorgo” i mruczeli, że gra nie jest warta świeczki.
Bellis wędrowała przez spustoszony miejski krajobraz jak we śnie. Nawet tam, gdzie nie spadły żadne pociski, napięcia spowodowane przez wierzganie morza ciężko pouszkadzały architekturę. Łuki popękały, ich zworniki spoczęły na dnie morza. Pożary zrobiły swoje. Wąskie uliczki runęły w gruzy, rzędy domów, które zdawały się opierać o siebie, przemieszczały się, zderzały ze sobą, dachy pękały i budynki waliły się. Miasto doznało wielu szkód, które na lądzie nie byłyby możliwe.
Podczas swoich spacerów Bellis usłyszała setki historii: podrasowane opowieści bohaterskie i makabryczne opisy okaleczeń. Zaczęła nieśmiało szperać za konkretnymi informacjami. Motywowana niezrozumiałą dla niej samej ciekawością – w tych godzinach czuła się jak automat, poruszała się bez udziału swojej woli – wypytywała o los innych pasażerów „Terpsychorii”.
Krążyły sprzeczne wiadomości na temat pań Cardomium. Do Bellis dotarły też wieści o tych członkach załogi, którzy wciąż siedzieli w więzieniu, bo jeszcze nie ufano ich armadyjskiemu patriotyzmowi, bo jeszcze nie pogodzili się z uprowadzeniem. Słyszała, że kiedy rozpoczął się ostrzał, na statkach więziennych przed dziobem Niszczukowód wybuchła potężna wrzawa: osadzeni co tchu w płucach wołali do swoich rodaków, żeby ich uwolnili.
Ale desant nawet nie zbliżył się do więzień i okrzyki pozostały bez odpowiedzi.
Siostra Meriope nie żyła. Wstrząsnęło to Bellis, ale jakoś dziwnie, abstrakcyjnie, jakby zobaczyła nieznany jej wcześniej kolor. W bitewnym chaosie ze szpitala dla obłąkanych uciekło kilkoro pacjentów, między innymi Meriope. Wydatnie brzuchata zakonnica przedostała się na rufowy skraj miasta i zaczęła biec ku crobuzońskim oddziałom desantowym, wykrzykując ekstatyczne pozdrowienia – i została zastrzelona. Nie sposób było ustalić, od czyjej padła kuli.
W słyszanych przez Bellis opowieściach scenariusz ten pojawi się wielokrotnie – stanąwszy przed niespodziewaną szansą powrotu do kraju, uprowadzona osoba usiłowała przejść na drugą stronę i przypłaciła to życiem. Wyglądało na to, że zginęło w ten sposób wielu pasażerów „Terpsychorii”. Nawet jeśli ich liczba była zawyżona drastyczne szczegóły podkoloryzowane gwoli przestrogi – „taki spotka cię los, jeśli będziesz nielojalna” – Bellis była przekonana, że wielu jej dawnych rodaków istotnie straciło w ten sposób życie. Co do jednego nie miała wątpliwości – konstatacja ta nie wymagała zresztą wielkiej bystrości umysłu – że gdyby poszukała schronienia wśród oddziałów crobuzońskich, wcale nie byłaby bezpieczna. Już dawno postanowiła, że jeśli wróci do kraju, to na swój sposób. Zdawała sobie sprawę, że rządowi crobuzońskiemu nie zależy na tym, by przeżyła. Uciekła przecież przed nim i miała po temu dobre powody.