Литмир - Электронная Библиотека

Krüach Aum wybałuszonymi oczami patrzył, jak kapitan beszta dowódczynię Armadyjczyków.

– Kapitanie Sengka – powiedziała Kochanka. Bellis jeszcze nigdy nie widziała jej takiej dostojnej i przekonującej. – Nikt nie śmiałby kwestionować twojego zaangażowania i twojej troski o bezpieczeństwo, ale bardzo dobrze wiesz, że anophelius, samiec-moskit, jest nieszkodliwy i żywi się tylko nektarem kwiatów. Nie mamy zamiaru wywozić nikogo innego.

– Zabraniam! – krzyknął Sengka. – Na słoneczne gówno, system nie dopuszcza absolutnie żadnych wyjątków, ponieważ potrafimy wyciągnąć naukę z historii. Żaden anophelius nie może opuścić tej wyspy. Tylko pod tym warunkiem pozwalamy im żyć. Od tej reguły nie ma odstępstw.

– Zaczyna mnie to nużyć, kapitanie. – Bellis mimo woli podziwiała spokój Kochanki, zimny i twardy jak żelazo. – Krüach Aum jedzie z nami. Nie chcemy robić sobie wroga z Dreer Samher, ale zabieramy tego anopheliusa.

Odwróciła się i zaczęła oddalać od kapitana.

– Moi ludzie na Plaży Maszyn… – powiedział Sengka, a ona zatrzymała się i okręciła na pięcie. Wyciągnął ogromny pistolet i trzymał go lufą w dół. Armadyjczycy zastygli. -…to wyszkoleni w boju ludzie-kaktusy. Jeśli złamiecie mój zakaz, nie opuścicie tej wyspy żywi. – Tak powoli, że ruch ten nie wydawał się groźny, Sengka uniósł pistolet i wymierzył w Kochankę. – Ten anophelius, Aum, jak go nazywasz, idzie ze mną.

Obecni w pomieszczeniu strażnicy przybrali zaczajone pozy. Ręce zawisły nad mieczami, łukami i pistoletami. Strupodzieje i potężni ludzie-kaktusy szybko przerzucali wzrok między Sengką i Kochanką, kochanka nie patrzyła na nich, tylko – jak zauważyła Bellis – poszukała wzrokiem Uthera Doula.

Doul podszedł do przodu i stanął między Kochanką a pistoletem. – Kapitanie Sengka – powiedział swoim pięknym głosem. Z lufą pistoletu wycelowaną w jego twarz patrzył na człowieka-kaktusa z lekko zadartą głową gdyż kapitan był od niego o stopę wyższy i znacznie masywniejszy. Utkwił wzrok w lufie, jakby to było oko Sengki. – Przypada mi w udziale zaszczyt pożegnania pana.

Kapitan przez moment sprawiał wrażenie zbitego z pantałyku. Cofnął wolne ramię i ogromne bicepsy zawęźliły się pod skórą a mięsista, najeżona kolcami pięść była naprężona i gotowa do zadania ciosu. Jego ruchy były powolne – wyraźnie liczył na to, że zastraszy Doula i nie będzie musiał przechodzić do rękoczynów.

Doul wyciągnął przed siebie dłonie jakby w błagalnym geście. Zastygł na chwilę, po czym wykonał tak szybki ruch, że Bellis – która się tego spodziewała, która przecież wiedziała, że coś takiego nastąpi – nie potrafiła za nim nadążyć. Zaszokowany Sengka kuśtykał do tyłu, trzymając się za gardło w miejscu, gdzie Doul dziabnął go sztywnymi palcami; nie mocno, raczej ostrzegawczo, znalazł lukę między tymi paskudnymi kolcami i odebrał kapitanowi oddech. To Doul miał teraz w ręku pistolet, w dalszym ciągu wycelowany w jego czaszkę, schwytany w złożone dłonie jak coś wymodlonego. Nie odejmował wzroku od Sengki i szeptał do niego tak cicho, że Bellis nie mogła nic zrozumieć.

Serce łomocze jej w piersiach. Jest zdruzgotana poczynaniami Doula. Niezależnie od tego, czy napaść jest brutalna czy częściowo pozorowana, nadprzyrodzona prędkość i perfekcja tego ruchu sprawia, że wydaje się on atakiem na porządek rzeczy, jakby nie tylko ciało, ale również czas i grawitacja nie stawiały już oporu Utherowi Doulowi.

