Ale jedna rzecz im się udała. Zamierzyli sobie, że zbudują największą jednostkę pływającą, jaką widziały ludzkie oczy. Musieli wodować statek bokiem, w ujściu rzeki do Zatoki Żelaznej. Przez kilka lat pływał tu i tam, groźny z wyglądu, ale mało sterowny. Próbowali go użyć podczas wojen Pirackich, ale poruszał się jak ciężkozbrojny nosorożec, podczas gdy statki z Suroch i Jheshull tańczyły wokół niego. A potem, jak można przeczytać w ichnich podręcznikach do historii, zatonął. To oczywiście nieprawda. Myśmy go przejęli… Wojny Pirackie to był wspaniały okres dla Armady. Cała ta rzeź, znikające codziennie statki, ginące załadunki, marynarze i żołnierze mający dosyć walk i umierania, rwący się do ucieczki. Kradliśmy statki, technologie ludzi. Rozrastaliśmy się w oszałamiającym tempie… Porwaliśmy też „Wielkiego Wschodniego”, ponieważ było nas na to stać. To wtedy Niszczukowody przejęły władzę, której już nigdy nie oddały. Ten statek to nasze serce, nasza fabryka, nasz pałac. Jako statek sprawował się źle, ale jako forteca nie ma sobie równych. To był ostatni wielki okres w dziejach Armady. – Zawiesił głos, aby dokończyć z uśmiechem – Aż do teraz.
Zaczęło się przesłuchanie.
***
Kiedy było już po wszystkim i z odwykłymi od światła oczami wynurzyła się na popołudniowe słońce, stwierdziła, że nie potrafi przypomnieć sobie dokładnie pytań Kochanka.
Długo odpytywał ją na temat tłumaczenia. Czy była to trudna praca? Czy zdarzały się fragmenty, które nie miały dla niej sensu? Czy umie mówić w wysokim kettai czy tylko czytać? I tak dalej.
Niektóre pytania miały za zadanie sprawdzić jej stan emocjonalny a konkretnie jej stosunek do Armady. Starannie dobierała słowa zdążając drogą pomiędzy prawdą i kłamstwem. Nie próbowała ukrywać całej swojej nieufności i urazy, ale obcięła tym uczuciom pazury zamknęła je w klatce. Starała się stworzyć wrażenie, że jej nie zależy.
Na zewnątrz nikt na nią nie czekał. Bo kto miałby czekać? To z jakichś nie do końca dla niej jasnych powodów nawet ją ucieszyło. Stromymi pomostami zeszła z „Wielkiego Wschodniego” na niższe jednostki.
Zmierzała do domu istnym labiryntem uliczek i zaułków. Przechodziła pod ceglanymi łukami, które ociekały wszędobylską na Armadzie słoną wilgocią mijała grupki dzieci grające w różne odmiany popychanki i wolnoamerykanki, które pamiętała ze swych ojczystych ulic, jakby istniała wspólna dla całego świata głęboka gramatyka ulicznych zabaw. Mijała też kawiarenki w cieniu przednich kaszteli, w których grali rodzice, tyle że w tryktraka i w pstrykane stivery.
Mewy szybowały i paskudziły. Boczne uliczki kolebały się wraz z powierzchnią morza.
Bellis napawała się tym, że jest sama. Wiedziała, że gdyby był z nią Silas, świadomość współudziału w spisku by ją przytłaczała.
Od dawna się nie kochali. Robili to tylko dwa razy.
Później spali razem w jej łóżku i bez skrępowania rozbierali się w swojej obecności, ale wydawało się, że żadne nie ma ochoty na współżycie. Można było odnieść wrażenie, że użyli seksu do tego, aby się zbliżyć i otworzyć na siebie, a skoro więź już zaistniała, akt cielesny stał się zbędny.
To nie znaczy, że zgasł w niej popęd. Przez ostatnie kilka spędzonych razem nocy czekała, aż Silas zaśnie, a następnie masturbowała się po cichu. Często taiła przed nim swoje myśli, ujawniając tylko to, co było potrzebne do realizacji wspólnych planów.
Bellis z niejakim zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że nie darzy Silasa wielką sympatią.
