Литмир - Электронная Библиотека

Ekipy pracowników technicznych z niechęcią kręciły windami, które ciągnęły za wodze awanka. Z tępym posłuszeństwem awank wykonał skręt o promieniu wielu kilometrów i potężny kilwater Armady wygiął się w półkole.

Manewr zawracania zajął im resztę dnia. Kiedy miasto zataczało ogromny, płaski łuk na pozbawionym jakichkolwiek punktów orientacyjnych morzu, piraci-urzędnicy z Niszczukowód biegali w panice po swoim okręgu, usiłując ustalić, kto teraz rządzi.

Prawda ich przeraziła: w tych godzinach anarchii nikt nie wydawał rozkazów. Nie było łańcucha decyzyjnego, nie było dyscypliny, nie było hierarchii, była tylko chaotyczna, przypadkowa demokracja na bieżąco klecona przez Armadyjczyków. Urzędnicy nie mogąc się z tym pogodzić, dostrzegli przywódców w Tannerze Sacku i Hedrigallu. Ci dwaj byli jednak tylko uczestnikami tego eksperymentu: jeden entuzjastycznym, drugi zagubionym, noszonym na ramionach jak maskotka.

„Czy tak się to kończy?” Bellis jest oszołomiona i osłabiona z przejęcia. Zapadła już noc i biegnie z tłumem uśmiechniętych obywateli wzdłuż nabrzeża Czasów, aby popatrzeć, jak dobijają do brzegu łodzie windowe. Uświadamia sobie, że sama też się uśmiecha. Nie wie, od którego momentu. „Czy już po wszystkim? Czy tak się to kończy?”

Władza, która oficjalnie rządziła Niszczukowodami, a w praktyce całą Armadą, nie istnieje. Od tak dawna sprawowała rządy silnej ręki, a teraz rozpłynęła się tak błyskawicznie i po cichu, że Bellis nie może wyjść z osłupienia. „Gdzie oni się wszyscy podziali?”

Włodarze zniknęli, a wraz z nimi lepiszcze prawa i kontroli, gwardziści i inni wykonawcy ich woli.

Przywódcy innych okręgów roztropnie zachowali milczenie i trzymali się w ukryciu. Próba zapanowania nad wściekłością i rozradowaniem ludu skończyłaby się klęską. Nie są tacy głupi. Czekają.

Lęki, urazy i niepewności, wzbierające w obywatelach od wielu tygodni, osadzające się za każdym razem, gdy mieli wątpliwości, choć zatrzymywali je dla siebie. To było motorem napędowym tego ruchu. Tego buntu. Niezwykła, nieprawdopodobna historia Hedrigalla wyzwoliła ich, dała im pewność, której potrzebowali.

Zawracają miasto.

Bellis nie widzi żadnego plądrowania, żadnej przemocy, pożarów czy strzelanin. Tu chodzi tylko o jedno: żeby nie umrzeć, żeby ujść z życiem z tego okropnego morza. Awank nadal jest ranny, ale płynie. Bellis widzi gwiazdy i wie, że zwierzę kieruje się ku Wezbranemu Oceanowi.

Tego właśnie chciała. Każdy kilometr, który oddalał ją od Nowego Crobuzon, był porażką. Bellis robiła wszystko, aby zawrócić to zakichane miasto, aby skierować je w stronę jej kraju. I teraz, ni stąd, ni zowąd, zupełnie niewytłumaczalnie, odniosła sukces.

„Jak to się stało?” – myśli sobie. Powinna triumfować, odczuwać dumę, a tymczasem jest jak zdumiony, szczęśliwy obserwator z zewnątrz. Wie, skąd się to bierze. Chowa w sobie pytania i urazy. Pamięta, co zobaczyła w oczach Doula. „Znowu zostałam wykorzystana” – myśli przerażona i pełna wątpliwości. „Znowu zostałam wykorzystana”.

To był skomplikowany łańcuch manipulacji. Bellis nie może go teraz rozplątywać. Nie ten czas.

