9 marca 1997 roku
godzina 4.30
Bata, Gwinea Równikowa
Jack obudził się o czwartej trzydzieści i nie mógł już zasnąć. Paradoksalnie hałas, jaki czyniły żaby nadrzewne i świerszcze, dochodzący z rosnącego w pobliżu bananowego zagajnika okazał się zbyt trudny do zniesienia nawet dla kogoś przywykłego do wycia klaksonów i nowojorskiego rejwachu.
Sięgnął po ręcznik i mydło, wyszedł na werandę i poszedł pod prysznic. W połowie drogi wpadł niemal na Laurie wracającą do swojego pokoju.
– Co ty tu robisz?! – zapytał. Na dworze jeszcze było ciemno.
– Poszliśmy spać około ósmej. Osiem godzin to wystarczająco długa noc jak dla mnie.
– Masz rację – powiedział Jack. Zapomniał, o jak wczesnej porze padli zmęczeni w łóżkach.
– Idę na dół, do kuchni, zobaczyć, czy uda mi się zdobyć trochę kawy – poinformowała Laurie.
– Ja też zaraz schodzę.
Gdy zszedł na dół, do jadalni, z zaskoczeniem zobaczył resztę grupy już przy śniadaniu. Jack sięgnął po filiżankę kawy i chleb i usiadł między Warrenem i Estebanem.
– Arturo wspomniał, że musisz chyba być szalony, skoro chcesz jechać do Cogo bez zaproszenia – odezwał się Esteban.
Z pełnymi ustami Jack mógł tylko skinąć głową.
– Twierdzi, że nie dostaniesz się tam – dodał Esteban.
– Zobaczymy – odpowiedział Jack, przełknąwszy. – Jeśli dotarłem tak daleko, nie zamierzam się wycofywać przynajmniej bez spróbowania.
– Przynajmniej droga jest dobra dzięki GenSys – powiedział Esteban.
– W najgorszym razie odbędziemy więc przyjemną przejażdżkę – stwierdził Jack.
Godzinę później znowu wszyscy spotkali się w jadalni. Na wstępie Jack przypomniał, że wyprawa do Cogo nie jest obowiązkowym punktem programu i każdy, kto ma ochotę, może pozostać w Bata. Wyjaśnił też, że według zdobytych przez niego informacji droga może trwać cztery godziny w każdą stronę.
– Uważasz, że dasz sobie radę sam? – zapytał Esteban.
– Całkowicie. Nie ma możliwości, żebyśmy się zgubili. Według mapy jest tylko jedna główna droga na południe. Nawet ja sobie poradzę.
– W takim razie ja bym został – zdecydował Esteban. – Mam dużą rodzinę, z którą chciałbym się zobaczyć.
Chwilę później jechali drogą na południe. Warren siedział obok kierowcy, a kobiety z tyłu. Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Zaszokowani byli liczbą ludzi maszerujących poboczem do miasta. Były to przede wszystkim kobiety i dzieci. Większość kobiet dźwigała na głowach duże tobołki.
– Chyba nie mają wiele, a wydają się szczęśliwi – zauważył Warren. Dzieci często zatrzymywały się i machały w stronę przejeżdżającego samochodu. Warren zawsze odwzajemniał pozdrowienie.
Mijali peryferie miasta. Betonowe domy ustąpiły miejsca białym domkom z gliny, przykrytym trzciną. Z trzcinowych mat były też zrobione zagrody dla kóz.
Kiedy minęli Bata, przed ich oczyma pojawiła się bujna dżungla.
Ciężarówki jadące w stronę miasta pędziły tak, że minivanem szarpały podmuchy.
– Człowieku, ci to jeżdżą – skomentował Warren.
Piętnaście mil na południe od Bata Warren wyjął mapę. Mieli przed sobą jedno rozwidlenie i jeden zakręt, które musieli pokonać prawidłowo, jeśli nie chcieli tracić czasu. Znaków drogowych właściwie nie było.
