Nie muszę Ci chyba mówić, że byłam wstrząśnięta.
Do tej pory unikałam konfrontacji z kapitanem, ale złość sprawiła, że zrobił się kapryśny. Nie zamierzam okazywać po sobie słabości. Kilka miesięcy wzajemnych kwasów mniej kosztuje niż strategiczne położenie uszu po sobie za każdym razem, kiedy on pojawia się w polu widzenia.
Poza tym wpadłam w furię.
Przyprószyłam swój głos szronem.
– Panie kapitanie, omawialiśmy te kwestie, kiedy zaproponował mi pan to stanowisko. Moje doświadczenie zawodowe i referencje są panu znane. Nie przystoi panu kwestionować na tym etapie moich kwalifikacji – mówiłam chyba nawet zbyt wyniośle. – Nie jestem jakąś karnie delegowaną do pracy siedemnastolatką, którą może pan zastraszać. Wykonam swoją pracę zgodnie z umową i nie pozwolę, żeby podawał pan w wątpliwość mój profesjonalizm.
Nie mam pojęcia, co go rozzłościło, i nic mnie to nie obchodzi. Niech bogowie spuszczą zarazę na jego drańską skórę.
Teraz siedzę z „rzygającą zakonnicą”, aczkolwiek czuje się chyba trochę lepiej i napomknęła nawet o wzięciu udziału w nabożeństwie w migalec, i kończę ten list. Zbliżamy się do Salkrikaltoru, gdzie będę miała okazję zapieczętować go i zostawić, aby zabrał go pierwszy przepływający tędy statek do Nowego Crobuzon.
To długie pożegnanie dotrze do Ciebie z ledwo kilkutygodniowym opóźnieniem. Czyli nie tak źle. Mam nadzieję, że zastanie Cię w dobrym zdrowiu.
Mam nadzieję, że tęsknisz za mną tak bardzo, jak ja tęsknię za Tobą. Nie wiem, co zrobię bez tego środka łączności z Tobą. Minie co najmniej rok, zanim znowu o mnie coś usłyszysz, zanim kolejny statek zawinie do portu w Nova Esperium. Pomyśl, jak ja wtedy będę wyglądała! Włosy długie i zlepione błotem, strój nudysty, upstrzona magicznymi znakami jak jakiś szaman-dzikus! Jeśli nie wpadnę przez ten czas we wtórny analfabetyzm, to napiszę do Ciebie, opowiem Ci, jak mija mi czas, i spytam, co słychać w moim mieście. Może Ty odpiszesz mi, że jest bezpiecznie i mogę wracać do domu.
Pasażerowie z przejęciem dyskutowali o tym, co widzieli ubiegłej nocy. Bellis wzgardziła nimi. „Terpsychoria” przecisnęła się przez Candlemaw Straits na spokojniejsze wody Salkrikaltoru. Najpierw pojawiła się na horyzoncie bujnie porośnięta wyspa Gnomon Tor, a potem, przed piątą po południu, zobaczyli Salkrikaltor.
Słońce stało bardzo nisko na niebie i światło było gęste. Linia brzegowa Gnomon Tor rysowała się zielono i wyraziście kilka kilometrów na północ. W horyzontalnym lesie coraz dłuższych cieni wieże i dachy Salkrikaltoru odbijały się na falach.
Budowle zrobione były z betonu, żelaza, skały, szkła i płatów wytrzymałego zimnowodnego koralu. Cienkie jak kręgosłup mosty, spinające ze sobą kolumny owinięte spiralami schodów. Misterne stożkowe wieże wysokie na trzydzieści metrów, ciemne, kwadratowe baszty. Chaos kiepsko harmonizujących ze sobą stylów.
Linia dachów kojarzyła się z wybujałym dziecięcym rysunkiem rafy koralowej. Organiczne wieże pęczniały jak odlewy z pierścienic. Były analogi korali koronkowych: mieszkalne wysokościowce, rozgałęziające się na dziesiątki klitek, a także krępe areny z wieloma oknami, podobne do gargantuicznych gąbek baryłkowatych. Falbankowe wstążki architektury w stylu koralu ogniowego.
Wieże zanurzonego miasta wznosiły się trzydzieści metrów nad fale. Na poziomie morza ziały wielkie bramy. Zielony szlam wyznaczał linię wodną.
