Krew jakby zawahała się przez chwilę, a potem zakwitła rzygnięciem, trysnęła ze szczeliny jak wrząca woda, wylewała się wielkimi chlustami, jakby ciśnienie w żyłach mężczyzny było niepomiernie większe niż w żyłach Bellis. Czerwona ciecz pędziła po skórze makabryczną plamą, a on fachowo obracał ramieniem, nadając krwi bieg wedle jakiegoś schematu, którego Bellis nie dostrzegała. Czekała, aż kaskada posoki zachlapie scenę, co nie nastąpiło. Oddech stanął jej gardle, kiedy zobaczyła, że krew krzepnie.
Lała się z ran wielkimi bryźnięciami, substancja krwi wypiętrzała się i Bellis ujrzała, że na brzegach rany powstały tamy zakrzepłej krwi, potężne jej narośle, czerwień błyskawicznie przebarwiała się na brązowo, niebiesko i czarno i zastygała w krystaliczne turnie sterczące parę centymetrów od skóry.
Krew spływająca po ramieniu również krzepła, rozprzestrzeniając się z nieprawdopodobną prędkością i zmieniając kolor jak żywotna pleśń. Odłamki tkanki strupowej przymarzały jak sól albo lód.
Mężczyzna ponownie zanurzył klingę w zielonej cieczy i ciął dalej podobnie jak jego koledzy z tyłu. Skrzywił się, aby odepchnąć ból. W nacinanych miejscach krew eksplodowała, płynęła wyżłobieniami jego anatomii i twardniała w abstrakcyjną zbroję.
– Ta zielona ciecz to napar, który spowalnia koagulację. Pozwala im kształtować zbroję – szepnął Silas do Bellis. – Każdy wojownik wykonuje cięcia według własnego wzoru. To należy do ich wyszkolenia. Mężczyźni o szybkich ruchach nacinają się i tak kierują krew, żeby stawy pozostały swobodne, i przykrawają nadmiar zbroi. Wolniejsi i silniejsi rzeźbią w strupach, aż są tak niezdarni i ciężkozbrojni jak konstrukty.
Bellis nie miała ochoty się odzywać.
Makabryczne, staranne przygotowania mężczyzn musiały trochę potrwać. Każdy z nich po kolei nacinał twarz, klatkę piersiową, brzuch i uda, hodując jedyną w swoim rodzaju powłokę zaschniętej krwi: stwardniałe pancerze, nagolenniki, napierśniki i hełmy o nieregularnych brzegach i zabarwieniu; przypadkowe stalagmity podobne do wycieków lawy, zarazem organiczne i mineralne.
Pracowity akt nacinania przyprawił Bellis o rewolucję w żołądku. Widok zbroi tak pieczołowicie hodowanej w bólu zaskoczył ją.
Po tych okrutnych i pięknych przygotowaniach sama walka była nudna i nieprzyjemna, zgodnie z oczekiwaniami Bellis.
Trzej strupodzieje krążyli wokół siebie, każdy z dwoma potężnymi bułatami w garści. W swoich dziwacznych zbrojach wyglądali jak zwierzęta o egzotycznym upierzeniu. Zbroje były jednak twardsze od nawoskowanej skóry, parowały ciosy ciężkich mieczy. Po długich, męczących zmaganiach skrzep krwi odpadł od przedramienia jednego z wojowników i najszybszy z mężczyzn wykonał cięcie w to miejsce.
Strupodziejska krew dawała jednak także innego rodzaju ochronę. – Trysnęła z otwartego ciała i zalała brzeszczot wroga. Zgęstniała od antykoagulanta, zakrzepła prawie natychmiast po kontakcie z powietrzem i pozbawiona walorów estetycznych bryła przywarła do metalu niby cyna lutownicza. Ranny mężczyzna ryknął i wykonał piruet wyrywając przeciwnikowi miecz, który zawibrował absurdalnie w ranie.
Trzeci mężczyzna wkroczył do akcji i ciął go przez gardło.
Poruszał się prędko i uderzył pod takim kątem, że chociaż szybko krzepnąca posoka zachlapała brzeszczot, miecz nie utkwił w lodowcu krwi, który buchnął z postrzępionej dziury i momentalnie zamarzł.
