Jeśli uznali, że nie można, zastanawiali się, co w takim razie z nim zrobić.
Bellis przybyła do „Czasu Niezrealizowanego” z makijażem i włosami sponiewieranymi przez wiatr. Kelner przywitał się z nią uprzejmie, a ona wytrzeszczyła oczy, zaskoczona takim traktowaniem. „Jakby był prawdziwym kelnerem, w prawdziwej restauracji, w prawdziwym mieście” – pomyślała.
„Zapleciony Język” był dużym, wiekowym statkiem. Upakowano na nim tyle budynków, tak gruntownie go przerobiono, tyle przy nim majstrowano, że nie dało się powiedzieć, do jakiego typu jednostek pływających kiedyś się zaliczał. Od stuleci stanowił część Armady. Przedni kasztel pokrywały ruiny: stare świątynie z białego kamienia, w znacznej części skruszonego lub sproszkowanego. Ruiny były porośnięte bluszczem i pokrzywami, które nie odstraszały jednak miejscowych dzieci.
Na ulicach „Zaplecionego Języka” widziało się dziwne kształty, bryły nieokreślonych substancji ocalonych z morza i walających się po kątach, jakby o nich zapomniano.
Restauracja była mała, nagrzana i urządzona w boazerii z ciemnodrzewu, z zajętą połową stolików. Okna wychodziły na pas keczów i kajaków w dokach Portu Jeżowca, drugiego portu Armady.
Bellis z ukłuciem w sercu zobaczyła, że u sufitu restauracji wiszą sznury papierowych lampionów. Ostatnim tak przystrojonym lokalem, który widziała, był „Zegar i Kogucik” na Polach Salacusa w Nowym Crobuzon.
Musiała potrząsnąć głową żeby wytrzepać z niej gryzącą melancholię.
Przy stoliku w rogu Johannes wstawał z krzesła i machał do niej.
Przez jakiś czas siedzieli bez słowa. Johannes sprawiał wrażenie onieśmielonego, Bellis zaś poczuła przypływ pretensji o to, że tak długo się nie kontaktował, a że miała świadomość, iż jest niesprawiedliwa, uciekła w milczenie.
Ze zdumieniem zobaczyła, że stojąca na stole butelka czerwonego wina to stary rocznik galaggi, House Predicus 1768. Spojrzała na Johannesa szeroko otwartymi oczami. Zaciśnięte usta nadawały jej twarzy wyraz dezaprobaty.
– Pomyślałem, że powinniśmy uczcić nasze ponowne spotkanie – wyjaśnił.
Wino było wyśmienite.
– Dlaczego zostawili mnie… nas… samym sobie? – spytała Bellis. Żebyśmy sobie radzili? Albo zdechli? – Pojadała potrawę z ryb i gorzkich liści hodowanych na statkach. – Wydaje mi się nierozsądne, żeby wyrwać kilkaset osób z ich życia, a potem puścić samopas tutaj…
– Nie puścili nas samopas – zareplikował Johannes. – Ilu innych pasażerów „Terpsychorii” widziałaś? Ilu członków załogi? Nie pamiętasz rozmów, pytań zaraz po przybyciu? To były egzaminy. Oceniali, kto stanowi zagrożenie, a kto nie. Jeśli uznali, że ktoś jest mąciwodą albo osobą za bardzo… przywiązaną do Nowego Crobuzon…
– To co? – Bellis chciała, żeby dokończył. – Jak kapitana?
– Nie, nie, nie – zaprzeczył szybko Johannes. – Myślę, że nad takimi się pracuje. Znasz proceder przymusowego wcielania do wojska czy marynarki. W marynarce Nowego Crobuzon jest mnóstwo marynarzy, których wcześniejszy związek z morzem ograniczał się do tego, że w dniu, w którym zostali „zwerbowani”, balowali w tawernie. Co nie zmienia faktu, że po łapance większość ląduje w marynarce.
– Na jakiś czas.
– Tak. Nie twierdzę, że to jest dokładnie to samo. Wielka różnica polega na tym, że kiedy skaptuje cię Armada, nie możesz odejść.