Dwaj strażnicy-kaktusy stojący za Sengką podeszli do przodu, ociężali i oburzeni. Dobyli broni i pistolet trzymany w zastygłym aplauzie Doula obrócił się ku nim błyskawicznie, aby jeszcze szybciej trafić do wyciągniętej prawej dłoni. Mierzył w jednego z marynarzy, a potem – po niemierzalnie krótkiej chwili – w drugiego.

Nie widać żadnego ruchu. Trzej ludzie-kaktusy są przerażeni tą prędkością i precyzją która ociera się o taumaturgię.

Doul znowu wykonał niedostrzegalny ruch, skutkiem którego pistolet pofrunął do tyłu, a w dłoni wojownika pojawił się biały miecz. Po dwóch odgłosach uderzeń członkowie załogi Sengki ryknęli z bólu, a z rozciętych nadgarstków wypadła broń.

Koniuszek miecza dotykał teraz gardła Sengki, który patrzył na Doula ze strachem i nienawiścią.

– Uderzyłem twoich ludzi na płask, kapitanie – powiedział. – Nie zmuszaj mnie do tego, abym ci pokazał, jak działa ostrze.

Sengka i jego ludzie wycofali się poza zasięg miecza i wyszli na dwór gdzie dogasał dzień. Doul stanął w wejściu i wystawił miecz na zewnątrz.

Na sali przybierał na sile rytmiczny pomruk, triumfalne, pełne podziwu i zgrozy poszczekiwanie. Bellis już je kiedyś słyszała.

– Doul! – skandowali Armadyjczycy. – Doul! Doul! Doul!

Podobnie jak wokół areny dla strupodziejów, wołali tak, jakby był istotą boską, jakby potrafił spełniać ich życzenia, jakby śpiewali w kościele. Ich adoracja nie była głośna, ale żarliwa, ponuro radosna, nieustająca i doskonale zgrana. Rozwścieczyła Sengkę, który dosłuchał się w niej szyderstwa.

Spiorunował wzrokiem Doula, wprawionego w ramę framugi.

– Ty gnoju, ty tchórzu, ty świniarzu, ty zasrany oszuście! – krzyknął z furią. – Jakiemu demonowi pozwoliłeś się wydupczyć w zamian za te umiejętności, świniarzu? Kurwa, nie wypuścimy was stąd!

Nagle głos uwiązł mu w gardle, kiedy Uther Doul wyszedł na otwarte powietrze, czyli do strefy w ocenie ludzi-kaktusów dla nich bezpiecznej. Armadyjczycy sapnęli, ale większość skandowała dalej.

Bellis natychmiast znalazła się przy drzwiach, gotowa zatrzasnąć je przed nosem ewentualnej anophelii. Zobaczyła, że Doul bez wahania zmierza ku Nurjhittowi Sengce z gotowym do ciosu mieczem.

– Wiem, że jesteś zły, kapitanie – usłyszała jego głos – ale zapanuj nad sobą. Dobrze wiesz, że wyjazd Auma nie stwarza żadnego zagrożenia. To będzie jego ostatni kontakt z tą wyspą. Wprowadziliście ten zakaz, bo czuliście, że władza wycieka wam przez palce. To były błędne rachuby, ale do tej pory tylko dwóch spośród waszych ludzi to zrozumiało. – Trzej ludzie-kaktusy otaczali go półkolem i wymieniali spojrzenia, zastanawiając się, czy powinni zaatakować. Bellis została wciągnięta z powrotem do środka, po czym Hedrigall i kilku innych armadyjskich ludzi-kaktusów i paru strupodziejów wyszło na dwór, aby zatrzymać się niedaleko drzwi. – Nie powstrzymasz nas przed odlotem, kapitanie – ciągnął Doul. – Po co ryzykować wojnę z Armadą? Poza tym wiesz równie dobrze jak ja chcesz ukarać nie moją załogę ani nawet nie moją szefową, tylko mnie. A do tego nie dojdzie – zakończył miękko. W tym momencie do Bellis dobiegł ten zatrważający dźwięk: buczenie nadlatujących kobiet – moskitów. Sapnęła i usłyszała, że inni zareagowali tak samo. Sengka i jego ludzie ukradkiem podnieśli wzrok, jakby nie chcieli, aby widziano, że patrzą. Uther Doul nie odejmował wzroku od twarzy kapitana Sengki. Szybujący kształt przeciął niebo i Bellis zacisnęła usta. Skandowanie przycichło, ale nie całkiem zgasło, jakby napędzane jakąś podświadomą siłą. Nikt nie krzyknął do Doula, że jest w niebezpieczeństwie. Wszyscy wiedzieli, że skoro oni usłyszeli przylot kobiet-moskitów, to tym bardziej on je usłyszał. Buczenie było coraz wyraźniejsze. Nagle Doul podszedł do kapitana i z bardzo bliska spojrzał mu w oczy. – Rozumiemy się, kapitanie?

