Schodził ku nim mężczyzna owładnięty zimną furią, wysoki, młody, zbudowany jak tancerz, z piegowatą, jasnopopielatą cerą. Włosy zdawały się należeć do kogo innego: były ciemne, długie, ciasno kręcone, wisiały mu z głowy niesfornymi kosmykami niby rozwichrzone runo. Podskakiwały i zwijały się przy każdym kroku.
Mijając strupodziejów, ukłonił się zdawkowo, na co oni odpowiedzieli bardziej ceremonialnym pozdrowieniem. Stanął przed mężczyzną w szarym stroju i patrzyli na siebie z nieprzeniknionymi minami.
– Żywomość Doul – powiedział przybysz tonem niewiele głośniejszym od szeptu.
– Martwomość Brucolac – brzmiała odpowiedź.
Uther Doul wpatrywał się w szeroką, urodziwą twarz Brucolaca.
– Wszystko wskazuje na to, że twoi pracodawcy nie wycofują się ze swojej idiotycznej intrygi – mruknął Brucolac. – Nie mogę uwierzyć – dodał po dłuższej przerwie – że aprobujesz to szaleństwo. – Uther Doul nie poruszył się, nie odejmował wzroku od rozmówcy. Brucolac wyprostował plecy i wydał z siebie prychnięcie, które mogło wyrażać pogardę, poczucie wspólnego wtajemniczenia i wiele innych rzeczy. – Nic z tego nie będzie – powiedział. – Miasto na to nie pozwoli. Nie po to istnieje.
Brucolac otworzył usta i wyskoczył z nich wielki, rozwidlony język, kosztując powietrze i upiory potu Uthera Doula.
Pewne rzeczy były dla Tannera Sacka zupełnie niezrozumiałe.
Nie mógł pojąć, w jaki sposób wytrzymuje chłód morskiej wody. Jego spore macki prze-tworzonego sprawiały, że musiał schodzić pod powierzchnię z obnażonym torsem i pierwsze zetknięcie z wodą było dla niego szokiem. O mało nie zrezygnował, ale potem umazał się st arym smarem. Aklimatyzacja przebiegała niewiarygodnie szybko. Nadal miał świadomość, że woda jest zimna, ale była to wiedza czysto abstrakcyjna. Chłód nie paraliżował go.
Nie rozumiał, dlaczego słona woda leczy jego macki.
Odkąd mu je wszczepiono z mocy kaprysu crobuzońskiego sędziego grodzkiego – kara rzekomo adekwatna do jego przestępstwa według jakiejś protekcjonalnej alegorycznej logiki, w której nie dostrzegał żadnego sensu – zwisały bezwładnie jak śmierdzące kończyny trupa. Naciął je w ramach eksperymentu, warstwy wszczepionych nerwów zawrzały i prawie zemdlał z bólu. Ale mieszkał w nich tylko ból, dlatego owijał się nimi jak gnijącymi pytonami i próbował nie pamiętać o ich istnieniu.
Tymczasem zanurzone w morskiej wodzie zaczęły się ruszać.
Mnogość drobnych infekcji ustąpiła i były teraz chłodne w dotyku. Po trzech nurkowaniach, ku jego niepomiernemu zdumieniu, macki zaczęły się poruszać niezależnie od wody.
Wracał do zdrowia.
Po kilku tygodniach nurkowania macki odbierały coraz to nowe bodźce, a ich przyssawki napinały się delikatnie i przywierały do pobliskich płaskich powierzchni. Tanner uczył się nimi sterować.
W pełnych zamętu pierwszych dniach po przybyciu do Armady Tanner wędrował po dzielnicach miasta i osłupiały słuchał, jak kupcy i majstrowie proponują mu pracę w języku, który bardzo szybko opanowywał.
Po zweryfikowaniu informacji, że Tanner jest inżynierem, oficer łącznikowy Urzędu Portowego Niszczukowód spojrzał na niego łapczywie i posługując się dziecinną odmianą salt plus pantomimicznymi gestami dłoni, spytał, czy chce się wyszkolić na nurka. Łatwiej nauczyć inżyniera nurkować, niż wpoić nurkowi umiejętności, które posiadł już Tanner.
