Dociera na powierzchnię w chwili ciszy, przypadkowej przerwy w rzezi, pośrodku niegdysiejszej floty armadyjskiej. Dookoła niego statki rozpadają się z okropnymi odgłosami. Miotają się, rzygają dymem i ogniem, syczą przy wsuwaniu się do chłodnej wody, ciągną ze sobą konające załogi.
Tanner nie panuje nad swoim umysłem. Nie potrafi myśleć słowami. O wodę wokół niego znowu uderzają pociski, gotując krwisty rosół z metalu i trupów.
Powietrze iskrzy. Elyktrotaumaturgiczne kłótnie buchają z crobuzońskich statków; kusze miotają kadziami silnego kwasu. Ale choć armadyjska flota ma przetrącony kręgosłup, przechodzi do kontrofensywy.
Armadyjczycy strzelają pociskami wielkości ludzi, które walą w crobuzońskie okręty wojenne, tworząc poszarpane metalowe kwiaty. Drewniane okręty wpływają między szyki wroga i palą z dział, wgniatając pancerze, przebijając kominy, zrywając cumy dział.
„Trójząb” i jego powietrzna flotylla są już nad crobuzońską flotą. Rozpoczyna się szarpana kanonada pocisków: bomb prochowych, bukłaków z ogniem, które pękają w powietrzu, dociążonych strzałek i noży. Wywołane przez eksplozje podmuchy gorąca trzęsą sterowcami i spychają je z kursu.
Armadyjskie statki wciąż się zbliżają. Strzelają, wybuchają przewracają się, stają w płomieniach, a mimo to flota prze do przodu załogi z oślim uporem kierują statki ku okrętom wojennym Nowego Crobuzon.
Wznoszą się kłęby ciemnych ciał.
Crobuzońscy taumaturgowie, czerpiąc moc z akumulatorów i własnych ciał, ożywili stada golemów: koślawych konstrukcji z drutu, skóry i gliny, nieestetycznych i byle jak wykonanych, z pazurami podobnymi do wnętrzności parasola i przezroczystymi, szklanymi oczami. Gorączkowo bijąc brzydkimi skrzydłami, wzlatują ku niebu. Są silni jak małpy, tępi i wytrwali.
Chwytają armadyjskich aeronautów za kostki, wspinają się po nich, rozszarpują im ciała i rozdzierają balony. Krwawiący aeronauci spadają na pokłady statków.
Golemy unoszą się jak dym nad crobuzońską flotę, aby wbić się w kabiny pilotów i okna armadyjskich statków powietrznych. Oślepiają załogi, tłuką szyby w drobny mak, rozpruwają płótno komór gazowych. Wielu spada, okaleczonych przez pociski, miecze lub grawitację, po drodze rozlatują się na swoje nieżywotne części składowe. Dziesiątki golemów pozostają jednak w górze i nękają armadyjską flotę powietrzną.
Powietrze nad bitwą wydaje się dorównywać gęstością morzu. Jest lepkie i ciągnące się od wyziewów dział, miotaczy ognia i katapult, od gazu strąconych sterowców, od polujących golemów, krwawego pyłu i gejzerów sadzy.
Za każdym ruchem kryje się straszna powolność, solenna staranność. Każdy sztych, każdy miażdżący cios, każda kula wwiercająca się w oko i kość, każde beknięcie ognia rozbijające statek wydaje się precyzyjnie zaplanowane.
Ale to tylko nikczemne pozory.
***
Tanner widzi w mętnej wodzie kadłuby nieprzyjacielskich statków i setki kształtów dokoła: mknące spiralne jednostki, jednoosobowe batyskafy z muszli gigantycznych nautilusów. Armadyjskie okręty podwodne rozpraszają tę drobnicę, taranują żelazne flanki okrętów wojennych i wypływają na powierzchnię jak wieloryby.