Kiedy wzeszło słońce, sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne. Okolica stała się monotonna. Dżungla, od czasu do czasu kilka chat z trzcinowymi dachami. Prawie dwie godziny od wyjazdu z Bata skręcili w drogę prowadzącą do Cogo.
– Droga jest znacznie lepsza – stwierdził Warren, gdy Jack nacisnął pedał gazu i wóz znacznie przyspieszył.
– Wygląda na nową – odparł Jack. Droga, z której zjechali, była dość równa, ale od ciągłego naprawiania wyglądała jak połatany pled.
Oddalali się teraz od wybrzeża w kierunku południowo-wschodnim. Wjeżdżali w coraz gęściejszą dżunglę. Zaczęły się wzniesienia, na które musieli się wspinać. W oddali dostrzegli niewysokie, pokryte lasem góry.
Niespodziewanie rozległ się grzmot. Tuż przedtem na niebie zakotłowały się ciemne chmury. W ciągu kilku minut dzień zamienił się w noc. Zwykły deszcz szybko zamienił się w oberwanie chmury. Wycieraczki starego samochodu nie nadążały zbierać strumieni wody. Jack musiał zwolnić do około trzydziestu kilometrów na godzinę.
Po kwadransie przez gęste chmury przedarły się promienie słońca, zamieniając mokrą szosę w parującą wstęgę. Tuż przed nimi przez drogę przechodziła grupa pawianów. Wyglądały jakby szły w chmurach.
Gdy minęli góry, droga skręciła na południowy zachód. Warren sprawdził na mapie i poinformował wszystkich, że są jakieś dwadzieścia mil od celu.
Minęli kolejny zakręt i zobaczyli w oddali biały budynek, który wyrastał pośrodku drogi.
– Co, u diabła? – odezwał się Warren. – Przecież niemożliwe, żebyśmy już dotarli.
– To posterunek, jak przypuszczam – odparł Jack. – Dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj wieczorem. Trzymajcie kciuki. Być może będziemy musieli realizować plan B.
Gdy podjechali bliżej, zobaczyli, że centralną część budynku zajmują ogromne skrzydła bramy osadzone na kółkach. Można było je przesuwać, robiąc miejsce dla pojazdów.
Jack przyhamował i zatrzymał samochód około sześciu metrów przed bramą. Z piętrowego budynku-strażnicy wyszło trzech żołnierzy ubranych tak samo jak ci pilnujący na lotnisku prywatnego odrzutowca. Tak jak tamci, uzbrojeni byli w karabiny, tyle że tym razem zawieszone na wysokości bioder i wycelowane w ich samochód.
– Nie podoba mi się to – stwierdził Warren. – Wyglądają na dzieciaki.
– Spokojnie – odparł Jack i spuścił szybę w drzwiach. – Cześć, chłopcy. Miły dzień, co?
Żołnierze nie ruszyli się. Ich spojrzenia pozostały obojętne.
Jack miał już zamiar poprosić o otwarcie bramy, gdy w słońcu stanął czwarty mężczyzna. Ku zaskoczeniu Jacka miał na sobie czarną marynarkę, a pod nią białą koszulę i krawat. W środku parującej dżungli to był absurd. Kolejną zaskakującą rzeczą było to, że nie był Murzynem, lecz Arabem.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytał Arab. Jego ton nie był przyjazny.
– Tak sądzę – odpowiedział Jack. – Chcemy odwiedzić Cogo.
Arab spojrzał na przednią szybę pojazdu, prawdopodobnie szukając jakiegoś znaczka identyfikacyjnego. Nie widząc go, zapytał, czy Jack ma przepustkę.
– Nie mam żadnej przepustki – przyznał Jack. – Jesteśmy grupą lekarzy interesujących się wykonywanymi tu pracami.
– Jak się pan nazywa? – spytał Arab.
– Jestem doktor Jack Stapleton. Przyleciałem z Nowego Jorku.
– Chwileczkę. – Arab zniknął w budynku.