Nie było łatwo nauczyć się oddychać powietrzem pompowanym z góry, nie panikując w ciasnym kasku, nauczyć się nie kompensować równomiernie odchyłek i nie wpadać w korkociąg. Jedno przyszło mu bez problemu: czerpanie rozkoszy z pławienia się w spowolnionym żywiole czasu, w ruchomej przejrzystości wody widzianej przez szkło.
Wykonywał pracę podobną do dawnej – łatanie, naprawy, remonty, gmeranie narzędziami w wielkich silnikach – tyle że teraz, daleko w dole pod dokerami i pod żurawiami, robił to w napierającej zewsząd wodzie, obserwowany przez ryby i węgorze, miotany prądami urodzonymi wiele kilometrów dalej.
– Mówiłem ci, że Oziębła pracuje w bibliotece, nie?
– Mówiłeś, chłopie – odparł Tanner.
On i Szekel jedli lunch pod zadaszeniem w dokach podczas nieustającej ulewy.
Szekel zjawił się w porcie z grupką obszarpańców w wieku od dwunastu do szesnastu lat. W ocenie Tannera wszyscy pozostali urodzili się w mieście. Fakt, że dopuścili do swego grona osobę porwaną, która wciąż z trudem wysławiała się w języku salt, dowodził wielkich zdolności adaptacyjnych Szekla.
Zostawili Szekla, żeby mógł spokojnie zjeść lunch z Tannerem.
– Lubię tę bibliotekę – powiedział. – Lubię tam chodzić, nie tylko ze względu na Oziębłą.
– Nie zaszkodziłoby ci, jakbyś trochę poczytał, chłopie – powiedział Tanner. – Skończyliśmy Kroniki Crawfoota . Mógłbyś znaleźć jakieś inne opowieści. Mógłbyś mi je poczytać, dla odmiany. Jak u ciebie z alfabetem?
– Odróżniam litery – odparł Szekel ogólnikowo.
– No to widzisz. Idź pogadać z panną Oziębłą, niech ci coś poleci do czytania.
Przez chwilę jedli w milczeniu, patrząc, jak grupa raków z Armady wychodzi ze swojego ulowraka na dole.
– Jak tam jest na dole? – spytał w końcu Szekel.
– Zimno – odrzekł Tanner. – I ciemno. Ciemno, ale… świetliście. Ciężko. Otacza cię ciężar. Są kształty, które ledwo, ledwo widzisz, wielkie, ciemne kształty. Statki podwodne i co tam jeszcze. Czasami się wydaje, że widać coś innego. Ale niewyraźnie i jest przy nich straż, to nie można za blisko podpłynąć. Obserwowałem raki pod ich wrakami. Morskie wyrmeny, które czasem dosiadają statków-rydwanów. Ludzie-ryby, podobni do traszek, z Cieplarni. Tak się poruszają, że ledwo je widać. Delfin Bastard John. Jest szefem bezpieczeństwa Kochanków tam w dole i zimnym draniem, większego sukinsyna w życiu nie spotkałem. No i jest trochę… prze-tworzonych.
Jego głos rozpłynął się w milczeniu.
– Pomylone, nie? – powiedział Szekel, bacznie przyglądając się Tannerowi. – Nie mogę się przyzwyczaić… – Nic więcej nie powiedział. Ale żaden z nich nie mógł się przyzwyczaić. Kraina, w której prze-tworzeni mają równe prawa z innymi. W której prze-tworzony może być majstrem albo kierownikiem, a nie tylko robociarzem.
Szekel zobaczył, że Tanner pociera macki.
– Co z nimi? – spytał.
Tanner uśmiechnął się i skoncentrował, po czym jedno z gumowatych odnóży skurczyło się trochę i zaczęło pełznąć niby zdychający wąż ku chlebowi Szekla. Chłopiec nagrodził ten wyczyn oklaskami.
Na skraju pirsu, gdzie raki wypływały na powierzchnię, stał wysoki człowiek-kaktus, z nagą piersią podziurawioną włóknistymi, warzywnymi bliznami. Na plecach miał ogromny kuszarpacz.
– Znasz go? – spytał Tanner. – Nazywa się Hedrigall.
– To nie jest nazwisko kaktusa – stwierdził Szekel. Tanner pokręcił głową.