Wstrząśnięta Bellis wstrzymała oddech, ale pokonany mężczyzna nie skonał. Padł na kolana widocznie cierpiący, ale szadź strupa natychmiast zasklepiła ranę, ratując mu życie.
– Widzisz, jak trudno jest im umrzeć na tej arenie? – mruknął Silas. – Jeśli zechcesz zabić strupodzieja, użyj pałki albo maczugi, nie ostrza. – Rozejrzał się szybko i podjął ściszonym, lecz zaangażowanym tonem: – Musisz się wysilić, Bellis, musisz się nauczyć różnych rzeczy. Chcesz pokonać Armadę, prawda? Chcesz się stąd wydostać? A zatem musisz wiedzieć, gdzie jesteś. Gromadzisz wiedzę? Bo ja tak. Dalijabber, zaufaj mi, Bellis. Teraz już wiesz, w jaki sposób nie należy próbować zabijać strupodzieja, tak? – Wytrzeszczyła na niego oczy ze zdumienia, ale jego brutalna logika miała sens. Z niczym się nie wiązał i wszystko analizował. Wyobraziła sobie, że robi to samo w Cromlech, Gengris i Yoraketche, zbiera pieniądze, informacje, pomysły i kontakty, jako surowce, potencjalną broń lub towar na wymianę. Ze wstydem uzmysłowiła sobie, że Silas traktuje sprawę znacznie poważniej niż ona. Cały czas przygotowywał się i planował. – Musisz wiedzieć takie rzeczy – stwierdził. – A jest tego więcej. Są też ludzie, których musisz poznać.
Odbyły się kolejne walki strupodziejów, wszystkie nacechowane tym głównie skarlałym barbarzyństwem. Można było podziwiać różne wzory strupowych zbroi, różne style walki, aczkolwiek wszystkie mieszczące się w teatralnej estetyce ruchu i ostentacji mortu crutt. A potem ludzie, kaktusy i wszystkie lądowe rasy reprezentowane Armadzie dawały pokazy walki tupanej.
Zawodnicy posługiwali się nasadą pięści, jakby walili w stół – ten nosił nazwę młotkowego. Kopali nie z podbicia, tylko podeszwą, jakby tupali, stąd nazwa walki. Wirowali, ciągnęli, podkładali nogę i popychali, poruszając się szybkimi, zarazem szarpanymi i płynnymi ruchami.
Bellis patrzyła na kolejne złamane nosy, sińce i utraty przytomności. Wszystkie potyczki zlały się w jedną. Próbowała dostrzec w tym wszystkim użyteczną wiedzę, próbowała przyswajać sobie to, co widzi, wyczuwając, że tak właśnie postępuje Silas.
O krawędź sceny uderzały drobne fale. „Kiedy to się skończy?” – pomyślała.
Gdzieś na widowni rozległ się rytmiczny, dudniący dźwięk.
Z początku był to szept, powtarzający się pomruk, który tętnił w tle szmeru widowni. Z czasem nabrał jednak mocy, stał się głośniejszy i bardziej natarczywy, ludzie zaczęli patrzeć wokół siebie, uśmiechać się i z rosnącym podnieceniem dodawać swoje głosy do tego hałasu.
– Tak – powiedział Silas, przeciągając to słowo z pozbawionym skrupułów zachwytem. – Nareszcie. To chciałem zobaczyć.
Z początku Bellis miała wrażenie, jakby źródłem tego dźwięku były mówiące bębny. A potem usłyszała je jako okrzyk: „Och, och, och!”. Idealnie rytmiczny, z towarzyszeniem klaskania i tupania.
Dopiero kiedy gorączka rozlała się na jej łódź, Bellis zdała sobie sprawę, że to jest słowo.
– Doul – dobiegało ją zewsząd. – Doul. Doul. Doul. Imię.
– Co oni mówią? – syknęła do Silasa.