Były też nowsze budynki. Jajokształtne gmachy wyrzezane z kamienia i żebrowane żelazem, wydźwignięte nad wodę na szczudłach, które sterczały nad zatopiony miejski krajobraz. Pływające platformy zwieńczone rzędami kwadratowych domów z cegły – podobnych do tych z Nowego Crobuzon – groteskowo siedziały na wodzie jak kwoki.
Były tysiące raków i niemało ludzi, na kładkach i mostach na poziomie wody, jak również o wiele wyżej. Dziesiątki płaskodennych barek i łodzi kursowały między wieżami.
Statki oceaniczne dokowały na obrzeżach miasta, zacumowane do wbitych w dno morza pachołów. Kogi, jonki, klipry, tu i ówdzie statek parowy. „Terpsychoria” była coraz bliżej.
– Niech pani spojrzy – powiedział ktoś do Bellis i pokazał w dół.
Spojrzała, woda była zupełnie przezroczysta. Mimo że światło dnia już dogasało, Bellis widziała głęboko zanurzone szerokie ulice przedmieść Salkrikaltoru. Ich przebieg wyznaczały zimne latarnie uliczne. Wierzchołki budynków sięgały nie wyżej niż sto pięćdziesiąt metrów pod powierzchnię wody, aby nie zahaczały o nie przepływające górą statki.
Na mostkach łączących podmorskie wieże Bellis zobaczyła kolejne rzesze obywateli, kolejne rzesze raków. Chodzili i pływali szybko, poruszając się z większą łatwością niż ich współziomkowie na powierzchni.
„Co za niezwykłe miasto!”.
Kiedy „Terpsychoria” rzuciła cumy, Bellis patrzyła z zazdrością, jak spuszczają szalupy. Większość pasażerów i załogi z zapałem ustawiły się w kolejce do drabinek linowych. Szeroko uśmiechnięci, trajkotali z przejęciem, kierując spojrzenia ku miastu.
Zapadł zmierzch. Po wieżach Salkrikaltoru zostały tylko sylwetki. Rozświetlone okna odbijały się w czarnej wodzie. W powietrzu unosiły się nikłe dźwięki: muzyka, krzyki, zgrzyt maszyn, szum fal.
Bądźcie z powrotem na pokładzie do drugiej w nocy! – wrzasnął jakiś podporucznik. – Trzymajcie się osiedli ludzkich i wszelkich innych terenów nawodnych. Jest tam mnóstwo do roboty bez narażania płuc na szwank.
Panno Coldwine? – Bellis odwróciła się do porucznika Cumbershuma. – Proszę ze mną. Batysfera gotowa.
Zamknięta w maleńkiej batysferze, ciasnej plątaninie miedzianych rur i tarcz zegarowych, Bellis wyciągnęła szyję, bo Cumbershum, kapitan Myzovic i podchorąży u steru zasłaniali jej widok.
Fale chlapały o dół wzmocnionej szyby przedniej, a tu nagle batysfera zanurzyła się, woda zalała bąbelkowe szkło i niebo znikło, a razem z nim plusk i cherlawe wołania mew. Nie było słychać nic oprócz buczącego skowytu śruby.
Bellis wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
Batysfera przechyliła się i z gracją opadała ku niewidocznej skale i piaskowi. Pod jej zadartym nosem rozbłysła mocna lampa łukowa, tworząc stożek rozświetlonej wody.
Blisko dna kapsuła ustawiła się trochę bardziej pionowo. Spływało ku nim rozrzedzone światło wieczoru, spowalniane przez ogromne, czarne cienie statków.
Nad ramieniem kapitana Bellis wbiła wzrok w ciemną wodę. Minę miała obojętną, ale ręce poruszały się z przejęcia. Ryby zakreślały precyzyjne fale, pływając wciąż wokół topornego metalowego intruza. Przyspieszony oddech Bellis brzmiał nienaturalnie głośno.
Batysfera ostrożnie wybierała drogę pomiędzy łańcuchami zwisającymi jak pnącza z baldachimu statków w górze. Pilot poruszał dźwigniami z fachowym wdziękiem. Kapsuła pomknęła do góry nad niewielkim nawisem skorodowanej skały i pojawił się Salkrikaltor.