– To nie wygląda dobrze – Jack odezwał się do Warrena kątem ust. Jednocześnie uśmiechnął się do żołnierzy. – Ile powinienem mu zaproponować? Nie jestem dobry w tym łapówkowym interesie.
– Tutaj pieniądze muszą znaczyć znacznie więcej niż w Nowym Jorku – odparł Warren. – Spróbuj go kupić za sto dolarów. No, jeśli to tyle warte dla ciebie.
Jack przeliczył w pamięci sto dolarów na franki i wyjął banknoty z portfela. Po kilku minutach Arab wrócił.
– Szef mówi, że nie zna pana i nie zaprasza – odparł.
– Też coś – odparł Jack. Wyciągnął lewą rękę z pieniędzmi, które trzymał między palcem wskazującym i dużym. – Nie ma wątpliwości, że docenimy pańską pomoc.
Arab dojrzał pieniądze i w ułamku sekundy znalazły się one w jego kieszeni.
Jack przyglądał mu się przez chwilę, ale mężczyzna ani drgnął. Trudno było odczytać z twarzy jego zamiary, bo gęste wąsy zasłaniały usta.
Jack odwrócił się do Warrena.
– Za mało?
Warren potrząsnął głową.
– To chyba nie zadziała.
– Chcesz powiedzieć, że wziął moją forsę i już?
– Na to wygląda.
Jack znowu popatrzył w stronę mężczyzny w czarnej marynarce. Zauważył, że ważył najwyżej z siedemdziesiąt kilo, należał raczej do szczuplejszych. Przez moment pomyślał nawet, czy nie powinien wysiąść i zażądać zwrotu pieniędzy, ale jeden rzut oka na żołnierzy odwiódł go od tego zamiaru.
Z westchnieniem rezygnacji Jack zawrócił i ruszył przed siebie drogą, którą przyjechał.
– Phi! – odezwała się Laurie. – Nie podobało mi się to.
– Nie podobało ci się? – odparł Jack. – Teraz jestem wkurzony.
– Jaki jest plan B? – zapytał Warren.
Jack przedstawił im pomysł dostania się do Cogo łodzią z Acalayong. Poprosił Warrena, żeby spojrzał w mapę i spróbował określić, ile czasu zajmie im podróż do Acalayong.
– Powiedziałbym, że ze trzy godziny – uznał Warren. – Jeżeli droga nadal będzie taka dobra. Kłopot w tym, że zanim skręcimy do Acalayong, musimy się spory kawał cofnąć.
Jack spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– To znaczy, że dotrzemy tam około południa. Sądzę, że z Acalayong do Cogo dostaniemy się w godzinę, nawet najwolniejszą łódką na świecie. Powiedzmy, że w Cogo zostaniemy przez dwie godziny. Myślę, że i tak zdążymy wrócić o przyzwoitej porze. Co wy na to?
– Jestem za – odparł Warren.
Jack popatrzył we wsteczne lusterko.
– Mógłbym zawieźć panie z powrotem do Fata i wrócić tu jutro.
– Mam opory, gdy pomyślę, że tam też jest pełno żołnierzy z bronią maszynową – powiedziała Laurie.
– Nie uważam, że to stanowi jakiś problem – odparł Jack. – Jeżeli trzymają żołnierzy przy wjeździe do miasta, nie ma ich chyba zbyt wielu w samym mieście. Oczywiście jest możliwe, że patrolują też wodny szlak, i będę musiał zastosować plan C.
– Na czym on polega? – zapytał Warren.
– Jeszcze nie wiem – przyznał Jack. – Jak dotąd nie rozważałem takiej możliwości. Natalie, co ty sądzisz?
– Dla mnie to wszystko jest bardzo interesujące. Zrobię to co inni.
Po godzinie dotarli do miejsca, w którym trzeba było podjąć decyzję. Jack zjechał na pobocze.
– No i co? – zapytał. Chciał mieć absolutną pewność. – Wracamy do Bata czy jedziemy do Acalayong?
– Myślę, że bardziej bym się bała, gdybyś pojechał sam. Możesz mnie brać pod uwagę – zdecydowała Laurie.