– Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy – przyznał Jack. – Ja nigdy nie słyszałem o tym kraju.
– Nie dziwi mnie to – zauważył Warren. – Jestem pewny, że nigdy nie wybrałeś żadnego kursu czarnej historii. Ale wracając do pytania, tak, znam paru ludzi stamtąd, a szczególnie jedną rodzinę. Nazywają się Ndeme. Mieszkają dwa budynki od ciebie w stronę parku.
Jack spojrzał w kierunku domu i znowu na Warrena.
– Znasz ich dostatecznie dobrze, żeby mnie przedstawić? Poczułem nagle głębokie zainteresowanie Gwineą Równikową.
– Tak, pewnie. Ojciec nazywa się Esteban. Jest właścicielem sklepu "Mercado" na Columbus. Tam jest jego syn, ten w pomarańczowych butach.
Wzrok Jacka powędrował za palcem wskazującym Warrena aż trafił na pomarańczowe trampki. W ich właścicielu rozpoznał chłopaka, który regularnie grywał w koszykówkę. Był cichym dzieciakiem i dobrym graczem.
– Dlaczego nie zejdziesz i nie zagrasz paru meczy? – spytał Warren. – Przedstawię cię potem Estebanowi. To miły gość.
– Zgoda – powiedział Jack. Jazda na rowerze tchnęła w niego nowe życie i szukał jakiegoś usprawiedliwienia dla rozegrania kilku meczy. Wydarzenia dnia zmęczyły go psychicznie.
Wsiadł na rower. Podjechał szybko do domu, ponieważ pilno mu było do gry, biegł po schodach z rowerem na ramieniu. W mieszkaniu bez zwłoki wpadł do sypialni i przebrał się w strój sportowy.
Po pięciu minutach był gotowy. Kiedy znalazł się przy drzwiach, zadzwonił telefon. Przez chwilę rozważał, czy odebrać, ale pomyślał, że może to Ted Lynch z jakimiś uwagami na temat DNA i wrócił, aby podnieść słuchawkę. Dzwoniła Laurie. Nie była sobą.
Jack wcisnął kilka banknotów w wąską szczelinę w pleksiglasowej ochronie siedzenia kierowcy. Było tego dość za kurs taksówki i jeszcze zostało na sporą górkę. Stał przed domem Laurie. Nie dalej jak godzinę temu żegnał się z nią w tym samym miejscu. Ubrany w sportowy strój wyskoczył z wozu, podbiegł do drzwi i nacisnął przycisk domofonu. Laurie czekała na niego przed windą.
– Mój Boże! – zawołał. – Twoja warga!
– Zagoi się – powiedziała ze stoickim spokojem. W tym momencie dostrzegła oko Debry Engler w szparze uchylonych drzwi. Laurie podskoczyła do kobiety i wrzasnęła, żeby zajęła się swoimi sprawami. Drzwi natychmiast trzasnęły.
Jack objął Laurie, by ją uspokoić, i wprowadził do mieszkania.
– Dobra – powiedział, kiedy usiadła na kanapie. – Opowiedz, co się stało.
– Zabili Toma – zaszlochała. Po pierwszym szoku rozpłakała się z powodu śmierci ulubieńca, ale łzy wyschły, zanim Jack zadał pytanie.
– Kto?
Odczekała, aż zaczęła panować nad swoimi emocjami.
– Było ich dwóch, ale znam tylko jednego. To ten mnie uderzył i zabił Toma. Ma na imię Angelo. To on śni mi się we wszystkich koszmarach. Miałam z nim okropną przeprawę w sprawie Cerina. Sądziłam, że nadal siedzi w więzieniu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak i dlaczego wyszedł. Wygląda okropnie. Twarz ma strasznie zniekształconą przez oparzenia i jestem pewna, że mnie za to wini.
– Więc to była wizyta z zemsty – uznał Jack.
– Nie – zaprzeczyła. – To było ostrzeżenie dla mnie. Mam zostawić w spokoju sprawę Franconiego.
– Nie wierzę. Przecież to ja węszę w tej sprawie, nie ty.
