Литмир - Электронная Библиотека

Pytanie pozostało. „Będzie bolało?” – pomyślał, leżąc w swoim pokoju, w którym od niedawna mieszkał sam.

Ale kiedy zszedł pod wodę, ponownie ogarnęła go tęsknota i zdał sobie sprawę, że mniej się boi bólu niż wiecznie go trawiącego pragnienia.

Angevine surowym tonem powiedziała Szeklowi, jak ma się zachowywać, gdy ona pracuje.

– Nie możesz tak do mnie zagadywać, chłopcze. Pracuję u Tintinnabuluma od lat. Niszczukowody płacą mi za opiekę nad nim, odkąd go sprowadzili. Dobrze mnie wyszkolił i jestem mu winna lojalność. Trzymaj się ode mnie z daleka, kiedy pracuję, rozumiesz? – Ostatnio z reguły mówiła do niego w salt, zmuszając go do nauki tego języka – była wobec niego bezwzględna, bo chciała jak najszybciej przyswoić go miastu. Odwróciła się do wyjścia, ale Szekel ją zatrzymał i powiedział zająkliwie, że chyba nie przyjdzie tego wieczoru do jej kajuty, że chyba powinien nocować u Tannera, który ma lekką chandrę.

– Dobrze o tobie świadczy, że o nim myślisz – powiedziała. Pod wieloma względami bardzo szybko dojrzewał. Lojalność, pożądanie i miłość nie wystarczały jej. Prawdziwą namiętność budziło w niej to częste wyzieranie mężczyzny spod dziecka, którego skorupę z siebie zrzucał. Macierzyńska czułość przeradzała się w niej wtedy w coś twardszego, bardziej prymitywnego i zawrotnego. – Poświęć mu jeden wieczór, a do mnie przyjdź jutro, mój kochanku.

To ostatnie słowo powiedziała z rozmysłem. Szekel uczył się z wdziękiem przyjmować takie prezenty.

Szekel spędzał w bibliotece samotne godziny, w otoczeniu drewna, papieru welinowego, delikatnie butwiejącej skóry i książkowego kurzu. Trzymał się działu w ragamoll, mając wokół siebie książki, które ostrożnie zdejmował z półek i otwierał. Teksty i obrazy leżały na podłodze jak kwiaty. Powoli przyswajał sobie opowieści o kaczkach, ubogich chłopcach, którzy zostali królami, bitwach z trałowcami i historii Nowego Crobuzon.

Zapisywał każde kłopotliwe słowo, którego dźwięki próbowały mu się wymknąć: pszczoła, szabla, charkot, Jhesshul, Krüach. Ćwiczył je bez ustanku.

Wszystkie książki trzymał przy sobie i odkładał na półkę dopiero na koniec dnia, nie według niezrozumiałych dla niego sygnatur, tylko zgodnie z własnym systemem mnemotechnicznym: ta idzie między duży czerwony i mały niebieski grzbiet, ta idzie na koniec obok książki z obrazkiem statku powietrznego.

Zdarzył się jeden straszny moment paniki. Szekel zdjął z półki książkę i kształty w środku, wszystkie litery, były jego przyjaciółmi, ale kiedy usiadł nad nimi i zaczął je wypowiadać, czekając, aż zabrzmią mu w głowie słowa, wyszedł z tego bełkot. Szekel wpadł w roztrzęsienie, sądząc, że utracił to, co zdobył.

Potem jednak zdał sobie sprawę, że wziął książkę z półki na lewo od działu w ragamoll, że alfabet jest wspólny z niedawno opanowanym przez niego, ale układa się w inny język. Szekel zbaraniał, uzmysłowiwszy sobie, że ryty, które po konał, spełniają to samo zadanie dla ludzi, którzy w ogóle nie umieliby się ze sobą porozumieć. Uśmiechnął się szeroko na tę myśl. Ta literkowa wspólnota ucieszyła go.

Otwierał kolejne obcojęzyczne tomy i produkował albo próbował produkować dźwięki odpowiadające literom, po czym śmiał się z tego, jak dziwnie brzmią. Usiłował powiązać obrazki ze słowami i stawiał ostrożną hipotezę, że w owym języku to konkretne skupisko liter oznacza „łódź”, a tamto „księżyc”.