Tanner nagle znajduje się pośród śmigających ludzi-ryb z Cieplarni, które wpuściły go do swoich szeregów. Długimi mackami uchwycił chitynowatą muszlę jednego z małych nautilusowych batyskafów. Przez mały iluminator widzi, że załogant patrzy przerażony, myśli, że zwariował, że to jego obłąkany umysł podsuwa mu obraz tej wyjącej dziko twarzy, crobuzońskiej twarzy obrzucającej go w wodzie przekleństwami w jego ojczystym języku, podnoszącej na wysokość jego głowy jakiś rodzaj pistoletu i oddającej strzał.
Strzałka przebija szybę i wwierca się w twarz crobuzońskiego marynarza, wzmocniony grot rozłupuje kość policzkową i podstawę czaszki, aby przyszpilić mu głowę do tylnej ściany batyskafu. Tanner Sack wpatruje się w mężczyznę, którego zabił, nie, jeszcze żyje, jego usta wykrzywiają się w skurczu agonii i zgrozy, kiedy morze wdziera się do rozerwanego batyskafu i zatapia go.
Tanner odpływa do tyłu, trzęsąc się gwałtownie, patrząc, jak mężczyzna umiera, patrząc, jak nautilus wypełnia się wodą, zaczyna wirować i idzie na dno.
Martwych i rozszarpanych porozrzucało po pokładach statków i po morzu, jakby byli kawałkami spalonego papieru w przypadkowy sposób rozlokowanymi przez ogień.
Tanner Sack poluje na ludzi.
Dookoła niego statki pikują na dno. Otaczają go konający mieszkańcy jego dawnego kraju. Krwawią i wywrzaskują bąbelki powietrza. Są zbyt głęboko, aby dotrzeć na powierzchnię. Żaden z nich już nigdy nie zaczerpnie powietrza.
Tanner dostaje nagłych torsji, rzygowiny przemocą rozwierają mu gardło i wychlustują na zewnątrz. Do mdłości dochodzi poczucie odklejenia od czasu, jakby był pijany lub spał, jakby to było wspomnienie, już teraz, kiedy dopiero się wydarza.
Pod nim przepływają dziwne ciemne stworzenia, które w pierwszej chwili bierze za ludzi-ryby, czyli swoich sojuszników, ale szybko orientuje, że był w błędzie.
Znikają i Tanner nie ma czasu, żeby pozwolić sobie na luksus zastanawiania się, co to było.
Walka toczy się dalej, spazmatycznymi porywami. Z rozdartej burty książkowickiego, nakręcanego statku sypią się koła zębate, ogromni sprężyny i sponiewierane ciała kheprich. Woda wokół statków z Czasów jest lepka od żywicy porozrywanych ludzi-kaktusów. A tam gdzie bomby rozrywają strupodziejów, chmury ich krwi twardnieją w strupowe szrapnele. Hotchi są miażdżeni między kadłubami.
Bestie przywołane przez armadyjskie wiedźmy-raki wbijają pióra w crobuzońskie statki i wrzucają załogi do wody, chwyciwszy marynarzy kłapiącymi szczękami. Jest ich jednak zbyt wiele, żeby nad nimi zapanować i stają się też groźne dla swoich przywoływaczy.
W oparach smogu armadyjskie pociski trafiają w armadyjskie pokłady, a crobuzońskie oszczepy i kule przebijają ciała crobuzońskich żołnierzy.
W różnych momentach bitwy kobiety i mężczyźni podnoszą wzrok i widzą niebo, słońce, przez czerwone chmury, przez wodę, przez błony własnej i cudzej krwi. Niektórzy leżą tam, gdzie padli i konają ze świadomością, że światło nisko zwieszonego nad horyzontem słońca jest ostatnim, jakie w życiu zobaczą.
Bo słońce zachodzi. Do zmierzchu została może godzina.
Dwa spośród wielkich armadyjskich parowców wojennych są zniszczone, a jeden ciężko uszkodzony, tylne działa przypominają kończyny powykręcane porażeniem mózgowym. Dziesiątki statków pirackich i mniejszych jednostek poszły na dno.
Z crobuzońskich okrętów wojennych tylko „Pocałunek Darmocha” został unieszkodliwiony. Reszta doznała uszkodzeń, ale walczy dalej.