Była mu wdzięczna. Uważała go za człowieka interesującego i mogącego zaimponować, ale nie tak uroczego, za jakiego sam się miał. Mieli coś wspólnego: niezwykłe tajemnice, plany, które pod żadnym ozorem nie mogły spaść na ziemię. Byli wspólnikami. Nie przeszkadzało jej też, że Silas sypia w jej łóżku. „Może nawet znowu się z nim pobzykam” – pomyślała z mimowolnym uśmieszkiem. Ale nie byli ze sobą blisko.
W świetle tego, co ich ze sobą połączyło, było to nieco dziwne, ale Bellis przyjęła ten fakt do wiadomości.
Nazajutrz rano, przed szóstą, kiedy niebo wciąż było ciemne, na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” zebrała się flota sterowców. Ich piloci przynosili do swoich pojazdów ryzy ulotek i pochyleni nad mapami omawiali trasy. Podzielili Armadę na kwadraty.
Kiedy niespiesznie odrywali się od pokładu, światło dzienne wypełniało ulice miasta.
Straganiarze, robotnicy fabryczni, gwardziści i tysiące innych mieszkańców przyglądały się temu z ceglanych i drewnianych zaułków wokół „Wielkiego Wschodniego”, z misternie zestawionych ze sobą statków i łodzi Targu Zimowej Słomy czy z wież Książkowic, Czasów i okręgu Tobietwój. Zobaczyli, jak pierwsza fala sterowców startuje i rozfruwa się nad miejskie okręgi. W strategicznie dobranych punktach przelotu, ustawione pod wiatr, aerostaty zaczęły sypać papierem.
Jak konfetti, jak kwiecie, które zaczynało już porastać zahartowane drzewa Armady, ulotki zlatywały wielkimi chmarami. Powietrze wypełnił szelest papieru o papier, któremu towarzyszyły paniczne odgłosy zdezorientowanych mew i wróbli, zmykających przed białymi kartkami. Armadyjczycy podnosili wzrok, osłoniwszy oczy przed schodzącym słońcem, aby zobaczyć sunące po firmamencie obłoki, ciepły błękit nieba i trzepoczące poniżej papierowe prostokąty.
Niektóre wpadały do kominów. Setki lądowały na wodzie. Trafiały do rowów pomiędzy statkami i osiadały na morzu. Podskakując na falach, nasiąkały wodą, atrament rozlewał się i robił nieczytelny. Skubały je ryby, aż w końcu włókna pęczniały od słonej wody i ulotki tonęły. Pod powierzchnią sypał śnieg rozpadającego się papieru. Wiele tysięcy ulotek wylądowało jednak na pokładach statków Armady.
Sterowce bez ustanku krążyły w przestrzeni powietrznej Armady przelatując nad każdym z okręgów, znajdując drogę między najwyższymi wieżami i masztami, rozrzucając ulotki. Zaciekawieni i zachwyceni ludzie łapali je w locie. W tym mieście, w którym papier był drogi ta rozrzutność – nomen omen – budziła zdumienie.
Wiadomość rozchodziła się błyskawicznie. Kiedy Bellis zeszła na pokład „Chromolitu” i stąpała po warstwie ulotek, które szeleściły jak martwa skóra, dokoła toczono spory. Ludzie stali w drzwiach swoich sklepów i domów, wołali, mruczeli albo śmiali się jeden do drugiego, wymachując ulotkami, które trzymali w poplamionych atramentem rękach.
Bellis podniosła wzrok i zobaczyła jeden z ostatnich aerostatów, który oddalał się w stronę Czasów, spuściwszy kolejną roztrzepotaną chmurę. Podniosła jedną z ulotek szeleszczących jej pod nogami.
„Obywatele Armady! Po długich i starannych badaniach jesteśmy w stanie porwać się na osiągnięcie, które wprawiłoby naszych dziadków w osłupienie. Wkrótce nadejdzie jutrzenka nowego dnia. Sposób poruszania się naszego miasta na zawsze ulegnie zmianie”.
