Литмир - Электронная Библиотека

Aż w końcu… Co?

Znowu morze.

Kamienne monolity rozstępują się przed statkami i kanał wlewa się do głębokiego morza słodkowodnego: Morza Zimnego Pazura.

Może w notatkach Fenneca zawarte były plany budowy kanału, który wyłaniałby się na północ od Gengris. Może kupcy, przemysłowcy i żołnierze crobuzońscy mogliby nie zważać na grindylow, popłynąć obok nich do łakomych kąsków na Północy, zostawiając ich wściekłych, żałosnych i zlekceważonych w ich południowym zakątku.

Ale w notatniku Fenneca było również mnóstwo szczegółów, pracowicie i potajemnie zebranych, na temat strategii, uzbrojenia i planów grindylow. Być może taka bezczelność ze strony Nowego Crobuzon automatycznie oznaczałaby wojnę i Fennec gromadził te informacje po to, aby jego mocodawcy w niej zwyciężyli.

Nowe Crobuzon zyskałoby dostęp do konstelacji miejsc, które do tej pory miały charakter raczej mityczny. Poszedłby za tym handel, kolonizacja i tak dalej. Bellis przypomniała sobie historie na temat bogactw i bestialstw w Nova Esperium.

Poza wszystkim przełamany zostałby monopol grindylow na terror w rejonie Morza Zimnego Pazura. Crobuzoński kanał stworzyłby wolny rynek władzy – tylko Nowe Crobuzon mogłoby przejąć nad tym rynkiem kontrolę.

Zaskoczona Bellis pokręciła głową. To nie była jakaś dramatyczna eskapada spod znaku płaszcza i szpady. Dokonana przez Fenneca kradzież została starannie zaplanowana, analizę kosztów i trudności przeprowadził ekspert. Cała sprawa w bardziej zrozumiałym świetle stawiała samych grindylow. W tym kontekście nie przypominali już mściwych straszydeł rodem z bajek, które czytała Szeklowi, uganiających się za symbolem. Ich pobudki były jasne: chronili źródło całej swojej władzy, chronili swoje interesy i swój narodowy byt.

– Posążek to był tylko bibelot, prawda? – spytała Bellis i mimo strachu Fennec na chwilę spotkał się z nią wzrokiem. – Twoja osobista nagroda? To nie po niego Nowe Crobuzon posłało cię do Gengris i nie po niego przybyli tutaj grindylow. Robiłeś studium wykonalności…

Mógł wysłać papiery do kraju, ukryć je w woreczku, który dał Bellis, żeby je za niego przekazała jak idiotka, ale wtedy jego zwierzchnicy nie przybyliby mu na ratunek. Zatrzymał więc wyniki swoich badań, wiedząc, ile są warte, wiedząc, że dla tych bazgrołów Nowe Crobuzon wyśle swoją marynarkę wojenną na drugi koniec świata.

Ale nie odbili z rąk Armady ani jego, ani tych bezcennych notatek. „Nie będzie kanału” – pomyślała Bellis, obserwując grindylow. „Teraz nie ma już na to szans”.

Fennec bredził. Bellis sądziła, że Silas ma atak i wyrzuca z siebie przypadkowe dźwięki, ale po chwili zdała sobie sprawę, że jest to jakaś uproszczona, ludzka wersja mowy grindylow. Oparł się o ścianę, żeby nie upaść, i perorował z kontrolowaną paniką. Jak podejrzewała, błagał o życie.

Nie miał jednak żadnego argumentu przetargowego, bo grindylow dostali już to, co chcieli.

Stwór przed Silasem uniósł szpony i odezwał się głośno w swoim języku. Silas Fennec wrzasnął jak opętany. Bellis poczuła, że powietrze koło niej zadrgało wzburzone: pozostali dwaj grindylow wężowato poruszyli całym ciałem, posyłając falę od ramion przez brzuch do wydłużonych ogonów. Z podwodną gibkością zbliżyli się do krat. Ich przywódca kilkoma magicznymi gestami zmiękczył żelazo i przecisnęli się do celi.

Fennec zaczął wrzeszczeć głośniej, kiedy otoczyli go.