Szekel powoli oddalał się od działu ragamollskiego, na chybił trafił brał książki i wpatrywał się w zawarte w nich nieprzeniknione historie, zmierzał długimi korytarzami książek dla dzieci, po czym dotarł do nowych regałów. Tam otworzył książkę z pismem zupełnie niepodobnym do tego, które znał. Roześmiał się, zachwycony tymi dziwnymi zawijasami.

Poszedł dalej i znalazł kolejny alfabet, a później jeszcze jeden. Przez wiele godzin z fascynacją i zdziwieniem penetrował nieragamollskie półki. Te pozbawione sensu słowa i nieczytelne alfabety budziły w nim nie tylko nabożną cześć wobec świata, ale również resztki fe tyszyzmu, któremu ulegał w czasach, kiedy wszystkie książki istniały dla niego w takiej formie jak te – były niemymi przedmiotami kreślonej masie, rozmiarach i barwie, ale pozbawionymi treści.

A jednak coś się zmieniło. To już nie to samo, kiedy patrzy się na te stronice ze świadomością, że miałyby sens dla jakiegoś cudzoziemskiego dziecka, tak jak Bohaterskie jajo , Historia Nowego Crobuzon czy Osa w peruce otworzyły przed nim skarbiec swojego znaczenia.

Książkom napisanym w niskim i wysokim kettai, sunglari, lubbock i khadohi przyglądał się z rodzajem fascynacji, tęsknoty za utraconą niepiśmiennością, chociaż ani przez moment nie miał chęci do niej wracać.

Rozdział jedenasty

O zachodzie słońca Silas czekał na Bellis, która wyłoniła się spod pokładu „Pinchermama”. Wypatrywał jej oparty o reling. Uśmiechnął się na jej widok.

Jedli razem i rozmawiali, sondując się nawzajem delikatnie. Bellis nie umiała powiedzieć, czy cieszy się ze spotkania z nim konkretnie, czy też po prostu ma dosyć samotności. Tak czy owak, dobrze się czuła w jego towarzystwie.

Silas wystąpił z pewną propozycją. Był czwarty bookdi jastrzębiego dzioba, czyli dzień krwi strupodziejów, i w okręgu Tobietwój odbywało się duże święto walki. Miało się zjawić kilku spośród najlepszych wojowników z okręgu Alozowice, aby popisać się swoimi umiejętnościami. Czy widziała kiedyś mortu crutt, czyli walkę tupaną?

Bellis wymagała przekonywania. W Nowym Crobuzon nigdy nie zaszczyciła swoją obecnością cyrku gladiatorów w Cadnebar ani żadnej z jego pomniejszych imitacji. Tego rodzaju potyczki uważała za odrażające, a przede wszystkim nudne. Silas nie poddawał się. Bellis przyjrzała mu się bacznie i doszła do wniosku, że jego pragnienie obejrzenia tych walk nie jest motywowane ani sadyzmem, ani podglądaczem: nie wiedziała, co się za nim kryje, ale była pewna, że coś mniej prymitywnego. A może prymitywnego w inny sposób.

Wiedziała również, że ma wielką ochotę z nim pójść.

Aby dotrzeć do dzielnicy Tobietwój, przeszli nad Alozowicami, gdzie mieszkali strupodzieje. Taksówka powietrzna statecznie sunęła obok patykowatej wieży dźwigarów na rufie wielkiego żelaznego „Człekozwierza” i dalej, ku sterburcie.

Bellis nigdy wcześniej tu nie była. „Najwyższy czas” – pomyślała ze wstydem. Podjęła postanowienie, że spróbuje zrozumieć miasto, ale groziło jej, że ta determinacja przygaśnie i przerodzi się w mglistą chmurę depresji.

Arena walk znajdowała się opodal okrętu flagowego okręgu Tobietwój, dużego klipra z żaglami pociętymi w dekoracyjne wzory, w gąszczu bocznych uliczek tej kupieckiej dzielnicy. Był to krąg małych łodzi z wznoszącymi się rzędami ławek i kołem morskiej wody pośrodku. W roli prywatnych loży dla bogaczy występowały wystawne gondole podwieszone do sterowców.

