Литмир - Электронная Библиотека

– O mój Boże! – zawołała Laurie. – To oni!

Franco i Angelo rozgościli się w mieszkaniu Jacka tak jak wcześniej u Laurie. Do połowy opróżnione butelki stały na stoliku, obok leżał pistolet z tłumikiem. Na środku pokoju stało krzesło przodem zwrócone do kanapy.

– Domyślam się, że pan doktor Stapleton – odezwał się Franco.

Jack potwierdził skinieniem, a jego umysł zaczął gwałtownie poszukiwać sposobu wyjścia z sytuacji. Wiedział, że drzwi wejściowe za nim są nadal otwarte. Zwymyślał siebie w duchu, że nie nabrał podejrzeń, otwierając drzwi. Problem w tym, że wybiegł tak szybko z domu, iż nie był pewny, jak zamknął mieszkanie.

– Nie rób nic głupiego – poradził Franco, jakby czytał w myślach Jacka. – Nie zostaniemy długo. Gdybyśmy wiedzieli, że zastaniemy tu doktor Montgomery, oszczędzilibyśmy sobie drogi do jej mieszkania, nie mówiąc już o powtarzaniu po raz drugi tej samej wiadomości.

– Czego się, ludzie, tak przeraziliście, że przychodzicie i straszycie nas? – zapytał Jack.

Franco uśmiechnął się i spojrzał na Angela.

– Słyszałeś tego faceta? Wydaje mu się, że zawracaliśmy sobie głowę, żeby tu przyjść i odpowiadać na jego pytania.

– Brak szacunku – skomentował Angelo.

– Doktorku, może by tak jeszcze jedno krzesełko dla panizaproponował Franco. – Porozmawiamy wtedy troszeczkę i będziemy mogli się pożegnać.

Jack nie ruszył się. Patrząc na pistolet na stoliku, zastanawiał się, który z mężczyzn ma broń przy sobie. Spróbował ocenić ich siłę. Obaj byli raczej szczupli. Nie imponowali posturami.

– Przepraszam, doktorze – zawołał Franco. – Jest pan tu, czy co?

Zanim Jack zdołał odpowiedzieć, za nim coś się nagle poruszyło i ktoś zdecydowanym ruchem odepchnął go na bok. Przybysz krzyknął:

– Nikt się nie rusza!

Jack szybko wrócił do siebie po chwilowej stracie orientacji i zauważył, że do pokoju wpadło trzech czarnych mężczyzn, wszyscy uzbrojeni w broń automatyczną. Lufy wycelowane we Franca i Angela nawet nie drgnęły. Cała trójka ubrana była w koszykarskie stroje i Jack błyskawicznie ich rozpoznał. W pokoju stali Flash, David i Spit. Wszyscy dopiero co przerwali grę i pot ściekał im po czołach.

Franco i Angelo byli kompletnie zbici z tropu. Siedzieli z szeroko otwartymi oczami. Zwykle znajdowali się raczej po drugiej stronie wymierzonej broni i wiedzieli, że nie należy się ruszać.

Przez chwilę panowała zupełna cisza. Do pokoju wszedł Warren.

– Człowieku, trzymanie cię przy życiu staje się pełnoetatową robotą, wiesz, o czym mówię? – zagaił nowy gość. – No i muszę powiedzieć, że wkurzasz sąsiadów, sprowadzając tu te białe śmieci.

Warren wziął z ręki Spita broń i kazał mu przeszukać obcych. Spit bez słowa rozbroił Angela z automatycznego waltera. Obmacawszy Franca, zabrał pistolet ze stolika.

Jack głośno i z ulgą odetchnął.

– Warren, chłopie, nie wiem, jak ci się udało wejść w najbardziej odpowiednim dla mnie momencie, ale to warte uznania – odezwał się Jack.

– Te szumowiny już wcześniej tu przyjechały i obejrzały teren – wyjaśnił Warren. – Zupełnie jakby myśleli, że są niewidzialni pomimo drogich ciuchów i tego wielkiego, czarnego, błyszczącego cadillaca. To jakieś cholerne żarty.

Jack aż zatarł ręce z wrażenia, widząc nagłą zmianę sytuacji. Zapytał Franca i Angela o nazwiska, ale w odpowiedzi dostał tylko zimne spojrzenia.

