Литмир - Электронная Библиотека

Grupka ludzi-kaktusów zaczęła niepewnie podchodzić do drzwi, które tarasowali Kochankowie i Uther Doul.

– Stać! – krzyknęła Kochanka. Ludzie-kaktusy zatrzymali się i spojrzeli na Tannera. Ten przesunął się o kilka kroków, a tłum za nim. Ludzie-kaktusy ruszyli ośmieleni. – Doul… – powiedziała groźnym tonem.

Wszyscy stanęli jak wryci.

Uther Doul wystąpił do przodu i zatrzymał się w połowie drogi między Kochankami a napierającymi Armadyjczykami. Po chwili wahania Tanner wyszedł mu na spotkanie.

– Zamierzasz walczyć z nami wszystkimi? – spytał głośno, żeby wszyscy go słyszeli. – Myślisz, że dasz nam radę? Bo zamierzamy sprowadzić na górę Hedrigalla i jeśli będziesz próbował ich zatrzymać… – pokazał na kaktusów -…to pójdziemy wszyscy. Myślisz, że dasz nam radę? Kurde, może i dasz, ale co potem? Kim będą rządzili twoi szefowie?

Setki stojących za nim Armadyjczyków kiwały głowami, a niektórzy wznosili wtórujące mu okrzyki.

Uther Doul przeniósł spojrzenie z Tannera na tłum i z powrotem. A później okazał słabość, jego władcza postawa rozsypała się, z wahaniem odwrócił głowę, aby zasięgnąć opinii swoich szefów. Jego ramiona poruszyły się nieznacznie, a głowa przekrzywiła na bok, jakby mówił: „On ma rację. Co chcecie, żebym zrobił? Mam ich wszystkich pozabijać?”

To odwrócenie się, to okazanie wahania, oznaczało zwycięstwo Tannera. Nurek znowu skinął na ludzi-kaktusów, którzy minęli Doula i Kochanków, żeby poszukać Hedrigalla. Odczuwali skrępowanie, ale nie strach, bo wiedzieli, że nic im nie grozi.

Kochankowie nawet na nich nie spojrzeli. Wpatrywali się w Tannera Sacka.

– Czego jeszcze chcecie? – spytał Tanner wrogim głosem. – Pokazano wam, co nas czeka, ale wam tak odjebało na punkcie tej misji, że zamierzacie zlekceważyć takie ostrzeżenie. Zamierzacie płynąć dalej? Chcieliście ukryć przed nami prawdę. Chcieliście nas okłamać i pozwolić, żebyśmy na ślepo pędzili przed siebie i runęli w przepaść jak jakiś kretyński awank. Dosyć tego. Koniec z waszym szaleństwem. Dalej nas nie zabierzecie. Zawracamy.

– Psiakrew jedna! – Kochanka dziabnęła Tannera palcem w oko i splunęła mu pod nogi. – Ty zasrany tchórzu! Ty idioto! Naprawdę uważasz, że historia, którą nam opowiedział, jest prawdziwa? Zastanów się, do ciężkiej cholery! Myślisz, że Blizna naprawdę tak wygląda? I myślisz, że trafiliśmy na Hedrigalla przez czysty przypadek, jakby Ukryty Ocean to było jakieś zasrane jeziorko? Uważasz za zbieg okoliczności, że nasz Hedrigall ucieka, a potem spotykamy innego, z innej rzeczywistości, karmiącego nas historiami, które mają nas odstraszyć? To jest ten sam człowiek! Uknuł sobie ten plan. Nie widzisz tego, do kurwy nędzy? Myśleliśmy, że nas zostawił, ale tak nie było. Dokąd miałby polecieć? Odciął „Arogancję” i schował się gdzieś. I teraz, kiedy jesteśmy tak blisko najniezwyklejszego miejsca na całym świecie, wychodzi z ukrycia, żeby nas zniechęcić. Czemu? Bo jest tchórzem, tak jak ty, tak jak wy wszyscy. Taki obmyślił sobie plan. Nie starczyło mu nawet odwagi, żeby okryć się hańbą i uciec jak szczur. Wolał zaczekać i zabrać was wszystkich ze sobą.

Niektórzy zaczęli mieć wątpliwości. Mimo furii Kochanki jej argumenty trafiały do przekonania.

Ale Tanner nie ustąpił ani na krok.