Funkcję sceny pełniła drewniana platforma okolona mosiężnymi lampami gazowymi i baryłkami, które utrzymywały ją na powierzchni. Tak wyglądał stadion: krąg przerobionych łodzi i balonów wokół kawałka deski z odzysku.

Błyskając pieniędzmi i lapidarnym słowem, Silas przekonał dwóch kibiców, aby zrobili im miejsce w pierwszym rzędzie. Ściszonym głosem przedstawiał Bellis siedzące wokół nich osobistości i stosunki polityczne.

„To jest wezyr okręgu Tobietwój, który przyszedł odzyskać pieniądze stracone na początku kwarty”. „Ta kobieta w welonie nigdy nie pokazuje twarzy. Podobno jest członkiem rady w Bud”. Bellis bez przerwy myszkowała wzrokiem po widowni.

Sprzedawcy handlowali jedzeniem i winem z przyprawami, a bukmacherzy krzykiem podawali stawki. Święto było bezpretensjonalne i plebejskie, jak większość tego, co się działo w okręgu Tobietwój.

Widownia bynajmniej nie składała się wyłącznie z ludzi.

– Gdzie są strupodzieje? – spytała Bellis.

Silas zaczął jej pokazywać różne, z pozoru przypadkowe miejsca na widowni. Bellis miała wrażenie, że Fennec mierzy palcem w ludzi, ale byli zbyt krępi i wyglądali na naprawdę silnych, a skórę mieli przebarwioną na szaro i poznaczoną bliznami.

Zabrzmiały krwiorogi i na skutek chymicznych sztuczek światła sceny buchnęły czerwienią. Widownia zaryczała entuzjastycznie. Dwa miejsca dalej Bellis zobaczyła kobietę, której fizjonomia zdradzała strupodzieja. Osoba ta nie skandowała i nie krzyczała, tylko przeczekała prostacki entuzjazm. Bellis zauważyła, że inni strupodzieje reagują podobnie: ze stoickim spokojem czekają na rytualne pojedynki.

„Ogólna żądza walki jest przynajmniej szczera” – pomyślała Bellis z pogardą. Liczba bukmacherów wskazywała, że jest to cały przemysł na przekór twierdzeniom tym z Alozowic. Bellis z radosnym zdziwieniem zdała sobie sprawę, że w napięciu czeka na rozwój wydarzeń. Że jest cała przejęta.

Kiedy pierwsi trzej zawodnicy zostali przetransportowani na scenę, widownia ucichła. Strupodzieje, odziani tylko w przepaski biodrowe, wstąpili na platformę i ustawili się w trójkąt twarzami ku widowni.

Wszyscy byli muskularni, a ich szara skóra wyglądała bezbarwnie w gejzerach gazowego światła.

Jeden z mężczyzn stał z twarzą skierowaną dokładnie w jej stronę. Światła z pewnością go oślepiały, ale Bellis hołubiła fantazję, że jest to prywatny występ przeznaczony wyłącznie dla jej oczu.

Zawodnicy ulękli i obmyli się, każdy z miski dymiącego naparu w kolorze zielonej herbaty. Bellis zobaczyła liście i pąki.

Nagle wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Każdy zawodnik wyjął z miski nóż i trzymał nieruchomo. Ociekające naparem klingi były zakrzywione jak hak albo szpon. Noże do obdzierania ze skóry. Narzędzia do karbowania, odkrawania ciała.

„Tymi nożami walczą?” – chciała spytać Silasa, ale nagłe sapnięcie widowni ściągnęło jej uwagę z powrotem na scenę. Sama krzyknęła ułamek sekundy później.

Strupodzieje wyrzynali bruzdy we własnych ciałach.

Wojownik znajdujący się na wprost Bellis agresywnymi cięciami zaznaczał kontury swoich mięśni. Wsunął nóż pod skórę ramienia, po czym z chirurgiczną precyzją narysował czerwoną kreskę łączącą mięsień naramienny z bicepsem.

33
{"b":"94843","o":1}