– Ten to Angelo Facciolo – wskazała Laurie z wyraźnym gniewem w tonie.

– Spit, weź im dokumenty – polecił Warren.

Spit wykonał polecenie i przeczytał nazwiska oraz adresy.

– Uff. A to co? – zapytał, gdy otworzył portfel w miejscu, w którym schowana była odznaka policyjna z posterunku w Ozone Park. Podniósł tak, żeby Warren mógł zobaczyć.

– To nie są policjanci – stwierdził, machając z lekceważeniem ręką. – Nie ma się czego obawiać.

– Laurie – odezwał się Jack. – Myślę, że to najwyższa pora, aby zadzwonić do Lou. Podejrzewam, że z wielką ochotą porozmawia sobie z tymi dżentelmenami. I powiedz mu, żeby zabrał ze sobą furgonetkę, na wypadek gdyby chciał zaoferować panom noc na rachunek miasta.

Laurie zniknęła w kuchni.

Jack podszedł do Angela i stanął nad nim.

– Wstawaj – powiedział.

Angelo wstał i patrzył bezczelnie na Jacka. Ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z Angelem, Jack z całej siły zdzielił go w twarz. Rozległ się jęk i Angelo poleciał do tyłu, przekoziołkował przez oparcie kanapy i upadł ciężko na podłogę.

Jack wykrzywił się, zaklął i złapał za rękę, ale zaraz potrząsnął nią z bólu i zawołał:

– Jezu! Nigdy jeszcze nikogo tak nie walnąłem. To boli!

– Powstrzymaj się – ostrzegł go Warren. – Nie lubię bicia tego psiego łajna. To nie w moim stylu.

– Już zrobiłem swoje – powiedział Jack i usiadł, ciągle potrząsając dłonią. – Ale widzisz, to psie łajno leżące za kanapą uderzyło dzisiaj Laurie po tym, jak włamało się do jej mieszkania. Jestem pewny, że zauważyłeś jej twarz.

Angelo pozbierał się i usiadł. Nos miał rozbity. Jack zaprosił go gestem na kanapę. Angelo ruszał się powoli. Dłonią zakrył nos, jakby chciał zebrać w dłoń kapiącą krew.

– No a teraz, zanim przyjedzie policja, chciałbym was jeszcze raz zapytać, czego się tak wystraszyliście. Co Laurie i ja możemy odkryć? O co chodzi'w tej bezsensownej sprawie Franconiego?

Franco i Angelo patrzyli na Jacka jak na powietrze. Jack zapytał jeszcze, co im wiadomo o wątrobie Franconiego, ale milczeli jak kamienie.

Laurie wróciła z kuchni.

– Złapałam Lou. Już jedzie. Muszę powiedzieć, że jest podniecony, szczególnie tą wiadomością o Delbariu.

Godzinę później Jack siedział wygodnie usadowiony w fotelu w mieszkaniu Estebana Ndeme. Byli z nim Laurie i Warren.

– Pewnie, chętnie wypiję jeszcze jedno piwo – odpowiedział na propozycję Estebana. Jack czuł w głowie przyjemny szum po pierwszym piwie i narastającą euforię, że wieczór, który zaczął się tak źle, ma tak nieoczekiwanie pomyślne zakończenie.

Lou zjawił się u Jacka z kilkoma policjantami mundurowymi w niecałe dwadzieścia minut po telefonie Laurie. Nie posiadał się z radości, gdy okazało się, że może zatrzymać Angela i Franca za włamanie, nielegalne posiadanie broni, naruszenie nietykalności osobistej, wymuszenie i podawanie się za oficera policji. Miał nadzieję, że zdoła ich przytrzymać dostatecznie długo, aby wyciągnąć cenne informacje o zorganizowanym świecie przestępczym w Nowym Jorku, a szczególnie o organizacji rodziny Lucia.

Lou był zaniepokojony ostrzeżeniami, jakie otrzymali Laurie i Jack, więc kiedy Jack stwierdził, że oboje mają zamiar wyjechać z miasta na tydzień lub dwa, całym sercem poparł pomysł. Postanowił jednocześnie, że do wyjazdu załatwi im ochronę, a oni, aby ułatwić policji zadanie, zdecydowali się pozostać przez ten czas razem.