Sengka ryknął i usiłował objąć Doula ramionami, aby zmiażdżyć go w kolczastym uścisku. Dłonie Doula śmignęły Sengkę w twarz i odbiły jego ramię, a potem Doul stał kilka kroków dalej, natomiast zwinięty wpół człowiek-kaktus klął w żywy kamień, a z jego rozkwaszonego nosa płynęła żywica. Ludzie Sengki przyglądali się temu z trwożliwym brakiem zdecydowania.

Doul odwrócił się do nich plecami i uniósł miecz na powitanie pierwszej z nadlatujących kobiet-moskitów. Bellis wstrzymała oddech. W jej polu widzenia pojawiła się pikująca ze świstem anophelia. Z jej gęby wystrzeliła kłujka. Kobieta-moskit frunęła nieregularnym i bardzo szybkim lotem, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, pryskająca śliną i wygłodniała.

Przez dłuższą chwilę tylko ona się poruszała.

Uther Doul czekał na nią z uniesionym pionowo mieczem. Kiedy anophelia była tak blisko, że Bellis miała wrażenie, iż czuje jej zapach, a jej kłujka zdawała się dotykać skóry Doula, jego miecz w niewidoczny dla oka sposób przeskoczył z prawej do lewej dłoni, odrąbując po drodze głowę i lewe przedramię kobiety-moskita. Zakrwawione członki potoczyły się po suchym pyle, a anophelia runęła na ziemię. Gęsta, ociężała posoka czerwieniła się na ostrzu miecza, zwłokach i kurzu.

Doul znowu się poruszył, obracał się, podskakiwał, tak wyciągał ręce, jakby zrywał owoce, nadział na koniec miecza drugą anophelię.

„Nawet jej nie zauważyłam” – pomyślała Bellis. Ale ten już ściągnął kobietę-moskita na ziemię, gdzie leżała, wrzeszczała, śliniła się i nie rezygnowała z prób dopadnięcia go.

Szybko posłał ją na tamten świat, ku trwożnej uldze Bellis.

A potem niebo ucichło i Doul ponownie zwrócił się ku Sengce, wycierając ostrze miecza.

– Już nigdy o nas nie usłyszysz, kapitanie – zapewnił kaktusa, który patrzył teraz na niego z większym strachem niż nienawiścią, zerkając na zakrwawione ciała dwóch kobiet-moskitów, silniejszych od mężczyzn. – Odejdźcie i zakończmy na tym sprawę.

Potem znowu obmierzłe buczenie anophelii i Bellis z trudem powstrzymała krzyk na myśl o dalszej rzezi. Dźwięk przybliżał się i Sengka otworzył szerzej oczy. Rozglądnął się za żarłocznymi anopheliami, po cichu licząc na to, że zabiją Doula, chociaż wiedział, że to nierealne.

Doul nie poruszał się, mimo że buczenie było coraz bliżej.

– Na słoneczne gówno! – zawołał Sengka, po czym odwrócił się pokonany i skinął na swoich ludzi.

Szybko się oddalili. Bellis wiedziała, czemu tak im spieszno: nie chcieli patrzeć na zabijanie kolejnych anophelii. Nie dlatego, że im zależało na tych strasznych istotach, lecz dlatego, że przerażała ich wirtuozeria Doula.

Ten zaś zaczekał, aż trzej ludzie-kaktusy znikną z pola widzenia. Dopiero wtedy spokojnie schował miecz do pochwy i wrócił do środka.

Odgłos skrzydeł dochodził już wtedy z bardzo bliska, ale na szczęście anophelie leciały zbyt wolno i po przybyciu na miejsce rozproszyły się.

69
{"b":"94843","o":1}