– Chcieliście zachować to przed nami w tajemnicy – powiedział. – Chcieliście nas okłamać. Popłynęliśmy z wami na koniec świata, a wy zamierzaliście nas okłamać. Bo jakaś poroniona chciwość tak was zaślepia, że nie chcieliście się narażać na nasz sprzeciw. Nic nie wiesz o Bliźnie! – krzyknął znienacka. – Nic! Nie mów mi o zbiegach okoliczności. Nie mów mi, że to niewiarygodne. Może właśnie tak działa Blizna. Skąd miałabyś cokolwiek o tym wiedzieć? Wszystko, co wiemy, to to, że jeden z najwspanialszych obywateli Niszczukowód, jakich znam, siedzi w waszym więzieniu i ostrzega nas, że jeśli popłyniemy do Blizny, to zginiemy. I ja mu wierzę. Koniec waszej przygody. Teraz my decydujemy, co dalej. Przejmujemy dowodzenie. Zawracamy. Twój rozkaz, żeby płynąć dalej, niniejszym zostaje unieważniony. Nie możesz nas wszystkich zabić ani wsadzić do pierdla.

Rozległ się entuzjastyczny ryk tłumu, a tu i ówdzie ludzie skandowali: „Sack! Sack! Sack!”

Uwagę Bellis zaprzątnęło jednak inne zjawisko. W tle całej wrzawy rozgrywało się coś innego, niemal niedosłyszalnego.

Kochanek patrzył i słuchał tego wszystkiego zza pleców Uthera Doula ze straszną niepewnością w oczach. Dotknął Kochankę w ramię i powiedział do niej coś, na co ona zareagowała z niedowierzaniem i wściekłością.

Kochankowie kłócili się.

Kiedy fakt ten dotarł do świadomości ludzi, zapadła cisza. Bellis wstrzymała oddech. Była zaszokowana, że mogą syczeć do siebie z coraz bardziej czerwonymi twarzami, ze zbielałymi z wściekłości bliznami, że mogą przerzucać się coraz głośniejszymi burknięciami, a w końcu wrzaskami, nie zważając na tłum, który patrzył na nich ogłupiały ze zdumienia.

– On ma rację! – darł się Kochanek. – On ma rację! Nie wiemy!

– Czego nie wiemy? – krzyknęła rozjuszona Kochanka. – Czego nie wiemy?

Górą przeleciało stadko wystraszonych ptaków miejskich, aby usiąść gdzieś dalej, poza polem widzenia. Armada skrzypiała. Cisza przedłużała się. Tanner Sack i jego buntownicy zastygli bez ruchu. Kłótnię Kochanków obserwowali z taką zgrozą, jakby na ich oczach rozpętała się jakaś klęska żywiołowa.

Kiedy Bellis odprowadzała wzrokiem ptaki, jej spojrzenie padło na zdewastowaną postać Brucolaca i zatrzymało się na niej, chociaż wampir budził w niej przerażenie. Jego konwulsje wygasały, ciało uspokajało się. Otworzył oczy, oślepione i wyżarte do białości przez światło słońca, i powoli przekręcił głowę.

Bellis nie miała wątpliwości: słuchał.

Kochankowie nie zwracali uwagi na otoczenie. Uther Doul bezgłośnie usunął się na bok, jakby nie chciał zasłaniać zgromadzonym widoku.

Nie było słychać nic oprócz kłótni.

– Nie wiemy – powtórzył Kochanek. Bellis miała wrażenie, że między oczami Kochanków przeskoczył łuk gorąca albo elyktryczności. – Nie wiemy, co jest przed nami. On może mieć rację. Skąd możemy mieć pewność? Czy możemy ryzykować?

– Och… – Kochanka odpowiedziała jakby swarliwym westchnieniem. Z jej oczu przebijało potworne rozczarowanie i smutek. – Do ciężkiej cholery! Niech bogowie wyjebią cię od tylca na śmierć!

Potem Kochankowie długo mierzyli się wzrokiem na oczach wstrząśniętego tłumu.

– Nie możemy ich zmusić – powiedział wreszcie Kochanek trzęsącym się gwałtownie głosem. – Nie możemy rządzić bez ich przyzwolenia. To nie jest wojna. Nie możemy posłać Doula do walki z nimi.

