– Po co to robicie?
– Ze względu na korzyści dla miasta. Dlatego Kochankowie się na to zdecydowali. – Kopnął z pogardą w reling i wystrzelił kciukiem w kierunku sterburtowych parowców i holowników, ciągnących miasto za łańcuchy na południe. – Ruszamy się jak mucha w smole. Co za prędkość, jeden węzeł? Dwa przy silnym wietrze? Absurd. Na dodatek zużywamy tyle paliwa, że miasto najczęściej dryfuje z prądami morskimi. Pomyśl, co by było, gdyby udało się złapać tego stwora. Mogliby podróżować, gdzie tylko by chcieli. To by im dało ogromną przewagę. Byliby panami mórz… Podjęto już kiedyś taką próbę. – Odwrócił wzrok i pogłaskał się w brodę. – Tak sądzę. Pod miastem są tego ślady. Łańcuchy ukryte przez zaklęcia sprzed stuleci. Kochankowie są inni od wszystkich władców, których miało to miasto w całych swoich dziejach. Zwłaszcza ona. I coś się zmieniło, kiedy Uther Doul został ich strażnikiem, ponad dziesięć lat temu. Od tego czasu datuje się to przedsięwzięcie. Skaptowali Tinnabola i jego ekipę, najlepszych myśliwych w kraju. Nie tylko wprawnie władają harpunem: to naukowcy, hydrobiolodzy, koordynatorzy. Od lat zawiadują polowałem na awanka. Wiedzą wszystko na temat metod jego łapania. O każdym użytym sposobie co najmniej słyszeli… Oczywiście sami by nie potrafili go schwytać, ale posiadają teraz większą wiedzę o tych istocie niż ktokolwiek inny na świecie. Wyobrażasz sobie, co dla myśliwego oznaczałby sukces w takim polowaniu? Teraz już wiesz, dlaczego Kochankowie to robią i dlaczego ekipa Tintinnabuluma bierze w tym udział. – Jego twarz rozjaśnił uśmiech. – A ja, Bellis? Ja robię to dlatego, że chodzi o awanka!
Jego entuzjazm był nagły, irytujący i zaraźliwy jak entuzjazm dziecka. Szczerość jego pasji zawodowej nie budziła wątpliwości.
– Szczerze mówiąc – stwierdziła Bellis – nie uwierzyłabym, że powiem albo pomyślę coś takiego, ale… rozumiem cię. – Spojrzała na niego bez emocji. – Prawdę rzekłszy, między innymi to zmieniło mój stosunek do Armady. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o planie z awankiem, byłam pod takim wrażeniem, że aż się wystraszyłam. – Pokręciła głową i udawała, że szuka odpowiednich słów. – Ale to się zmieniło. Projekt jest absolutnie niezwykły, Johannesie. I zdałam sobie sprawę, że życzę mu powodzenia. – Bellis miała świadomość, że idzie jej bardzo dobrze. – Nie jest mi to wszystko obojętne, Johannesie. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie mi zależało na czymkolwiek związanym z tym miastem, ale skala przedsięwzięcia, zuchwałość planu… I pomyślałam, że mogłabym pomóc. – Johannes patrzył na nią z nieufną radością. – To się łączy z tym, w jaki sposób poznałam prawdę. Dlatego poprosiłam cię o to spotkanie, Johannesie. Mam coś dla ciebie.
Sięgnęła do torebki i podała mu książkę.
„Biedny Johannes przeżył tego wieczoru tyle wstrząsów” – pomyślała; skontaktowała się z nim, umówiła, zdeklarowała zmianę stosunku do Armady, wiedziała o awanku, a teraz jeszcze to.
W milczeniu obserwowała jego rozemocjonowane niedowierzanie, zdyszany zachwyt i dławiącą radość.
Wreszcie podniósł na nią wzrok.
– Skąd to wzięłaś? – wykrztusił z najwyższym trudem. Powiedziała mu o Szeklu i jego miłości do działu dziecięcego. Delikatnym gestem przewróciła strony książki.
