Литмир - Электронная Библиотека

I choć prawie nie sposób było odczytać wyraz wyposażonej w gębozwieracz twarzy, Bellis była pewna, że zobaczyła w oczach Auma strach i radość.

Oczywiście odpowiedział: „Tak”.

Wiadomość szybko rozeszła się po miasteczku i samce-moskity przyszli tłumnie, żeby pogawędzić z Aumem i wysyczeć swoje odczucia.

„Swoją radość?” – zastanawiała się Bellis. „Swoją zazdrość? Swój smutek?”

Odniosła wrażenie, że niektórzy patrzą na Armadyjczyków z czymś podobnym do tęsknoty. Ich oddalenie od świata trzymało się na cienkiej nici, którą można było zerwać, i wyglądało na to, że Aum zerwał swoją nić.

– Odlatujemy za dwa dni – powiedziała Kochanka.

Krew w żyłach Bellis tak gwałtownie przyspieszyła, że ją to zabolało – zupełnie zaniedbała swoje zadanie. Od niej zależał los Nowego Crobuzon. Poczuła, że przygniata ją rozpacz. „Nie dojdzie do tego” – pomyślała szybko. „Nie jest jeszcze za późno”.

Pozostałych Armadyjczyków bardzo ucieszyła wiadomość, że odjeżdżają, uciekają od tego zatykającego powietrza i od tych żarłocznych kobiet. Bellis rozpaczliwie potrzebowała jednak jeszcze kilku dni. Znowu stanęły jej przed oczyma wydrenowane z krwi zwłoki, ale szybko odpędziła od siebie ten obraz. Za wszelką cenę chciała uniknąć popadnięcia w rozpacz.

Tego wieczoru, kiedy strupodzieje i ludzie-kaktusy eskortowali swoich narażonych na ataki kobiet-moskitów towarzyszy do łóżek ona siedziała sama, masowała dłoń, oddychała głęboko i usiłowała wymyślić jakiś plan, jakąś metodę przedostania się na samheryjski statek. Zastanawiała się nad dezercją: poprosi kapitana Sengkę o litość i zostanie na pokładzie. Albo ukryje się na jakimś statku. Wszystko, byle znowu zobaczyć Nowe Crobuzon. Wiedziała jednak, że to nierealne. Natychmiast po zauważeniu jej nieobecności Kochanka zarządziłaby przeszukanie statków z Dreer Samher, ci by jej nie odmówili. Złapaliby Bellis, przesyłka nie zostałaby doręczona, a Nowe Crobuzon znalazłoby się w straszliwym niebezpieczeństwie.

Poza tym, napomniała się, w jaki sposób miałaby się przedostać na samheryjski statek?

Z jednego z sąsiednich pokojów dobiegł ją jakiś dźwięk. Podeszła bliżej do zamkniętych drzwi.

Był to głos Kochanki. Nie rozróżniała poszczególnych słów, ale tego stanowczego, twardego głosu nie sposób było pomylić z innym. Kochanka jakby wzdychała łagodnie, niby matka do dziecka. W tych odgłosach było coś przyciszonego i bardzo intensywnego, co przejęło Bellis dreszczem i kazało jej zamknąć oczy. Zakręciło się jej w głowie od tej erupcji stężonych uczuć.

Oparta o ścianę wsłuchiwała się w cudze emocje. Nie umiała powiedzieć, czy afirmują miłość czy też najbardziej wyczerpujący psychicznie rodzaj obsesji. Nadal jednak czekała, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach, pasożytnicza jak kobiety-moskity, unurzana w wykradzionych uczuciach.

Po kilku minutach, kiedy dźwięki ucichły i Bellis odsunęła się drzwi, Kochanka wyszła z pokoju. Jej ciężkie rysy były spokojne. Zobaczyła, że Bellis na nią patrzy, i spotkała się z nią wzrokiem bez zawstydzenia bądź agresji. Krew ciekła leniwie jak melasa z nowej rany na twarzy Kochanki, długiego rozcięcia skóry, które biegło od kącika ust przez podbródek ku zagłębieniu w szyi.