– Ostrzegałeś mnie. Najwidoczniej zirytowałam pewnych ludzi, próbując wyjaśnić, jak zniknęło z kostnicy ciało Franconiego. Domyślam się, że to moja wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto ostatecznie ich rozzłościła.
– Nie cieszy mnie uznanie za moje przewidywania. Mówiąc to, myślałem, że popadniesz w kłopoty z powodu Binghama, nie gangsterów.
– Angelo przystroił swoje ostrzeżenie w piórka wzajemnie wyświadczonej sobie przysługi. Za moje posłuszeństwo zdradzili nazwisko zabójcy Franconiego. Nawet je napisali. – Laurie podniosła karteczkę ze stolika i podała ją Jackowi.
– Vido Delbario – przeczytał na głos. Popatrzył na pobitą twarz Laurie. Nos i warga spuchły. Miała też siniec pod okiem. – Ten przypadek był szalony od samego początku, teraz zupełnie wymyka się z rąk. Lepiej opowiedz mi wszystko dokładnie.
Opowiedziała z detalami wszystko od chwili przekroczenia progu aż do momentu, kiedy zadzwoniła do Jacka. Powiedziała nawet, dlaczego zrezygnowała z zawiadomienia policji.
Skinął głową.
– Rozumiem. Lokalny komisariat niewiele będzie mógł w tej chwili zrobić.
– Co mam począć? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Było to raczej pytanie retoryczne.
– Pozwól, że spojrzę na tylne drzwi – zaproponował Jack.
Laurie poprowadziła go przez kuchnię do pomieszczenia gospodarczego.
– Cholera! – zawołał, widząc wyłamane zamki. – Coś ci powiem, nie powinnaś dzisiaj spać w domu.
– Myślałam już, żeby pójść do rodziców.
– Pojedziesz ze mną. Prześpię się na kanapie.
Laurie spojrzała Jackowi głęboko w oczy. Nie potrafiła w nich odczytać, czy w nieoczekiwanym zaproszeniu było coś więcej niż troska o jej bezpieczeństwo.
– Spakuj swoje drobiazgi – polecił Jack. – Przygotuj się na kilka dni. Trochę potrwa, zanim uda się solidnie naprawić drzwi.
– Trudno mi do tego wracać, ale muszę coś zrobić z biednym Tomem.
Jack podrapał się po głowie.
– Masz jakąś łopatkę?
– Mam motykę ogrodniczą. A o czym myślisz?
– Pochowamy go na podwórku.
– Jesteś sentymentalny, co?
– Wiem, co znaczy stracić tych, których się kocha – odpowiedział. Głos mu się załamał. Przypomniał mu się tamten telefon, informujący o śmierci żony i córek w katastrofie lotniczej.
Laurie pakowała się, a Jack chodził w tę i z powrotem po sypialni. Starał się skoncentrować na bieżących sprawach.
– Musimy powiadomić o wszystkim Lou i podać mu nazwisko Vida Delbaria – powiedział.
– Ja też o tym myślałam – odparła z garderoby. – Sądzisz, że powinniśmy to zrobić jeszcze dzisiaj?
– Raczej tak. Niech sam zdecyduje, jak i kiedy będzie chciał to wykorzystać. Zadzwonimy ode mnie. Masz jego numer domowy?
– Mam.
– Wiesz, ta historia niepokoi z wielu powodów, nie tylko dlatego, że zagrożone jest twoje bezpieczeństwo. Potwierdza moje obawy, że zorganizowany świat przestępczy wmieszał się jakoś w sprawy transplantacji organów. Może mamy do czynienia z jakimś czarnym rynkiem zabiegów operacyjnych.
Laurie wyszła z garderoby z torbą przewieszoną przez ramię.
– Ale jak można mówić o transplantacji, skoro Franconi nie dostawał środków immunosupresyjnych? No i nie zapominaj o dziwnych wynikach testów DNA, uzyskanych przez Teda Lyncha – powiedziała Laurie.
Jack westchnął.
– Masz rację. Wszystko razem nie trzyma się kupy.
– Może Lou odnajdzie w tym jakiś sens – zastanowiła się Laurie.