Crobuzońska flota wygrywa. Klin statków zwiadowczych, pancerników i batyskafów przedarło się przez szyki armadyjskie i prze ku oddalonemu o kilka kilometrów miastu. Bellis obserwuje ich zbliżanie się przez ogromną lunetę na „Wielkim Wschodnim”.
„Wielki Wschodni” jest redutą, sercem miasta.
Trwamy ma stanowiskach! – krzyczy Uther Doul do otaczających go ludzi, do snajperów zagnieżdżonych w olinowaniu.
Nikt nie śmiał zaprotestować. Nikt nie zaproponował, żeby zadać awankowi ostrogę i uciec.
Crobuzońskie okręty wytrzymują kanonadę dział rozmieszczonych na „Sorgo”, choć same nie odpowiadają ogniem. „Nie chcą ryzykować uszkodzenia samej platformy” – zauważa w myślach Bellis. Są teraz dostatecznie blisko, aby widać było poszczególne elementy ich konstrukcji: mostki, wieżyczki, relingi i działa, a także załogi, które przygotowują się, sprawdzają broń, gestykulują i ustawiają się w szyku bojowym. Nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” unoszą się kłęby kordytu, od którego Bellis łzawią oczy. Rozpoczął się ostrzał z broni małokalibrowej.
To jest zorganizowany desant. Najeźdźcy nie przybijają jak popadnie do rufowego brzegu miasta: utrzymują szyk, w kształcie grota strzały, i płyną prosto do zatoki łodzi wokół „Sorgo”. Crobuzończycy z rozmysłem kierują się ku „Wielkiemu Wschodniemu”.
Bellis odsuwa się od relingu. Na pokładzie w dole kotłuje się od Armadyjczyków gotowych do walki. Bellis uświadamia sobie, że nawała uzbrojonych ludzi odcięła jej drogę ucieczki z nadbudówki.
Jakaś cząstka jej duszy chce pozdrowić Crobuzończyków powitalnym okrzykiem, ale zdaje sobie sprawę, że jej krajanie nie są zainteresowani zabraniem jej do domu, że jest im wszystko jedno, czy ona żyje. Jest w rozpaczliwej rozterce, uświadamia sobie, że nie wie, czyjego zwycięstwa sobie życzy.
Odstępując do tyłu, nagle odnosi wrażenie, jakby na kogoś weszła, jakby poczuła w powietrzu jakieś zawirowanie, jakby ktoś szybko stoczył jej z drogi. Bellis wykonuje szybki piruet, uderzona obuchem paniki, ale nie widzi nikogo. Jest sama nad ciżbą uzbrojonych ludzi.
Patrzy w dół i jej wzrok pada na stojącego nieruchomo Uthera Doula.
Z hukiem skałkówek crobuzońska marynarka wojenna przystępuje do abordażu. Na styku obu wojsk dochodzi do najkrwawszej jatki. Armadyjczycy puszczają przodem ludzi-kaktusów; żołnierze crobuzońscy mają przed sobą mur ich potężnych, kolczastych ciał. Potężnymi zamachami wojennych toporów ludzie-kaktusy rozłupują przeciwników na pół.
Ale po stronie crobuzońskiej też walczą ludzie-kaktusy i ludzie strzelający z kuszarpaczy dociążonymi, wirującymi chakri, które niby ostrza toporów wbijają się w roślinne mięśnie i kości, odrąbują kończyny i rozcinają włókniste czaszki. Na okrętach najeźdźców są te taumaturgowie, którzy chwytają się za ręce i posyłają w armadyjską ciżbę błyskawice ciemno rozjarzonej energii negatywnej, antyświatła.
Crobuzończycy odpierają Armadyjczyków.
Wokół krępej nadbudówki, na której stoi Bellis, roi się od crobuzońskich marynarzy. Bellis jest sparaliżowana. Chce podbiec do nich, ale czeka. Nie wie, jak się to potoczy. Nie wie, co zrobi.
Na nadbudówce znowu ktoś jest. Wrażenie to pojawia się i znika.