– Spójrz na ilustracje – powiedziała. – Można zrozumieć, dlaczego odłożono ją na niewłaściwą półkę. Wątpię, czy na pokładzie jest wiele osób, które znają wysokie kettai. Patrz, to mnie najbardziej poruszyło. – Pokazała na ilustrację z olbrzymim okiem pod łodzią. Mimo że grała komedię, mimo że widziała rysunek dziesiątki razy, nada oglądała go ze szczyptą zaskoczenia. – Nie tylko rysunki mi powiedziały, o co chodzi, Johannesie. – Wyjęła z torebki plik kartek z notatkami wykonanymi jej zwartym charakterem pisma. – Ja umiem czytać w tym języku, Johannesie. Napisałam o tym języku książkę – Fakt ten jakiegoś powodu wciąż jej doskwierał. Odegnała od siebie to uczucie i pomachała manuskryptem przed nosem Johannesa. – Przetłumaczyłam Auma.
Kolejny szok dla Johannesa, którego dźwiękowo-emocjonalna reakcja była identyczna jak poprzednio.
„To już ostatni” – pomyślała Bellis, zliczając je w głowie. Patrzyła, jak Johannes tańcuje z zachwytu po pustym pokładzie. „To już koniec wstrząsów dla ciebie”. Kiedy zakończył swoje głupkowate kontredanse, pociągnęła go za ramię w stronę miasta, w stronę pubów. Usiądźmy i zastanówmy się nad tym” – myślała z chłodnym wyrachowaniem. „Upijmy się razem, co? Rany, ale się cieszysz, że znowu jestem po twojej stronie. Ale jesteś zachwycony, że odzyskałeś przyjaciółkę. Pokombinujmy, co powinniśmy zrobić, ty i ja. Pomóżmy ci wymyślić mój plan”.
Na tych ciepłych wodach nocne światła i dźwięk bicia fal o flanki miasta wydelikatniały, jakby morze było bardziej natlenione, a światło rozrzedzone: solanka i iluminacja utraciły nieco ze swego srogiego żywiołowego charakteru. Armada zagnieździła się w długich, balsamicznych ciemnościach niewątpliwego już teraz lata.
Nocą, w ogródkach pubów, które przylegały do terenów parkowych Armady, do łąk zieleniących się na przednich kasztelach i śródokręciach, śpiewały cykady, wybijając się nad szum fal i buczenie maszyn holowników. Pojawiły się pszczoły, szerszenie i muchy. Zderzały się czołowo z oknem Bellis, czasem ze skutkiem śmiertelnym.
Armadyjczycy nie byli ludźmi klimatu zimnego, gorącego czy umiarkowanego jak w Nowym Crobuzon. Wszędzie indziej Bellis mogła zastosować klimatyczne stereotypy: spokojny mieszkaniec zimnych krain, emocjonalny południowiec, ale nie na Armadzie. W tym wędrownym mieście takie czynniki były zmienne, wymykały się uogólnieniom. Wszystko, co mogła powiedzieć, to to, że tego lata, w tym zbiegu daty i miejsca, miasto złagodniało.
Ulice dłużej roiły się od ludzi i wszędzie dawała się słyszeć mozaika fonemów z rozmów prowadzonych w języku salt. Szykowało się zgiełkliwe lato.
Na „Kastorze”, statku Tintinnabuluma, odbywało się zebranie.
Sala nie była duża. Z trudem pomieściła wszystkich obecnych. Z oficjalnymi minami, z którymi siedzieli na sztywnych krzesłach wokół zdezelowanego stołu. Tintinnabulum i jego towarzysze, Johannes i jego współpracownicy, biomatematycy, taumaturgowie i inni, w większości rasy ludzkiej, ale nie wszyscy.
I Kochankowie. Uther Doul stał przy drzwiach z ramionami splecionymi na piersiach.
Johannes od jakiegoś czasu przemawiał zająkliwym i przejętym głosem.
W kulminacyjnym momencie swojej opowieści przerwał ostentacyjnie i plasnął o stół książką Krüacha Auma. Gdy fala sapnięć osiągnęła szczyt, tłumaczenie Bellis podzieliło los książki.
– Teraz rozumiecie, dlaczego zwołałem to nadzwyczajne zebranie – powiedział drżącym głosem.
Kochanka wzięła oba dokumenty i uważnie porównała je ze sobą. Ściągnęła w skupieniu usta, a blizny dopasowały się do jej wyrazu twarzy. Po prawej stronie podbródka Johannes zauważył zmarszczoną tkankę i strup świeżej rany. Zerknął na jej kochanka i zobaczył identyczną ranę, tyle że po lewej.