Flar, za pomocą których piloci dawali sygnały łodziom windowym, użyto w wielkim pokazie fajerwerków. Był to gest celebracyjny, ale też prowokacyjny – nie są nam już potrzebne, mówili w ten sposób buntownicy.

Ludzie nadal świętowali zawzięcie, kiedy niebo na wschodzie pojaśniało.

Bellis stała na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, blisko drzwi na korytarze, które prowadziły do pokojów Kochanków. Czekała tutaj od jakiegoś czasu. Pamiętała słowa Kochanki: „Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną”. Coś się kończyło i Bellis chciała być tego świadkiem.

Na okręcie flagowym byli też inni, w większości zmęczeni i pijani, śpiewali i patrzyli w morze, ale ucichli, kiedy na pokładzie pojawiła się Kochanka z Utherem Doulem u boku. Ludzie przypomnieli sobie o swoim gniewie i mogli im coś zrobić, ale ta nieprzyjemna chwila szybko minęła.

Kochanka, która patrzyła tylko na Doula, niosła dziwnie powybrzuszane pakunki. Bellis zauważyła, że w jednym z pakunków jest byćmożnik, nietypowy instrument Doula.

– Czy to jest wszystko? – spytała Kochanka i Doul skinął głową.

– Wszystko, co udało mi się zgromadzić, poza moim mieczem. Twarz Kochanki zastygła w wyrazie hardego spokoju.

– Łódź gotowa? – dociekała i Doul ponownie przytaknął. Ruszyli razem, obserwowani przez piratów, lecz niemolestowani, w stronę lewej burty „Wielkiego Wschodniego”, a potem, ulicami wijącymi się po zbitej masie statków, zmierzali ku portowi Basilio.

Bellis zerkała ku drzwiom. Spodziewała się, że stanie w nich Kochanek i zawoła swoją kochankę albo pobiegnie za nią i powie, że on też popłynie, że nic ich nie rozdzieli… ale nie pojawił się.

Nigdy nie zespolili się ze sobą duszami. Nigdy nie przyświecał im ten sam cel. Może tylko przypadek sprawił, że tak daleko razem zawędrowali.

Przy burcie Niszczukowód Kochanka zatrzymała Uthera Doula i odwróciła się, żeby po raz ostatni spojrzeć na okręt flagowy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo było jasne, dzięki czemu Bellis wyraźnie widziała twarz Kochanki.

Na prawym policzku, od włosów do żuchwy, biegła nowa rana, połyskująca cienką warstewką maści. Była głęboka, ciemnoczerwona, przecinała kilka innych, starszych ran, jakby chciała je unieważnić.

***

Bellis nigdy nie słyszała żadnych opowieści na temat tej ostatniej wędrówki, co ją zaskoczyło. Armada całymi tygodniami rozprawiała o buncie, ale Bellis ani razu nie słyszała, żeby ktoś mówił o Kochance i Doulu podążających statecznym krokiem przez zmęczone i pijane rebelią miasto.

Umiała sobie jednak wyobrazić ich wspólny marsz. Kochanka smutna i zamyślona, rozgląda się dokoła, karbuje w pamięci detale miasta, którym tak długo współrządziła. Dźwiga pakunek, czuje ciężar wszystkich ksiąg z ezoterycznymi naukami, traktatów o kopalnictwie możliwości, starodawnych urządzeń otrzymanych od Doula.

Doul kroczy obok niej z dłonią na rękojeści miecza, chroni ją podczas ostatnich minut jej pobytu na Armadzie. Czy to było konieczne? Czy musiał interweniować? Bellis nie słyszała żadnych opowieści o zaszlachtowanych przez niego Armadyjczykach.

I czy Kochanka naprawdę odpłynęła sama?

Trudno było uwierzyć, że nie znalazł się nikt gotowy jej towarzyszyć. Jej wewnętrzna opowieść bazowała na innej logice niż logika zysku napędzająca Armadę, ale czy rzeczywiście była obca wszystkim obywatelom miasta? Kochanka nie umiałaby sama pokierować statkiem, nawet niewielkim. Bellis łatwiej było sobie wyobrazić, że kiedy szła przez miasto, powyciągała trochę ludzi z ich kryjówek, że wyczuli jej obecność i wyszli do niej. Wyalienowani, kierujący się innymi pobudkami niż ich sąsiedzi, ustawili się sznurem za Kochanką i Utherem Doulem, spakowani i gotowi opuścić miasto.