Na naleganie Jacka, Warren zabrał jego i Laurie do "Mercado Market", aby spotkać się z Estebanem Ndeme. Tak jak Warren utrzymywał, Esteban był człowiekiem przyjaznym i gościnnym. Był mniej więcej w wieku Jacka, miał więc około czterdziestu dwu lat, jednak z budowy ciała stanowił jego przeciwieństwo. Jack był krępy, Esteban smukły. Nawet rysy twarzy wydawały się delikatne. Skóra miała kolor głębokiego brązu, była o wiele ciemniejsza od skóry Warrena. Ale najbardziej rzucającą się w oczy cechą fizyczną Estebana było wysoko sklepione czoło. Lekko wyłysiał nad czołem, więc linia włosów ciągnęła się od ucha do ucha niemal przez czubek głowy.

Gdy tylko dowiedział się, że Jack planuje podróż do Gwinei Równikowej, natychmiast zaprosił całą trójkę do mieszkania.

Teodora Ndeme bardzo przypominała swego męża. Ledwie znaleźli się w mieszkaniu, a już zaprosiła wszystkich na kolację.

Wobec aromatycznych zapachów płynących z kuchni, Jack rozsiadł się ukontentowany z drugim piwem.

– Co sprowadziło państwa do Nowego Jorku? – zapytał Estebana.

– Musieliśmy opuścić nasz kraj – odparł gospodarz. Zaczął opisywać rządy terroru bezlitosnego dyktatora Nguemy, który zmusił jedną trzecią ludności, wliczając w to wszystkich spadkobierców kolonistów hiszpańskich, do opuszczenia państwa. – Pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało zamordowanych. To było straszne. Byliśmy szczęściarzami, że udało nam się wyjechać. Pracowałem jako nauczyciel hiszpańskiego i z tego powodu byłem podejrzany.

– Mam nadzieję, że sprawy uległy zmianie – powiedział Jack.

– Och, tak – odparł Esteban. – Zamach z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku wiele zmienił. Ale to nadal biedny kraj, chociaż zaczęto coś mówić o wydobyciu ropy z dna oceanu u wybrzeży kraju, kiedy odkryto jej złoża w Gabonie. Gabon jest teraz najbogatszym państwem regionu.

– Myślał pan o powrocie? – spytał Jack.

– Wiele razy. Ostatnio kilka lat temu. Teodora i ja nadal mamy tam krewnych. Jej brat ma nawet na stałym lądzie, w Bata, to większe miasto, mały hotel.

– Słyszałem o Bata. Rozumiem, że jest tam również lotnisko.

– Jedyne na stałym lądzie. Zbudowali je w latach osiemdziesiątych z okazji Kongresu Afryki Środkowej. Oczywiście, Gwinea Równikowa nie mogła sobie na to pozwolić, ale to już inna historia.

– Słyszał pan o kompanii GenSys? – zapytał Jack.

– Bardzo dobrze – stwierdził Esteban. – To główne źródło waluty wymienialnej dla rządu, szczególnie po tym jak spadły ceny na kakao i kawę.

– Tak, słyszałem. Słyszałem także, że GenSys prowadzi małpią farmę. Czy ona mieści się może w Bata?

– Nie, to jest na południu. Zbudowali ją w samej dżungli, w pobliżu starego hiszpańskiego miasta Cogo. Odbudowali większą część miasta dla swoich ludzi z Ameryki i Europy, a dla tubylców, którzy dla nich pracują, zbudowali całkiem nowe miasteczko. Zatrudniają wielu Gwinejczyków.

– Wie pan, czy GenSys zbudowało też szpital?

– Tak. W starym mieście. Szpital i laboratorium. Naprzeciwko ratusza.

– Skąd pan tyle o tym wie?

– Bo pracował tam mój kuzyn. Ale zrezygnował, kiedy żołnierze zabili jego przyjaciela za polowanie. Wielu ludzi lubi GenSys, bo dobrze płacą, ale inni ich nie lubią, bo mają zbyt wiele wspólnego z rządem. Mają tam władzę.

68
{"b":"94392","o":1}