Przekonana, że go ukatrupią, Bellis dostała potwornych mdłości i mimowolnie zaprotestowała. „To już koniec” – pomyślała.

Tymczasem grindylow spletli się wokół niego, tworząc gąszcz kończyn, w którym trudno było odróżnić, co należy do kogo, wczepili się w Silasa swymi misternymi, okrutnymi palcami i unieśli go do góry.

Zawiśli nad podłogą. Wrzaski Fenneca cichły. Jego stopy nie dotykały ziemi. Lewitował spowity kończynami i grubymi, węgorzowatymi ogonami.

Mag grindylow w jednej ręce trzymał notatnik, a drugą wykonał gest w stronę największego iluminatora w celi. Kości na jego szyi zagrzechotały złowieszczo.

Jakby było płynne, jakby było stawem, do którego ktoś wrzucił kamień, szkło bulaju zmarszczyło się i pokryło siateczką żyłek. Kiedy Bellis zrozumiała, co się za chwilę stanie, wyrwała się z otępienia – drętwoty spowodowanej obrzydzeniem, szokiem i strachem – ruszyła ku drzwiom i pośliznęła się na krwi.

Usłyszała jeszcze jeden krzyk Fenneca, wilgotny wydech, a potem jakby chlupnięcie – mag przyssał się swoją wielką gębą do ust Fenneca, ciachając mu twarz swoimi ostrymi zębami, ale też wdmuchując weń powietrze, co bardzo się przydało, bo zaczarowane szkło pękło jak bąbel na skórze i do pomieszczenia wdarło się morze.

Po paru sekundach na podłodze stało już kilkanaście centymetrów wody. Bellis zdrętwiałymi palcami nacisnęła klamkę drzwi, na które napierała woda. Zdołała pociągnąć je do siebie i na moment zatrzymała się w progu. Spódnica otulała ją mokro, a rwący potok zimnej wody wylewał się na korytarz, przejmując ją chłodem.

Grindylow unosili się w tym wtargnięciu oceanu. Dłonie Fenneca wystawały z plątaniny kończyn, otwierając się i zamykając. Kiedy linia wody zaczęła się przybliżać do iluminatora, triumwirat grindylow ścisnął się niemożliwie ciasno, po czym idealnie zsynchronizowanym machnięciem ogonów przemknęli przez bulaj, razem z Fennekiem, zabierając to, co zostało im skradzione – informacje, tajemnice w morze.

***

Bellis zamknęła wodoszczelne drzwi do rozerwanej celi. Na korytarzu kołysała się cienka warstwa wody, ilustrując ruchy „Wielkiego Wschodniego”.

Bellis usiadła oparta o ścianę. Woda obmywała jej uda i tyłek, ale ona nic nie czuła, ogarnięta spazmatycznymi drgawkami. Nie płakała, ale kiedy adrenalina rozpierzchła się po organizmie, zaczęła wydawać z siebie chrapliwe zwierzęce wrzaski i wyrzygiwać cały wezbrany w niej strach, zupełnie nie panując nad swoją fizjologią.

A potem długo siedziała bez ruchu.

Gdzieś w zimnych i ciemnych głębinach, pośród nocy, był Silas Fennec. Zabrali go. Żeby go przesłuchać lub wymierzyć mu niewyobrażalną karę. Wzięli go żywcem.

Wydostanie się z więziennych piwnic „Wielkiego Wschodniego” zajęło Bellis mnóstwo czasu. Długa, przemoczona spódnica ocierała jej skórę. Wytrwale stawiała krok za krokiem, nie myśląc o niczym. W życiu nie była taka zmęczona i zziębnięta.

Kiedy wreszcie wynurzyła się na nocne powietrze, pod łagodnie rozkołysanym, starym takielunkiem i gigantycznymi żelaznymi masztami, z osowiałym zaskoczeniem stwierdziła, że wszystko jest po staremu, że nic nie zniknęło.

Była sama. Wciąż dało słyszeć krzyki i huk pożarów, ale gdzieś w oddali.

Sapiąc ciężko, Bellis powoli podeszła do relingu, oparła się o niego policzkiem i zamknęła oczy. Kiedy je na powrót otworzyła, zdała sobie sprawę, że patrzy na „Nosidło”. Kontury dużego okrętu powoli się wyostrzyły. Na statku fabrycznym już się nie paliło.