– Wywołują kogoś – powiedział, wodząc wzrokiem po okolicy. – Chcą popisowej walki. Domagają się występu Uthera Doula. – Obdarzył ją szybkim, zimnym uśmiechem. – Poznasz go, kiedy go zobaczysz. – Po chwili perkusyjne skandowanie imienia przeszło w wiwaty i aplauz, ekstatyczną falę, która jeszcze bardziej się wypiętrzyła, kiedy jeden z małych sterowców przywiązanych do olinowania rzucił cumy i powoli przybliżył się do sceny. Namalowany był na nim herb Niszczukowód, parowiec na tle czerwonego księżyca. Gondola była z polerowanego drewna. – To pojazd Kochanków – wyjaśnił Silas. – Na chwilę oddają ludowi swego człowieka od specjalnych poruczeń, w kolejnym „spontanicznym” odruchu. Wiedziałem, że się nie oprze.
Z unoszącego się prawie dwadzieścia metrów nad areną statku powietrznego opadła lina. Wrzaski widzów przerosły wszystko. Niezwykle szybko i sprawnie na zachlapane krwią boisko do walki spuścił się po linie mężczyzna.
Stanął na scenie bez butów, z nagą piersią, mając na sobie tylko skórzane bryczesy. Z ramionami przy bokach powoli obrócił się wokół własnej osi, żeby przyjrzeć się widzom, a ich emocje sięgnęły zenitu. Kiedy jego wzrok ślizgał się po Bellis, chwyciła mocno za barierkę i zaparło jej dech. Rozpoznała krótko przystrzyżonego mężczyznę, szarego rycerza, mordercę, który zdobył „Terpsychorię”.
Nie wiadomo, czym namówiono do walki z nim gromadkę mężczyzn.
Doul – smętnolicy zabójca kapitana Myzovica – nie ruszał się, nie rozciągał, nie podskakiwał, nie napinał mięśni, tylko stał i czekał.
Czterej przeciwnicy przyczaili się nerwowo na skraju areny. Mobilizowani entuzjazmem, okrzykami i rykiem widowni, przystąpili do omawiania taktyki.
Na twarzy Doula nie było widać absolutnie żadnych emocji. Kiedy jego rywale rozstawili się naprzeciwko niego, powoli przyjął postawę do walki tupanej – ramiona nieznacznie uniesione, kolana ugięte. Wyglądał na zupełnie spokojnego.
Przez pierwsze brutalne, zaskakujące sekundy Bellis nawet nie oddychała. Zacisnęła mocno usta i nakryła je dłonią. Potem wraz z resztą widowni raz po raz prychała ze zdumienia.
Uther Doul zdawał się funkcjonować w innym czasie. Tak jakby przybył do świata bardziej topornego i ślamazarnego niż jego własny. Mimo potężnej postury poruszał się z taką prędkością, że wyglądało to, jakby grawitacja nie tylko nie przeszkadzała mu, a nawet przyspieszała jego ruchy. Nic w nich się nie marnowało. Kiedy przechodził od tupnięcia przez młotkowy do gardy, jego kończyny płynnie przybierały nową pozycję, a zmiana stanu odbywała się najkrótszą możliwą trasą jak w perfekcyjnie zaprojektowanej maszynie.
Doul plasnął otwartą dłonią jednego z mężczyzn, który padł jak długi. Potem odstąpił na bok, dwa razy kopnął drugiego z przeciwników w splot słoneczny i nie opuszczając nogi, sparował nią atak trzeciego. Obracał się i wypuszczał ciosy bez ozdobników, z brutalną precyzją bez trudu unieszkodliwiając rywali.
Ostatniego przyciągnął do siebie za ramię, pofrunął razem z nim w powietrze, wylądował okrakiem na jego plecach i unieruchomił go wykręcając mu ramię.
Po długiej chwili ciszy aplauz buchnął z widowni jak krew ze strupodzieja.
Bellis poczuła, że robi jej się zimno, i znowu wstrzymała oddech.
Powaleni mężczyźni podnieśli się albo zostali zwleczeni jak kłody ze sceny. Uther Doul stał i oddychał ciężko, ale rytmicznie, ramiona miał odrobinę odchylone od boków, grzbiety mięśni spływały mu potem i cudzą krwią.
– Strażnik Kochanków – powiedział Silas pośród entuzjastycznej wrzawy tłumu. – Uther Doul. Uczony, uchodźca, żołnierz. Ekspert od teorii potencjalności, historii Widmowców i walki. Strażnik Kochanków, ich zastępca, ich obrońca, zabójca i siłacz na ich usługach. Musiałaś to zobaczyć, Bellis. To jest przeszkoda na drodze naszej ucieczki.