– Nie mogłoby być lepiej. Tymczasem wydarzenia czynią podróż do Afryki coraz bardziej sensowną.
Laurie szła do łazienki, lecz słysząc słowa Jacka, zatrzymała się.
– O czym ty znowu mówisz?
– Osobiście nie miałem żadnego kontaktu ze zorganizowaną przestępczością, ale zetknąłem się z gangiem ulicznym i jak sądzę, istnieje między nimi bolesne podobieństwo. Jeżeli któraś z tych band zaczęła rozmyślać o tym, żeby się ciebie pozbyć, to policja nie ochrom cię, chyba że roztoczą nad tobą całodobową opiekę. Problem w tym, że nie mają na to dość ludzi. Może oboje powinniśmy wyjechać na jakiś czas z miasta. Może to pozwoli Lou uporządkować sprawy.
– Ja także miałabym pojechać? – spytała. Nagle pomysł wyjazdu do Afryki nabrał zupełnie innego wyrazu. Nigdy nie była w Afryce, więc podróż mogła okazać się interesująca. Właściwie mogła być nawet przyjemna.
– Uznamy to za wymuszone wakacje. Oczywiście Gwinea Równikowa nie jest wymarzonym celem, ale może to być coś… innego. No i może przy okazji uda nam się wyświetlić, co GenSys tam robi i dlaczego Franconi zdecydował się na tę podróż.
– Hmmm. Ten pomysł zaczyna mi się podobać.
Po spakowaniu rzeczy zabrali styropianowe pudełko z Tomem i poszli na podwórko na tyłach domu. W kącie ogrodu, gdzie było trochę wolnej ziemi, wykopali głęboki dół. Znaleźli zardzewiały szpadel, więc nie sprawiło im to większych kłopotów. Zakopali Toma.
– Niech mnie! – stęknął Jack, chwytając za torbę Laurie. – Coś ty tam włożyła?
– Kazałeś się spakować na kilka dni – odparła usprawiedliwiająco.
– Ale to nie znaczy, żeby zabierać kulę do gry w kręgle.
– To kosmetyki. Nie są w opakowaniach turystycznych.
Na Pierwszej Avenue złapali taksówkę. Po drodze zatrzymali się na Piątej Avenue przy księgarni. Jack poczekał w samochodzie, a Laurie poszła kupić jakieś materiały o Gwinei Równikowej. Niestety niczego nie mieli i musiała kupić przewodnik po całej Afryce Środkowej.
– Sprzedawca roześmiał się, kiedy poprosiłam o książkę o Gwinei Równikowej – powiedziała, gdy wsiadła do auta.
– To tylko kolejne potwierdzenie, że nie jest to miejsce na wymarzone wakacje – stwierdził Jack.
Laurie też się uśmiechnęła i serdecznie uścisnęła przyjaciela za rękę.
– Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że tak szybko przyjechałeś. Naprawdę doceniam to i czuję się już znacznie lepiej.
– Cieszę się.
Zanim znaleźli się w mieszkaniu, Jack musiał jeszcze pokonać schody, obciążony bagażem Laurie. Po serii ciężkich westchnień i jęków Laurie zapytała, czy chciałby może, aby sama wniosła torbę. Odparł, że właśnie wysłuchiwanie jego narzekań jest karą za zabranie tak wielu rzeczy.
Wreszcie dotarł do drzwi i postawił walizkę. Wybrał właściwy klucz, włożył do zamka i przekręcił. Zasuwa odskoczyła, ale drzwi pozostały zamknięte.
– Hmmm – zastanowił się. – Nie pamiętam, żebym zamykał na dwa razy. – Przekręcił klucz jeszcze raz i pchnął otwarte już teraz drzwi. Było ciemno, więc wszedł przed Laurie do pokoju, by zapalić światło. Ona szła tuż za nim i nagle wpadła na Jacka, bo ten niespodziewanie zatrzymał się w miejscu.
– No dalej, włącz je – odezwał się jakiś głos.
Jack zastosował się do polecenia. Sylwetki, które chwilę wcześniej zauważył, okazały się dwoma mężczyznami ubranymi w długie płaszcze. Siedzieli na kanapie zwróceni twarzami w stronę pokoju.