Szybko przebiegała wzrokiem tekst, pędząc przez propagandowe wyjaśnienie, aby zatrzymać się na kluczowym słowie, które wyróżniono tłustym drukiem.
„Awank…”
Zawładnęły nią rozmaite sprzeczne uczucia. „To dzięki mnie” pomyślała z perwersyjną dumą. „Ja to uruchomiłam”.
– Wyborna robota – powiedział zamyślony Tintinnabulum. Przykucnął przed Angevine i gmerał łapami w mechanice jej metalowego podwozia. Obojętna i cierpliwa Angevine odchyliła swoje organiczne ciało na bok. Od kilku dni Tintinnabulum miał świadomość, że w jego służącej zaszła jakaś zmiana, że jej mechanizmy inaczej klekoczą Poruszała się szybciej i dokładniej, miała mniejszy promień skrętu i stawała bez świszczącego zwalniania. Łatwiej jej się pokonywało chybotliwe pomosty Armady. Jej sposób bycia nie był już podszyty ustawicznym niepokojem. Przestała bez przerwy się rozglądać za rozrzuconym węglem i drewnem. – Co się stało z twoim silnikiem, Angevine? – spytał ją. Uśmiechając się z ogromną, speszoną radością, pokazała mu. Grzebał w jej rurach, po stoicku przyjął fakt, że sparzył się o kocioł, badał jej udoskonalone, metalowe trzewia.
Tintinnabulum wiedział, że armadyjska nauka jest kundlem, dziedziną równie piracką, eklektyczną i niespójną jak gospodarka i polityka miasta, wytworem kradzieży i przypadku. Inżynierowie i taumaturgowie uczyli się swego fachu na zniszczonym i przestarzałym sprzęcie i na kradzionych urządzeniach tak wyrafinowanej konstrukcji, że nie do końca nawet rozumieli ich funkcjonowanie. Rozmaite technologie tworzyły bezładną mozaikę.
– Może i ten człowiek jest inżynierem, który pracuje na fuchy – powiedział zanurzony po łokcie w silniku Angevine, macając trójpozycyjny przełącznik z tyłu jej obudowy – ale wykonał wyborną robotę. Niewielu na Armadzie umiałoby przeprowadzić taki remont. Dlaczego to zrobił? – Mogła udzielić tylko ogólnikowej odpowiedzi na to pytanie. – Jest godzien zaufania? – spytał.
Tintinnabulum i jego ekipa nie urodzili się na Armadzie, ale ich przywiązanie do Niszczukowód nie budziło wątpliwości. Krążyły różne historie o tym, w jaki sposób znaleźli się w mieście. Mówiono, że Kochankowie znaleźli ich za pomocą ezoterycznych metod i namówili do tego, aby pracowali na Armadzie za nieznane pieniądze. Liny i łańcuchy spajające ze sobą tkaninę Niszczukowody rozstąpiły się przed nimi. Okręg otworzył się, pozwolił Tintinnabulumowi wejść i wrosnąć w tkankę miasta, a następnie znowu szczelnie się zamknął. Tego ranka Angevine również podniosła jedną z ulotek, które nagle zatkały uliczki Armady, i dowiedziała się, jaki jest cel niszczukowodzkiego projektu. Ucieszyło ją to, ale niespecjalnie zaskoczyło. Od dawna była obecna na marginesie oficjalnych dyskusji, widywała literaturę fachową, którą Tintinnabulum zostawiał na biurku, czy ręcznie wyrywane schematy i niedokończone obliczenia. Po przeczytaniu ulotki ogarnęło ją uczucie, że zawsze wiedziała. Przecież pracowała dla Tintinnabuluma, który był myśliwym do szpiku kości. W jego pokoju roiło się od poszlak. Książki – jedyne, które widywano poza biblioteką – szkice, rzeźbione kły, połamane harpuny, rogi i skóry. W ciągu tych lat, które dla niego przepracowała, Tintinnabulum i jego siedmioosobowa ekipa oddawali swoje doświadczenie na służbę Niszczukowodom. Rekiny rogatki, wieloryby, zębowce, ryby pancerne, rekiny – wabił je, chwytał, przebijał harpunami, dla mięsa, dla obrony miasta, dla sportu.