Kochanka osuszyła większość krwi i tylko kilka pękatych kropel wezbrało jak pot, oderwało się i popłynęło, zostawiając ślad na skórze. Obserwowały się nawzajem przez kilka chwil. Bellis miała poczucie jakby nie posługiwały się żadnym wspólnym językiem. Przepaść między nimi przyprawiała o zawrót głowy.

Rozdział dwudziesty szósty

Tej nocy Bellis obudziła się po kilku godzinach snu.

Zrzuciła z siebie mokrą od potu kołdrę i wstała. Mimo śródnocnej pory powietrze wciąż było ciepłe. Wyjęła spod poduszki woreczek od Silasa, odsunęła zasłonę i powoli, cichaczem przeszła przez pokój, w którym otulony cieniami Tanner leżał na swoim sienniku. Po dotarciu do drzwi oparła o nie głowę i poczuła na skórze fakturę drewna.

Bała się.

Wyglądnęła ostrożnie przez okno i zobaczyła wartownika-kaktusa, który powoli maszerował od drzwi do drzwi po wyludnionym placu. Znajdował się spory kawałek od niej. Oceniała, że mogłaby otworzyć drzwi i uciec, a on by jej nie zobaczył ani nie usłyszał.

A dalej?

Bellis nie widziała nieba. Nie było groźnego buczenia, żadna żarłoczna owadopodobna kobieta ze szponiastymi dłońmi i sterczącą z otworu gębowego kłujką nie czyhała spragniona jej krwi. Bellis położyła dłoń na skoblu i czekała, czy usłyszy albo zobaczy jakąś anophelię, żeby mogła ją ominąć. „Łatwiej się ukryć, jeśli wiesz, gdzie cię czeka niebezpieczeństwo”. Pomyślała też o widzianym tego ranka skórzanym worku kości, który niegdyś był człowiekiem. Zastygła z dłonią na skoblu.

– Co robisz? – dobiegł ją zza pleców twardy szept. Okręciła się na pięcie, ściskając w dłoni nocną koszulę. Tanner usiadł i patrzył na nią z ciemnej wnęki.

Poruszyła się nieznacznie i Tanner wstał. Zobaczyła, że z jego partii brzusznych wylewają się te dziwne, utrudniające mu ruchy macki. Stanął przed nią spięty i podejrzliwy. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał ją zaatakować. Odezwał się jednak szeptem, co ją trochę uspokoiło.

– Przepraszam – szepnęła.

Przybliżył się do niej i pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała tak nieufnej twarzy. – Nie chciałam cię obudzić. Musiałam… – Odeszła ją wena: nie miała pomysłu na to, co rzekomo musiała. – Przepraszam – powtórzyła i pokręciła głową. – Zachciało mi się…

Wstrzymała oddech i spojrzała mu w oczy.

– Tego zamka nie da się otworzyć – powiedział. Patrzył na trzymany przez nią woreczek. Wymagało od niej pewnego wysiłku, żeby nie próbować go schować ani nie poruszać nerwowo palcami. Trzymała woreczek na widoku, jakby nie było w nim niczego ważnego. – Co zew natury? Musisz skorzystać z nocnika, moja droga. Tutaj nie wolno się wstydzić takich rzeczy. Widziałaś, co się stało z Williamem. – Wyprostowała się, skinęła głową, wciąż zachowując nieprzeniknioną minę, i wróciła tam, gdzie znajdowało się jej łóżko. – Śpij dobrze – zawołał za nią i powoli udał się na swoje posłanie.

Przy rozdzielającej ich pokoje zasłonie Bellis spojrzała przez ramię. Tanner siedział, z pewnością czekając i nasłuchując. Bellis zazgrzytała zębami i zaciągnęła zasłonę.

Po chwili ciszy Tanner usłyszał krótki prysk, odgłos kilku kropel, i uśmiechnął się do swojej pościeli. Kilka kroków od niego, oddzielona zasłoną Bellis wstała z nocnika z twarzą zastygłą w wyrazie wściekłości.

Z jej gniewu i upokorzenia zaczął się wyłaniać jakiś kształt, jakaś nadzieja, jakiś pomysł.

Rano zaczęła się ostatnia pełna doba pobytu Armadyjczyków na wyspie.

