Литмир - Электронная Библиотека

Przez jedną osłupiałą chwilę Bellis sądziła, że chodzi o nią, ale jeszcze zanim jej twarz skurczyła się w wyrazie radosnego zdumienia, zdała sobie sprawę, jakie to niedorzeczne. I coś znajdującego się głęboko w jej głowie czekało, żeby ją poinformować o innym wyjaśnieniu. Odwróciła się, aby zlustrować twarze Uthera Doula, Hedrigalla, Kochanków i wszystkich przybyłych kapitanów.

I dostała gęsiej skórki. Uzmysłowiła sobie, że na propozycję rokowań wszyscy zareagowali z zimną pogardą.

Na widok tej zbiorowej emocji, tej absolutnej agresji, tej pewności, że Nowe Crobuzon jest państwem, któremu nie wolno ufać, z którym należy walczyć, które należy zniszczyć, radość natychmiast w niej zgasła. Bellis przypomniała sobie, co przeczytała na temat Wojen Pirackich, a zwłaszcza ataku Nowego Crobuzon na Suroch. Przypomniała sobie swoje rozmowy z Johannesem i Tannerem Sackiem. Przypomniała sobie, jaką wściekłość wzbudziła w Tannerze sugestia, że miałyby ich znaleźć crobuzońskie statki.

Bellis przypomniała sobie, w jakim strachu sama uciekała z Nowego Crobuzon. „Wypłynęłam w morze, bo bałam się o swoje życie. Gdzie tylko spojrzałam, wszędzie widziałam milicję. Bałam się agentów rządu. Takich jak marynarze na tych statkach”.

„Nie tylko piraci – morscy rywale Nowego Crobuzon – i nie tylko prze-tworzeni mieli powód bać się nadpływających statków” – uprzytomniła sobie. Uszedł z niej cały entuzjazm. Ona również powinna się bać.

– Są tak silnie uzbrojeni, że mogliby obrócić miasto w perzynę – powiedział Doul do zgromadzonych kapitanów. – I oni nam mówią, że chcą się targować? – Nikogo z obecnych nie trzeba było przekonywać. Słuchali w milczeniu. – Zniszczą nas, jeśli tylko będą mieli taką możliwość. A okazuje się, że potrafią nas wytropić z drugiego końca świata, bogowie raczą wiedzieć jak. Jeśli teraz nie podejmiemy walki, będą do nas wracali. Przystępujemy do natarcia – dokończył powoli, do wtóru wiwatów, w których pobrzmiewało raczej napięcie niż wola walki.

Dowódcy odlecieli taksówkami powietrznymi na swoje jednostki. Ci władcy okręgów, którzy mieli walczyć, kazali się przewieźć na statki lub sterowce, ci zbyt schorowani lub tchórzliwi wrócili na okręty flagowe. Na podeście zostali tylko Doul, Bellis i Kochankowie. Na Bellis pozostała trójka w ogóle nie zwracała uwagi.

Kochankowie mieli wojować osobno: on na okręcie wojennym „Przystań Cho”, ona na statku powietrznym „Nanter”. Żegnali się ze sobą. Ze splecionymi językami mruczeli ekstatyczne dźwięki, które Bellis znała z podsłuchiwanek. Mówili sobie cicho, że niedługo znowu będą razem. Bellis uzmysłowiła sobie, że w ich rozstaniu nie ma nic wzruszającego, nic tragicznego. Nie całowali się tak, jakby to miał być ostatni raz, lecz zgłodniałe i lubieżnie, z nadzieją na rychły ciąg dalszy. Nie czuli strachu i chyba nie czuli też żalu: można było odnieść wrażenie, że pragną się rozstać, aby móc zejść się znowu.

Jak zawsze patrzyła na nich z pełną obrzydzenia fascynacją. Blizny wiły się jak małe węże, kiedy dotykali się twarzami.

Crobuzońskie statki były oddalone o mniej niż piętnaście kilometrów.