– Słyszałam to tysiące razy, ale co z flotą Armady? Co z żyjącymi pod wodą rakami? Myślisz, że nie mogą uciec? Zresztą, gdyby to była prawda, gdyby ludzie nie mieli możliwości wyjechać, tylko rdzenni mieszkańcy chcieliby tutaj żyć.
– Masz rację – odparł Johannes. – Tutejsi piraci spędzają na morzu wiele miesięcy, może nawet lat, zanim wrócą do Armady. Zawijają do innych portów podczas tych wypraw i jestem pewien, że niektórzy członkowie załóg znikają. Na świecie musi mieszkać sporo byłych Armadyjczyków.
Ale fakt jest taki, że załogi są wybierane według dwóch kryteriów – pierwsze to lojalność, a drugie – że jeśli rzeczywiście zdezerteruje nie będzie to miało znaczenia. Przede wszystkim prawie wszyscy urodzili się w mieście: uprowadzeni rzadko otrzymują patent. Tacy jak ja nie mogą liczyć na to, że dostaną się na taki statek. Większość porwanych nie wychyli nosa poza granice Armady.
– Pomyśl jednak, kogo porywają, Bellis. Trochę marynarzy, to na pewno, trochę „konkurencyjnych” piratów, paru kupców. Ale Armadyjczycy spotykają na swej drodze mnóstwo statków. Myślisz, że atakują wszystkie? Porywają przede wszystkim takie statki jak… Terpsychoria”. Przewożące niewolników. Albo transportujące prze-tworzonych do kolonii. Albo statki-więzienia. Albo z jeńcami wojennymi. Większość prze-tworzonych na „Terpsychorii” już dawno zrozumiała, że nigdy nie wrócą do ojczyzny. Dwadzieścia lat, na rany bogów, to jest dożywocie i oni o tym wiedzą. A tutaj mają pracę, pieniądze i szacunek… Czy można się dziwić, że to akceptują? O ile mi wiadomo, tylko siedmiu prze-tworzonych z „Terpsychorii” jest leczonych na odrzucenie i dwóch z nich już cierpi na demencję.
„Do jasnej cholery – pomyślała Bellis – skąd o tym wiesz, na Jabbera?”
– Co z takimi jak ty i ja? – kontynuował Johannes. – Wszyscy wiedzieliśmy, że spędzimy poza krajem, poza Nowym Crobuzon, lekko licząc pięć lat. Pomyśl, jaka z nas była pstrokata zbieranina. Oceniam, że bardzo niewielu pasażerów łączyły z miastem nierozerwalne więzi. Zgoda, po przyjeździe tutaj są wytrąceni z utartych kolein, zaskoczeni, zdezorientowani, wystraszeni. Ale nie przetrąceni. Czy kolonizatorom Nova Esperium nie obiecuje się „nowego życia”? Czy nie tego większość z nas szukała?
„Być może większość, ale nie wszyscy” – pomyślała Bellis. „A jeśli koniecznym warunkiem popuszczenia nam smyczy jest zadowolenie z życia tutaj, to przecież bardzo łatwo mogą się pomylić w ocenie”.
– Nie sądzę – stwierdził Johannes – by byli tak naiwni, żeby pozwolić nam żyć bez żadnej kontroli. Zdziwiłbym się, gdyby nas nie obserwowali. Podejrzewam, że jesteśmy pod obserwacją. Zresztą, co moglibyśmy zrobić? To jest miasto, a nie szalupa, którą można sterować albo zatopić. Tylko załoga może stwarzać jakiekolwiek problemy.
Wielu ma rodziny, które na nich czekają. To oni najprędzej odmówią pogodzenia się z faktem, że to jest ich nowy kraj.
„Tylko oni?” – pomyślała Bellis, której zrobiło się gorzko w gardle.
– Więc co z nimi będzie? – spytała wyzutym z emocji głosem. – Podzielą los kapitana? Cumbershuma?
– Słyszałem… – wzdrygnął się Johannes – że spotyka to tylko kapitanów i pierwszych oficerów napotkanych statków. Że mają oni zbyt wiele do stracenia, że są szczególnie silnie związani z macierzystym portem…
Jego mina miała w sobie coś wazeliniarskiego i przymilnego. Bellis, która czuła się coraz bardziej obco, zdała sobie sprawę, że jest sama.