– On nie pochodzi z Nowego Crobuzon ani nawet z Shankell – wyjaśnił. – Uprowadzili go, tak jak nas. Przybył do miasta ponad dwadzieścia lat temu. Jest z Dreer Samher, więcej jak trzy tysiące kilometrów od Nowego Crobuzon. I coś ci powiem, Szekel: jakie on zna historie! Po co komu książki… Był kupcem-piratem, zanim go złapali i ściągnęli tutaj, i chyba nie ma w morzu takiego stworzenia, którego by nie widział. Potrafi obciąć włos strzałem z tego kuszarpacza, taki z niego snajper. Widział keragorae, ludzi-komary, przemieszczonych i co tam chcesz. I, bogowie, jak on umie o nich opowiadać! W Dreer Samher mają bajarzy, co zawodowo opowiadają historie. Hed był bajarzem. Umie tak zrobić, żeby jego głos był hipnagogiczny. Jak Wed opowiada historie, człowiek jest od tego kompletnie upity.
Człowiek-kaktus stał bez ruchu, pozwalając deszczowi bębnić o swoją skórę. – A teraz jest aeronautą – podjął Tanner. – Od lat pilotuje statki powietrzne: „Wielki Wschodni”, zwiadowcze i bojowe. To jeden z najważniejszych ludzi Kochanków i bardzo fajny gość. Większość czasu spędza teraz w „Arogancji”. – Tanner i Szekel spojrzeli za siebie do góry. Co najmniej trzysta metrów nad pokładem „Wielkiego Wschodniego” wisiała na uwięzi „Arogancja”. Był to wielki, okaleczony aerostat, z powgniatanymi tylnymi statecznikami i silnikiem, który od lat się nie kręcił. Zacumowany do wielkiego statku w dole na setkach metrów usztywnionej smołą liny, służył miastu za bocianie gniazdo. – Hedrigall lubi tam siedzieć – dodał. – Powiedział mi, że ostatnio lubi ciszę i spokój.
– Tanner, jak ci się widzą Kochankowie? – spytał powoli Szekel. – Znaczy pracujesz dla nich, słyszysz, co mówią, wiesz, jacy są. Co o nich myślisz? Czemu robisz, co ci każą?
Tanner wiedział, że Szekel nie zrozumie go do końca, ale pytanie było tak poważne, że spojrzał bacznym okiem na chłopca, z którym współkwaterował – na wielkim, żelaznym hulku od bakburty. Jego strażnik więzienny, słuchacz i przyjaciel był dla niego jak członek rodziny.
– Miałem być niewolnikiem w koloniach, Szekel – wyjaśnił spokojnym tonem. – Kochankowie z „Wielkiego Wschodniego” wzięli mnie do siebie, dali mi płatną pracę i powiedzieli, że srają rzadkim gównem na to, że jestem prze-tworzony. Kochankowie dali mi życie, kraj i dom. I choćby chuj wie, co chcieli zrobić, ja ich popieram. Nowe Crobuzon może pocałować mnie w dupę, chłopie. Jestem teraz obywatelem Armady, mieszkańcem Niszczukowód. Uczę się salt. Jestem lojalny.
Szekel wybałuszył na niego oczy. Tanner był wolno mówiącym, spokojnym człowiekiem i Szekel nigdy wcześniej nie widział u niego takiej żarliwości.
Był pod wielkim wrażeniem.
Deszcz nie przestawał padać. W całej Armadzie dawni pasażerowie „Terpsychorii” usiłowali żyć.
Na kiczowatych jolach i barkentynach kłócili się, kupowali, sprzedawali i kradli, uczyli się salt, niektórzy lali łzy, ślęczeli nad mapami miasta, obliczali odległość dzielącą ich od Nowego Crobuzon albo Nova Esperium. Opłakiwali swoje dawne życie, oglądając heliotypy przyjaciół i kochanków z ojczyzny.
W więzieniu reedukacyjnym między Niszczukowodami a Alozowicami siedziały dziesiątki marynarzy z „Terpsychorii”. Niektórzy krzyczeli na swoich strażników-terapeutów, którzy próbowali ich uspokoić, jednocześnie oceniając, czy dany człowiek potrafi wyzwolić się ze swoich dawnych więzi, czyjego lojalność wobec Nowego Crobuzon ulegnie stępieniu, czy można go przeciągnąć na stronę Armady.