Bellis aż sapnęła.
Wszędzie paliły się zanurzone w wodzie światła. Kule zimnej iluminacji, lodowe księżyce, bez śladu sepii charakterystycznej dla gazowych latarń Nowego Crobuzon. Miasto jarzyło się w ciemniejącej wodzie niby sieć rybacka pełna upiornych świateł.
Kraniec miasta wyznaczały niskie budynki z porowatego kamienia i koralu. Między wieżami i nad dachami gładko sunęły inne batysfery.
Zatopione promenady w dole wspinały się ku odległym fortyfikacjom i katedrom w centrum, gdzieś tak półtora kilometra dalej, słabo widocznym przez toń zatoki. Tam, w sercu Salkrikaltoru, gmachy wyrastały ponad morze. Część znajdująca się pod powierzchnią nie ustępowała misternością partiom nawodnym. Miasto było skomplikowaną siecią wzajemnych połączeń.
Bellis wszędzie widziała raki. Bez większego zainteresowania podnosiły wzrok, kiedy kapsuła przepływała nad nimi. Stały i targowały się przed sklepami ozdobionymi falującym, kolorowym płótnem; toczyły spory na zielonych skwerkach z wodorostów i chodziły labiryntem bocznych uliczek. Powoziły furmankami zaprzęgniętymi w nietypowe zwierzęta pociągowe: morskie ślimaki wysokie na prawie dwa metry. Ich dzieci zabawiały się w ten sposób, że drażniły zamknięte w klatkach okonie i wielobarwne ślizgi.
Bellis zobaczyła połatane, połowicznie wyremontowane domy. Z dala od głównych ulic prądy wodne porywały organiczne śmieci, gnijące na koralowych podwórzach.
W wodzie każdy ruch zdawał się rozciągnięty. Raki pływały nad dachami, nieelegancko trzepiąc ogonami. Zstępowały z wysokich półek i opadały powoli, rozkładając odnóża do lądowania.
Z wnętrza batysfery miasto sprawiało wrażenie pogrążonego w ciszy.
Powoli sunęli ku monumentalnej architekturze centrum Salkrikaltoru, przeszkadzając rybom i trącając śmieci. „Prawdziwa metropolia” – pomyślała Bellis. Kipiała życiem, zupełnie jak Nowe Crobuzon, ale była otulona i na poły ukryta przez wodę.
– Mieszkania dla urzędników – pokazał jej Cumbershum. – To jest bank, a to fabryka. To dlatego raki robią takie interesy z Nowym Crobuzon: możemy im pomóc z techniką napędu parowego. Pod wodą bardzo trudno się poruszać. Tu mieści się rada naczelna Raczej Wspólnoty Salkrikaltoru.
Budynek miał wyszukaną konstrukcję: okrągły i bulwiasty jak nieprawdopodobnie wielki koral mózgowy, ozdobiony marszczoną wykładziną. Wieże strzelały wzwyż ponad powierzchnię wody. Większość skrzydeł gmachu – zaznaczonych zwiniętymi wężami i różnymi znakami hieroglificznymi – miała otwarte okna i drzwi w tradycyjnym stylu salkrikaltorskim, żeby małe rybki mogły bez przeszkód wpływać i wypływać. Jedna część była wszakże szczelnie zamknięta, wyposażona w bulaje i grube metalowe drzwi. Z wylotów przewodów wentylacyjnych dobywał się nieprzerwany strumień bąbelków.
– W tym skrzydle spotykają się z powierzchniakami – powiedział porucznik. – Tam właśnie zmierzamy.
– W górnej części Salkrikaltoru mieszka cała masa ludzi – odparła Bellis. – Nad wodą jest mnóstwo pomieszczeń, a raki potrafią przez wiele godzin wytrzymać na powierzchni. Dlaczego każą nam spotykać się z nimi tutaj?
– Z tego samego powodu, dla którego my przyjmujemy ambasadora Salkrikaltoru w salach recepcyjnych Parlamentu, panno Coldwine – wyjaśnił kapitan – mimo że nie jest to dla niego szczególnie wygodne. To ich miasto, my jesteśmy tutaj tylko gośćmi. To znaczy my.