Fale pluskały delikatnie o boki miasta. Dzięki wrażliwości, którą bezwiednie w sobie wyhodowała, Bellis uświadomiła sobie, że Armada znowu się porusza.

Bardzo powoli, na razie nie szybciej niż wtedy, kiedy ciągnęły ją chmary holowników. Ale znów sunęła do przodu. Awank ruszył, ból rany ustępował.

Grindylow odeszli.

A Silas żyje.

***

Trzymając się relingu, Bellis zdążała ku dziobowi „Wielkiego Wschodniego”. Mijając grupę domków, usłyszała jakieś dźwięki. Z przodu byli ludzie.

Przebiegła wzrokiem Niszczukowody, Pragnieniowice, Czasy i Książkowice. Bitewne hałasy były cherlawe. Nie słyszała już odgłosów przemieszczania się rzesz ludzkich ani nieprzerwanej kanonady strzałów. Docierały do niej tylko pojedyncze okrzyki i huki.

Wojna zamierała. Bunt dobiegł końca.

Nikt nie wygłaszał żadnych deklaracji. Na podstawie tego, co ją otaczało, nie sposób było stwierdzić, która strona zwyciężyła. Lecz kiedy Bellis wyszła zza węgła i zobaczyła scenę, która rozgrywała się na przednim pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, nie była zaskoczona. Przy burtach okrętu flagowego stali posępni przedstawiciele wszystkich ras, okaleczeni i zakrwawieni, z bronią w ręku.

Mieli przed sobą stos zwłok. Wiele z nich było zmiażdżonych, z rozerwanymi klatkami piersiowymi, wypalonymi albo wypatroszonymi. Większość miała ucięte głowy, które leżały porozrzucane bezładnie po pokładzie, rozdziawione, straszące kłami i wężowymi językami.

Wampiry. Dziesiątki wampirów. Pokonanych. Straconych, uśmierconych. Losy bitwy odwróciły się, kiedy ich tajemniczy sprzymierzeńcy zniknęli, a spontaniczne rozruchy wspierające bunt wygasły. Bez wsparcia mieszkańców Pragnieniowic i szerokich rzesz innych obywateli Armady rewolta była z góry skazana na porażkę. Wojownicy z Niszczukowód w końcu przezwyciężyli strach i kiedy prawdziwy terror zniknął wraz z grindylow, terroryzm nie miał już szans na zwycięstwo.

Bellis usłyszała nad głową jakiś ruch. Spojrzawszy na fokmaszt „Wielkiego Wschodniego”, zszokowana wybałuszyła oczy. I pomyślała: „A, od tego zaczęła się ich klęska. Wampiry z Pragnieniowic nie miały już szans wygrać. Od kiedy to makabryczne wahadło zadyndało na maszcie, strach, który szerzyli, musiał zgasnąć jak echo”.

Trzy metry nad pokładem – przywiązany do poprzeczki jak do krzyża, z jęzorem wywalonym na wierzch niby u zdechłego zwierzęcia, z zębami i wargami zabarwionymi własną krwią – wisiał Brucolac.

Rozdział czterdziesty piąty

Kiedy wstał świt, Brucolac znalazł w sobie siły, żeby wrzasnąć.

Słońce paliło go. Zamknął oczy i bezproduktywnie rzucał głową, usiłując wytrząsnąć z nich światło. Skórę poprzecinały pręgi, jakby oblano go jakimiś niebezpiecznymi chymikaliami. Srogoblada twarz poczerwieniała, zaczęła się łuszczyć i ropieć w świetle dnia.

Brucolac miotał się nieestetycznie jak wyrzucone na brzeg morskie stworzenie. Siły z niego wyciekały. Wydawał z siebie ciche jęki bólu.

Był silny, dlatego słońce na razie go nie zabiło, ale przyprawiło go o kalectwo, a przede wszystkim o potworne cierpienie. Dwie godziny po świcie był zbyt otępiały z bólu, żeby choć pisnąć. Z ust ciekła mu ślina i jad, tracąc swoją naturę.

119
{"b":"94843","o":1}