– Jak możesz odwracać się ode mnie w takiej chwili? – natarła Kochanka chwiejnym tonem. – Tyle razem przeszliśmy. Stworzyłam cię. Nawzajem się stworzyliśmy. Nie zapieraj się mnie…

Kochanek powiódł wzrokiem po twarzach Armadyjczyków i ogarnęła go panika.

– Wejdźmy do środka.

Kochanka zesztywniała, usiłując zapanować nad kipiącą w niej wściekłością. Jej blizny pałały. Pokręciła głową.

– Czy my jesteśmy jakieś parobki, żeby się przejmować, że ktoś nas usłyszy? Co to ma być? Co ci się stało? Jesteś tak samo głupi jak ta banda idiotów? Te łgarstwa, którymi nafaszerował nas ten drań, wydają ci się wiarygodne? Wierzysz mu?

– Czyja nadal jestem tobą, a ty mną? – odpowiedział wrzaskiem Kochanek. – To jest w tej chwili jedyne istotne pytanie. – Czuł, że coś traci, że coś mu ucieka. Więź o równie żywotnym znaczeniu jak pępowina przecierała się i więdła, aby w końcu wyschnąć i pęknąć. Wymachując rękami, tocząc pianę z ust, zdjęty zgrozą i po raz pierwszy od wielu lat sam, próbował jeszcze coś powiedzieć. – Nie możemy płynąć dalej. Nie możemy. Przez ciebie stracimy wszystko…

– Miałam o tobie lepsze mniemanie – powiedziała Kochanka z lodowatą miną. – Myślałam, że znalazłam pokrewną duszę i zespoliłam się z nią.

– Bo tak było, tak było! – powtarzał gorączkowo Kochanek, który był w tym tak żałosny, że Bellis odwróciła ze wstydem głowę.

Ludzie-kaktusy wyprowadzili Hedrigalla, a raczej przydźwigali na ramionach. Powitała go fala przyjaznej radości.

Wszyscy bombardowali go pytaniami, przed którymi się uchylał, bo nie znał na nie odpowiedzi. Ludzie tańczyli, krzyczeli i wołali jego imię, on zaś spozierał na nich pijany zdezorientowaną zgrozą. Ludzie-kaktusy, na których jego kolce nie robiły wrażenia, wzięli go na barana i z tej chwiejnej pozycji rozglądał się wokół z osłupiałą miną.

– Cała wstecz! – krzyknął Tanner Sack. – Zawracamy miasto! Sprowadzić Kochanka! Sprowadzić kogoś, kto wie, jak to się robi. Posłać ludzi do wind od uprzęży. Wysyłamy awankowi sygnał. Zawracamy!

Rozentuzjazmowany tłum rozglądał się za Kochankami z żądaniem wyjaśnienia, jak to się robi, ale Kochankowie zniknęli.

Kiedy ludzie w karnawałowej atmosferze otoczyli Hedrigalla, Kochanka odwróciła się rozjuszona i pobiegła do swojego pokoju, a Kochanek za nią.

W bezpiecznej odległości, gotowa pójść inną trasą, śledziła ich Bellis Coldwine, w ramach ostatniej próby zrozumienia tego, co zrobiła i co jej zrobiono.

Tuż za drzwiami na korytarz usłyszała kolejną wymianę zdań.

– Jesteśmy włodarzami tego miasta – powiedział Kochanek stężałym głosem. – Rządzimy Armadą. Nie niszcz tego. Przez ciebie wszystko stracimy.

Kochanka wykonała piruet i Bellis znalazła się w jej polu widzenia. Kochanka zauważyła ją, ale było jej wszystko jedno, kto ją usłyszy.

– Wiesz… – powiedziała, dotykając twarzy Kochanka. Pokręciła głową, po czym mówiła smutnym i zdecydowanym głosem: – Masz rację. Już tutaj nie rządzimy. Ale nie taki był sens mojego bycia tutaj. Nie poproszę cię, żebyś poszedł ze mną – głos prawie jej się załamał. – Ktoś mi cię ukradł: ty sam.

Odwróciła się i chociaż Kochanek błagał, aby go wysłuchała, aby nie zatykała uszu na głos rozsądku, aby zrozumiała – odeszła.

Bellis miała już pełny obraz sytuacji. Długo stała pośród starych heliotypów, które dawno utraciły sens. W końcu wróciła na pokład, gdzie ludzie świętowali, a Tanner usiłował wydawać rozkazy, usiłował zawrócić miasto z kursu.

126
{"b":"94843","o":1}