Przyszła tutaj z myślą, że może uda się porozmawiać z Johannesem o Nowym Crobuzon, że on podzieli jej smutek, że Bellis dotknie okaleczonej części swojej duszy i porozmawia o ludziach i ulicach, za którymi tak bardzo tęskni. A może nawet poruszą temat, którym od tygodni podszyte były jej myśli: ucieczka.
Johannes aklimatyzował się jednak. Pilnował się, żeby mówić neutralnym tonem jak autor reportażu. Ale nie był neutralny: bronił władz miasta. Znalazł na Armadzie coś, co sprawiło, że gotów był uznać ją za swoją nową ojczyznę.
„Jak oni to osiągnęli?” – pomyślała. „Co on robi?”.
– Co jeszcze słyszałeś? – spytała po dłuższej chwili lodowatego milczenia.
– Z wielką przykrością się dowiedziałem, że wśród tych, którzy zaraz po przyjeździe padli ofiarą chorób, był Mollificatt – powiedział z autentycznie smutną miną. Skundlona i zmienna populacja Armady była nosicielką rozlicznych chorób. Rdzenni mieszkańcy byli na nie uodpornieni, ale na każdy kontyngent uprowadzonych rzucały się infekcje i zakażenia, od których jakiś ich odsetek nieuchronnie umierał.
– Doszły mnie pogłoski, że nasz nowy towarzysz podróży, pan Fennec, pracuje gdzieś w Niszczukowodach albo okręgu Tobietwój. Siostra Meriope… – Uniósł brwi i pokręcił głową. – Siostra Meriope jest przetrzymywana w szpitalu dla własnego bezpieczeństwa. Stale grozi, że coś sobie zrobi. Bellis – dokończył szeptem – ona spodziewa się dziecka.
Bellis wywinęła oczami do nieba.
***
„Nie mogę tego słuchać” – pomyślała Bellis, która odzywała się tylko dla zachowania pozorów, że uczestniczy w tej rozmowie. Czuła się samotna. „Pikantne tajemnice i frazesy. Co jeszcze usłyszę?” – zastanawiała się z pogardą, kiedy Johannes odfajkowywał listę pasażerów i oficerów „Terpsychorii”. „Któryś z zaufanych marynarzy w rzeczywistości był kobietą, która się przebrała, bo chciała pływać po morzu? Miłość i sodomia wśród załogi?”
Tego wieczoru Johannes miał w sobie coś godnego politowania. Taka myśl nigdy wcześniej nie postała jej w głowie.
– Skąd o tym wszystkim wiesz, Johannesie? – spytała w końcu Bellis. – Gdzie mieszkasz? Co robisz?
Johannes przełknął ślinę i długo wpatrywał się w swój kieliszek.
– Bellis… – Zwykłe restauracyjne odgłosy dokoła zdawały się bardzo głośne. – Bellis… Czy mogę ci to powiedzieć w zaufaniu? – Westchnął i podniósł na nią wzrok. – Pracuję dla Kochanków. Nie w dzielnicy Niszczukowody, tylko bezpośrednio dla nich. Mają zespół badawczy, który pracuje nad… – Pokręcił głową i uśmiechnął się zachwycony. – Nad absolutnie niezwykłym projektem. Wyjątkowa okazja. Zaprosili mnie, abym do nich dołączył, ze względu na moje dotychczasowe dokonania. Czytali niektóre moje prace i uznali, że chcą, abym z nimi pracował.
Zdała sobie sprawę, że Johannes nie posiada się z radości. Był jak dziecko, zupełnie jak dziecko.
– To są taumaturgowie, oceanolodzy, biolodzy morscy. Do zespołu należy człowiek, który brał udział w napadzie na „Terpsychorię”
– Uther Doul. To on wszystkim zawiaduje. Jest filozofem. Realizowanych jest wiele różnych projektów. Z kryptogeografii, teorii prawdopodobieństwa i z tego, nad czym ja pracuję. Człowiek, który stoi na czele tego projektu, jest fascynujący. Był w komitecie powitalnym: wysoki starzec z brodą.