– Niektóre z nich się przebiją – powiedziała Kochanka do Uthera. – Możemy sobie pozwolić na utratę statków, aerostatów, batyskafów, obywateli. Nie możemy sobie pozwolić na utratę miasta i musisz być tutaj, aby go strzec. Jako nasza… ostatnia linia obrony. Aha – dodała – i nie możemy sobie pozwolić na utratę ciebie. Jesteś nam potrzebny, Doul. Wiesz, do czego. Kiedy dotrzemy do Blizny.

Bellis nie wiedziała, czy Kochanka zapomniała o jej obecności, czy też nie zależało jej już na utrzymaniu sprawy w tajemnicy.

Ostatni sterowiec odleciał, zabierając Kochanków na ich stanowiska bojowe. Awankowi ściągnięto wodze i miasto zwolniło. Doul i Bellis byli sami. Na szerokim pokładzie „Wielkiego Wschodniego” ludzie się zbroili.

Doul nie patrzył na Bellis i nie odzywał się do niej. Spoglądał w dal obok „Sorgo”. Mniej niż osiem kilometrów dzieliło marynarkę armadyjską od klina crobuzońskich okrętów wojennych z zadartymi nosami. Odległość malała.

W końcu Doul odwrócił się ku Bellis. Szczękę miał zaciśniętą, oczy otwarte trochę za szeroko. Podał Bellis skałkówkę. Czekała, aż jej powie, żeby zeszła pod pokład albo żeby nie pętała mu się pod nogami, ale nic takiego nie usłyszała. Stali razem i obserwowali zbliżani się crobuzońskich okrętów.

Mężczyzna całuje posążek i maszeruje niewidziany za plecami Bellis i Uthera Doula.

Serce szybko mu bije. Jest spakowany i gotowy. W kieszeniach i rękach ma cały swój dobytek. Jest rozczarowany, ale nie zaskoczony: Armada nie zgodziła się pertraktować. Tak będzie wolniej – ale może, przyznaje, per saldo wcale nie krwawiej.

Tak blisko, tak blisko. Już prawie może wejść na pokład „Porannego Wędrowca”, ale nie całkiem. Jeszcze kilka kilometrów. „Wyślą po mnie łódź” - myśli i szykuje się na ich powitanie. „Poinformowałem ich, gdzie będę”.

Uther Doul mówi coś teraz do Bellis, pokazując na rozgorączkowaną ciżbę na dole. Żegna się z nią. Zostawia ją na dachu nadbudowie schodzi do swoich wojsk, a ona śledzi go wzrokiem ze skałkówką w garści.

Mężczyzna wie, że ci, co nadpływają, jego rodacy, nie będą mieli problemów ze znalezieniem go. Wysłany przez niego opis był precyzyjny. Zresztą „Wielkiego Wschodniego” nie sposób pomylić z innym statkiem.

Oddzielone niecałymi pięcioma kilometrami morza dwie marynarki wojenne stały naprzeciwko siebie. Armadyjczycy: eklektyczna zbieranina statków wszystkich możliwych typów i we wszystkich możliwych kolorach, nad niezliczonymi pokładami wybrzuszają się żagle i snuje się dym. Po drugiej stronie „Poranny Wędrowiec” i siostrzane jednostki ustawione w szyku bojowym, szary metal i ciemnodrzew poprzebijane wielkokalibrowymi działami.

Do okrętów crobuzońskich zbliżała się chmara sterowców: wojskowych, zwiadowczych, taksówek obciążonych strzelbami i baryłkami czarnego prochu. Nie było wiatru, dzięki czemu szybko posuwały się naprzód. Na czele tych pstrokatych sił powietrznych leciał „Trójząb”, otoczony mniejszymi statkami powietrznymi i pojedynczymi baloniarzami.

Armadyjscy kapitanowie wiedzieli, że mają słabsze działa. Ich okręty znajdowały się ponad trzy kilometry od nieprzyjaciela, kiedy crobuzońskie statki dały ognia.

Erupcja dźwięku i gorąca nad morzem. Wał eksplozji i kipiących fal parł do przodu przed „Porannym Wędrowcem” bufor ochronny. Armadyjskie działa były nabite i podsypane prochem, ale milczały.