Naukowcy zebrali wszystkie swoje notatki i szkice, rozmawiając i śmiejąc się jak dzieci. Nawet milkliwy Tintinnabulum i jego podkomendni sprawiali wrażenie optymistycznie nastawionych do życia. Dookoła Bellis krystalizowały się harmonogramy i plany. Wydawało się, że złapanie awanka jest już niemal pewne. Kochanka włączała się w dyskusje, aby po chwili z ciężkim uśmiechem przenieść się gdzie indziej. Nowe nacięcie było czerwone błyszczące. Tylko Uther Doul nie dawał się ponieść emocjom. Ucher Doul i Bellis. Ich spojrzenia spotkały się przez całą salę. Jedyne nieruchome punkty wśród całego tego harmidru, przeżyli wspólną chwilę poczucia wyższości pokrewnego pogardzie.

Przez cały dzień ludzie-moskity wchodzili i wychodzili, wytrąceni z ospałego, mniszego trybu życia. Było im bardzo przykro, że przybysze odjeżdżają. Mieli świadomość, że niespodziewany napływ teorii i wrażeń wkrótce się skończy.

Bellis obserwowała Krüacha Auma i zauważyła, że stary anophelius jest zupełnie jak dziecko. Widząc, jak jego nowi towarzysze pakują do toreb ubrania i książki, próbował ich naśladować, chociaż nic nie miał. Opuścił salę, aby po chwili wrócić z naręczem szmat i papierów, które związał w coś na kształt podróżnego tobołka. Na ten widok Bellis dostała gęsiej skórki.

Na dnie swojej torby czuła przesyłkę Silasa: listy, wisiorek, pudełko, wosk, sygnet. „Dziś w nocy” – pomyślała i ogarnęła ją panika. „Dziś w nocy, i niech się dzieje, co chce”.

Przez resztę krótkiego dnia śledziła tor słońca. Późnym popołudniem, kiedy światło stało się gęste i ociężałe, a każdy kształt broczył cieniem, przeniknęła ją trwoga. Bellis uświadomiła sobie bowiem, że nie ma szans przedostać się obok mokradeł i terytoriów morderczych kobiet-moskitów.

Wystraszona podniosła wzrok, kiedy drzwi otworzyły się z impetem.

Do sali wszedł kapitan Sengka, w obstawie dwóch członków załogi.

Trzej ludzie-kaktusy stali w drzwiach z ramionami splecionymi na piersiach. Nawet jak na przedstawicieli swego gatunku, byli osobnikami o pokaźnych gabarytach. Ich roślinne mięśnie pęczniały wokół szarf i przepasek biodrowych. Światło migotało na ich biżuterii i broni.

Sengka wycelował ogromnym palcem w Krüacha Auma.

– Ten anophelius nigdzie nie jedzie – oznajmił.

Nikt się nie poruszył. Po kilku chwilach ciszy Kochanka podeszła do ludzi-kaktusów.

– Co sobie myślałaś, kapitanie? – uprzedził ją, zanim zdążyła się odezwać. – Kapitanie? – powtórzył z niesmakiem. – Tak mam cię, kurwa, nazywać, kobieto? Co sobie myślałaś? Zgodziłem się na to, że tutaj w ogóle jesteście, chociaż nie musiałem. Przymykałem oko n to, że komunikowaliście się z tubylcami, co jest naruszeniem zasad bezpieczeństwa i naraża nas na kolejną Epokę Malaryczną. – Kochanka pokręciła głową, w znaczeniu: „Bez przesady”, ale Sengka dał się zbić z tropu. – Czekałem cierpliwie, aż zabierzecie dupy w troki i co? Myślicie, że możecie bez mojej wiedzy wykraść stąd tubylca?

– Myślicie, że was puszczę? Wasz statek powietrzny zostanie przeszukany. – oznajmił stanowczym tonem. – Wszelka kontrabanda z Plaży Maszyn, wszelkie książki i rozprawy anopheliusów, wszelkie heliotypy z wyspy zostaną skonfiskowane. – Znowu pokazał na Auma i pokręcił z niedowierzaniem głową. – Czy ty w ogóle nie znasz historii, kobieto? Chcesz zabrać anopheliusa poza wyspę?

68
{"b":"94843","o":1}