Chociaż Johannes często spotykał się z Kochankami, widok ten zawsze budził w nim nerwowość. Emanowała z nich niezwykła siła.
„Może chodzi o władzę” – pomyślał. „Może na tym polega władza”.
– Kto z tu obecnych zna kettai? – spytała Kochanka. Usadowione naprzeciwko niej llorgiss podniosło rękę. – Turgan.
– Trochę znam – powiedziało llorgiss swoim szemrzącym głosem – głównie niski, trochę wysokiego. Ale ta kobieta jest znacznie bieglejsza ode mnie. Trudny tekst i większość oryginału przekracza moje możliwości.
– Nie zapominajmy – wtrącił Johannes – że Gramatologia wysokiego kettai pani Coldwine to standardowy podręcznik. Zresztą, nie ma ich wiele. – Pokręcił głową. – Dziwny, trudny język. Pośród dostępnych podręczników ten należy do najlepszych. Gdybyśmy nie mieli jej na pokładzie i zadanie przetłumaczenia książki spadłoby na Turgana albo kogoś innego, przypuszczalnie cały czas by zaglądał do Gramatologii. - Wykonywał agresywne, zamaszyste ruchy rękami.
– Rzecz jasna, przełożyła tekst na ragamoll, ale nie będzie problemu przetłumaczeniem tego na salt. Ale nie przekład jest tutaj najbardziej ekscytujący. Nie wiem, czy wyrażałem się dostatecznie jasno… Aum jest z Gnurr Kett. Jak wszyscy wiemy, naukowca stamtąd nie moglibyśmy odwiedzić. Kohnid nie leży na naszej trasie, no i Armada nie byłaby bezpieczna na tych wodach. Ale Krüach Aum nie mieszka w Kohnid. To anophelius. Ich wyspa znajduje się półtora tysiąca kilometrów stąd, na południe. I istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że Aum żyje. – To wprawiło ich w osłupienie. Johannes powoli poruszył głową. – Zawarte tutaj rzeczy są dla nas wprost bezcenne – podjął. – Mamy tutaj opis procesu, jego skutki, potwierdzenie, że dobrze określiliśmy akwen… Ale niestety, brakuje przypisów i obliczeń Auma – jak już mówiłem, tekst jest poważnie uszkodzony. Dysponujemy zatem jedynie opisem popularyzatorskim, brakuje zaś opracowania naukowego… Płyniemy w stronę hydrosztolni położonej niedaleko na południe od Gnurr Kett. Jak dowiedziałem się od dwóch ludzi-kaktusów z Dreer Samher, którzy handlowali z anopheliusami znajdziemy się zaledwie o paręset kilometrów od ich wyspy. – Urwał na chwilę, uświadomiwszy sobie, że z tych emocji mówi za szybko. – Oczywiście – kontynuował już nieco wolniej – moglibyśmy pozostać przy naszym wcześniejszym planie. To oznacza, że mniej więcej wiemy, dokąd zmierzamy, z grubsza wiemy, jaka moc jest potrzebna do wywabienia awanka, mamy ogólne pojęcie, jakiej taumaturgii musimy użyć. Moglibyśmy zaryzykować… Ale jest też inne rozwiązanie: możemy popłynąć na tę wyspę. Wysadzić desant. Tintinnabulum, niektórzy z naszych naukowców, któreś z was albo oboje – ostatnie słowa skierował do Kochanków. – Potrzebowaliśmy Bellis jako tłumaczki. Ludzie-kaktusy, o których mówiłem, nie mogą nam pomóc, bo podczas negocjacji handlowych porozumiewali się na migi. Wiemy jednak, że niektórzy z anopheliusów znają wysokie kettai. Potrzebowalibyśmy ochrony, no i inżynierów, bo trzeba będzie zacząć myśleć o jakiejś klatce dla awanka. I… znajdziemy Auma. – Odchylił się w krześle, świadomy, że sprawa bynajmniej nie jest tak prosta, jak ją przedstawił, ale nie gasiło to jego podniecenia. – W najgorszym razie Aum nie żyje. Nic wtedy nie stracimy, a może znajdą się ludzie, którzy go pamiętają i będą mogli nam pomóc.