Romantycy, bajarze, wyrzutki społeczne, samobójcy i obłąkańcy. Oczyma duszy Bellis widziała ich za Kochanką.

Miała nieodparte odczucie, że kiedy Kochanka mijała opuszczone magazyny portowe, podążała za nią gromada tych odmieńców. Wsiedli na przygotowany wcześniej statek, dosypali węgla do kotła i rzucili cumy, pożegnawszy się z Armadą.

Była to jednak tylko hipoteza. Nie dało się wykluczyć, że Kochanka popłynęła sama.

Bellis wiedziała tylko tyle, że po niecałej godzinie, kiedy słońce stało bardzo nisko na niebie, w wąskim wyjściu z portu Basilio pojawił się żagiel i wypłynął na morze. Statek nie był duży. Na pokładzie Bellis zobaczyła rozmaite dźwigi, windy, kotły i silniki, których przeznaczenia nie znała. Statek wydawał się dobrze wyposażony i sklarowany.

Bellis nie widziała go zbyt wyraźnie. Patrzyła nad nieregularnymi konturami Armady, płaskimi i skośnymi, szarymi i czerwonymi, łupkowymi, betonowymi i żelaznymi. Z trudem wyławiała statek spośród oleistego światła poranka. Widziała snujący się kominem dym drzewny, gdy żaglowo-parowa jednostka dała się porwać dziwnym prądom Ukrytego Oceanu.

Obserwował to również Kochanek, stojący parę kroków od Bellis.

Oczy miał tak czerwone od łez, jakby wtarł w nie piasek. Rzecz jasna, na jego policzku nie pojawiła się żadna nowa blizna.

Statek sunął po wodzie z prędkością, jakiej Bellis nigdy nie widziała na Ukrytym Oceanie. Bez ceregieli, bez salw armatnich i fajerwerków, zmierzał na północ, w kierunku dokładnie odwrotnym niż Armada – w stronę Blizny.

Długo po zniknięciu statku Kochanki za horyzontem Uther Doul wrócił na „Wielki Wschodni” sam.

Doul stanął pod masztem, na którym ukrzyżowany był Brucolac. Równo o wschodzie słońca rozpoczęły się poranne wrzaski wampira, z początku cherlawe.

– Odciąć go – powiedział nie znoszącym sprzeciwu tonem Uther Doul do grupy mężczyzn i kobiet. Spojrzeli na niego zdziwieni, ale nie oponowali. – Odciąć go i zabrać do domu.

W ten niezwykły poranek, kiedy miasto po omacku wypracowywało sobie nowe zasady funkcjonowania i na razie nikt nie wiedział, co jest dozwolone, normalne, dopuszczalne i słuszne, miłosierny rozkaz Uthera Doula został wykonany.

„Już nie jesteś Kochanką” – pomyślała nagle Bellis. Patrzyła ku horyzontowi, za którym zniknął stateczek. Pomyślała o kłótni Kochanków, o nowej ranie – świeżej bliźnie na policzku, która odmieniała i wyodrębniała Kochankę. „Już nie jesteś Kochanką”.

Bellis usiłowała zbudować sobie nowy obraz Kochanki, która stała za sterem swego statku i zmierzała ku najbardziej niezwykłemu miejscu na świecie. Usiłowała przemyśleć ją na nowo, spojrzeć obiektywnym okiem, sprawiedliwie obdzielić ją zasługami i winami, uczciwie ocenić kobietę, która pilotowała swój statek na koniec świata, kierując się wyłącznie własnymi planami i pragnieniami.

Bellis nie umiała jednak myśleć o niej inaczej jak o Kochance.

Nie znała imienia tej kobiety.

127
{"b":"94843","o":1}