Załogi popędzały w duchu swoje okręty, żeby wróg wreszcie znalazł zasięgu ich armat. Zanim uderzą, muszą jednak przebrnąć przez ponadkilometrową linię ognia. Wkroczyli w tę jednostronną bitwę z ponurą zuchwałością i czas uległ przeistoczeniu.

***

Metal spotyka się z metalem, czarny proch zapala się, ropa naftowa wybucha, ciało pęka i płonie.

Pod wodą Tanner chwieje się gwałtownie, miotany zmarszczkami ciśnienia. Krwawi, krew tryska mu ze skrzeli.

Armadyjskie statki nad jego głową są cieniami na rozświetlonej wodzie. Szyki rozpadają się, panuje chaos. Niektóre statki dryfują zdezorientowane, niektóre formacje – „Na Jabbera!” – rozpraszają się, niektóre – „Jabberze, miej nas w swojej opiece!” – rozbijają na grupki złożone z kilku jednostek, zbliżają się do niego, są coraz większe, spadając ku niemu pomału jak słońce z nieba, tak powoli, że to chyba wyobraźnia płata mu figle, ale potem ludzie-ryby dokoła rozpierzchają się na wszystkie strony i – „NaDiabliOgoncholeranie!” – płachty porozrywanego metalu pikują jak komety, ciągnąc za sobą ogon smaru, ropy, brudu i krwi.

Deszcz rozbitych statków przelatuje obok niego ze skowytem, bryzgając bąbelkami powietrza i ciałami, po czym znika w ciemnościach.

Z perspektywy statków powietrznych rzeź jest odległa i stonowana: tu i ówdzie coś puknie i huknie z cicha, naftowy ogień obrasta czarną skorupą, jakiś statek jest, a potem go nie ma. Armadyjska flota jak sfora głupich i ślepych psów prze do przodu wskroś tej bezlitosnej nawały, coraz mniejsza i mniejsza, aż wreszcie jej działa mogą dosięgnąć crobuzońskich statków.

Widziana przez dziesiątki metrów powietrza wojna przypomina dioramę. Jest jak obraz batalistyczny. Nie sprawia wrażenia czegoś, co dzieje się naprawdę.

Eksplozje zagłuszają wrzaski.

Krew chlusta za burty armadyjskich statków. Metal drze się i pęka, statki nagle przeistaczają się w zębate istoty, śmiertelnie groźne dla swoich marynarzy. Armadyjscy kanonierzy strzelają, pociski szybują ognistymi parabolami w stronę nieprzyjaciół. Ale ten kilometr był morderczy i flota jest już o połowę mniejsza.

***

Z morza zrobiła się kostnica. Woda jest gęsta od ciał, które poruszają się z falami i prądami, w makabrycznym tańcu. Bluzgają chmurami krwi jak kałamarnice atramentem. Morze przeobraża je: wnętrzności rozpościerają się koralowymi wachlarzami, oddarte płaty skóry tworzą płetwy. Połamane kości wybijają w zwłokach dziury.

Tanner jest bardzo ociężały i zmarznięty. Po drodze do góry mija kobietę, która wciąż się porusza, za słaba, żeby wypłynąć na powierzchnię, ale jeszcze nie całkiem martwa. Tanner odwraca się do niej z bezgłośną zgrozą i holuje ją ku niebu, ale zanim docierają na powietrze, jej ruchy stają się pośmiertnym dygotem nerwów. Kiedy Tanner ją puszcza, widzi wokół siebie ruch – jak okiem sięgnąć, ludzie toną, a on nie może im pomóc, są za słabi, żeby przeżyć. Wszędzie widzi ich upiorną, desperacką szamotaninę i nagle doznaje takiego uczucia, jakby go to nie dotyczyło, jakby nie patrzył na ludzi, kheprich, ludzi-kaktusów, strupodziejów i hotchich, tylko na kłębowisko bezmyślnych, powtarzających się, powoli dogorywających ruchów, jakby zaglądał do kadzi z deszczówką pełnej zdychających powoli owadów.

95
{"b":"94843","o":1}