Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 1

4 marca 1997 roku

godzina 7.25

Nowy Jork

Jack Stapleton pochylił się i mocniej nacisnął na pedały, kiedy mijał ostatnie bloki na Trzydziestej, jadąc na wschód. Około pięćdziesięciu metrów od Pierwszej Avenue wyprostował się i puściwszy kierownicę, przejechał kawałek, zanim zaczął hamować. Zbliżające się światła na skrzyżowaniu nie świeciły jego ulubionym kolorem, a nawet Jack nie był dość szalony, żeby wypłynąć na wzburzone wody samochodów, autobusów i ciężarówek zmierzających w górę miasta.

Znacznie się ociepliło. Jeszcze dwa dni temu na ulicy leżała rozjeżdżana przez samochody dziesięciocentymetrowa warstwa brudnego śniegu. Teraz spłynął do ścieków, jedyne jego ślady widać było między parkującymi autami. Jack cieszył się, że ulice są wreszcie czyste, bo do tej pory nie mógł dojeżdżać do pracy na rowerze. Rower miał dopiero od trzech tygodni. Kupił go, ponieważ poprzedni ukradziono mu w zeszłym roku.

Początkowo od razu po stracie chciał kupić nowy. Na zmianę jego zdania wpłynęły pewne wydarzenia, które spowodowały, że prawie otarł się o śmierć. Doświadczenia te wywołały czasową niechęć do niepotrzebnego zwiększania ryzyka w życiu. Nie miały co prawda nic wspólnego z jazdą na rowerze po zatłoczonym mieście, tym niemniej przestraszyły go na tyle, że swój styl jazdy musiał uznać za wyjątkowo brawurowy i nierozsądny [4] .

Czas osłabił obawy Jacka. Ostatecznym impulsem była strata zegarka i portfela w metrze. Następnego dnia kupił nowy rower górski cannondale i tak jak obawiali się jego przyjaciele, natychmiast przypomniał sobie wszystkie sztuczki, jakich dokonywał wcześniej, jeżdżąc po Nowym Jorku. Ale tak naprawdę Jack zmienił zwyczaje, nie kusił już losu, przeciskając się "na gazetę" między jadącymi z dużą prędkością wozami dostawczymi a zaparkowanymi autami, nie urządzał slalomu na Drugiej Avenue, a przede wszystkim po zapadnięciu zmroku trzymał się z daleka od Central Parku.

Zatrzymał się na skrzyżowaniu pod światłami. Postawił nogę na krawężniku i obserwował scenę przed budynkiem, do którego zmierzał. Prawie natychmiast spostrzegł kilka wozów transmisyjnych telewizji z wystawionymi antenami. Parkowały po wschodniej stronie Pierwszej Avenue przed Biurem Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork albo jak mówiła większość ludzi, po prostu przed miejską kostnicą.

Jack był patologiem sądowym od przeszło półtora roku, więc wielokrotnie obserwował podobne dziennikarskie zloty. Najczęściej oznaczały albo śmierć kogoś sławnego, albo przynajmniej uznanego za takiego przez media. Jeżeli nie chodziło o pojedynczą śmierć, w grę wchodził masowy wypadek na przykład katastrofa lotnicza albo kolejowa. Zarówno ze względów osobistych, jak i ogólnospołecznych Jack wolał jednak pierwsze rozwiązanie.

Gdy zapaliło się zielone światło, nacisnął na pedały, przejechał przez Pierwszą Avenue i zajechał do kostnicy od Trzydziestej Ulicy podjazdem dla służbowych furgonetek. Zwykłą koleją rzeczy najpierw zaparkował rower w pobliżu składu trumien przygotowanych dla zmarłych, których chowano na koszt miasta, i pojechał windą na piętro.

Od razu rzuciło mu się w oczy, że w biurze panuje spore zamieszanie. Kilka sekretarek było zajętych ciągle dzwoniącymi w centrali telefonami. Normalnie nie zjawiały się w pracy przed ósmą. Ich konsole aż świeciły od migających, czerwonych lampek. Nawet drzwi do dyżurki sierżanta Murphy'ego stały otworem i neon nad nimi był zapalony, a przecież rzadko zdarzało mu się przychodzić Przed dziewiątą.

Coraz bardziej zaciekawiony, wszedł do pokoju dla personelu i skierował się prosto na zaplecze, w stronę stolika z kawą. Vinnie Amendola, jeden z techników medycznych, jak zwykle ukrywał się za rozłożoną gazetą. I na tym kończyło się podobieństwo tego ranka do wszystkich innych. Jack niemal zawsze przyjeżdżał jako pierwszy z patologów, zaś tego szczególnego dnia zastał w pracy zastępcę szefa, doktora Calvina Washingtona, doktor Laurie Montgomery, a nawet doktora Cheta McGoverna. Cała trójka pochłonięta była rozmową z sierżantem Murphym i, ku zaskoczeniu Jacka, z porucznikiem Lou Soldano z komendy miejskiej. Lou był częstym gościem w kostnicy, ale z pewnością nie o siódmej trzydzieści rano. A na dodatek wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył oka albo spał w ubraniu.

Jack nalał sobie kawy. Nikt nie zauważył jego przyjścia. Wsypał sporą porcję cukru do kubka i ruszył w stronę drzwi prowadzących do holu. Wyjrzał na zewnątrz i jak się spodziewał, ujrzał tłum fotoreporterów i dziennikarzy rozprawiających między sobą i popijających kawę z automatu. Natomiast nie spodziewał się, że niektórzy z obecnych będą palić papierosy, a tak właśnie było. Ponieważ w budynku panował bezwzględny zakaz palenia, Jack polecił Vinniemu wyjść i poinformować o tym zgromadzonych.

– Jesteś bliżej – odparł Vinnie, nie wyglądając nawet zza gazety.

Jack szeroko otworzył oczy na tę manifestację braku respektu ze strony Vinniego, ale nie zaprotestował, bo w duchu musiał przyznać, że jego kolega ma rację. Podszedł więc osobiście do oszklonych drzwi i otworzył je. Zanim zdążył otworzyć usta, żeby przypomnieć o zakazie palenia tytoniu, obstąpiła go chmara dziennikarzy.

Musiał odepchnąć kilka mikrofonów, które wręcz dźgały go w twarz. Pytania padły równocześnie, tak że Jack nie zrozumiał, o co pytano, dotarło do niego jedynie, że chodzi o jakąś autopsję. Ile sił w płucach zawołał, że nie wolno palić, i dosłownie strząsnął z ramion czyjeś ręce, zanim udało mu się zamknąć drzwi. Dziennikarze naparli na nie z impetem.

Zdegustowany tym widokiem Jack wrócił do pokoju dla lekarzy.

– Czy ktoś łaskawie wyjaśni mi, co tu się dzieje? – zapytał głośno.

Wszyscy obrócili się w jego stronę; pierwsza odezwała się Laurie.

– Nie słyszałeś?

– A pytałbym, gdybym słyszał? – odparł Jack.

– Na miłość boską o niczym innym nie mówią w telewizji – żachnął się Calvin.

– Jack nie ma telewizora – odpowiedziała Laurie. – Sąsiedzi nie pozwalają.

– Gdzie pan mieszka? – zapytał zaskoczony sierżant Murphy. – Nigdy nie słyszałem, żeby sąsiedzi zabraniali sobie nawzajem posiadać telewizory. – Wiekowy Irlandczyk z czerwoną twarzą przybrał ojcowski ton. Został przydzielony do służby w kostnicy wiele lat temu, tak wiele, że nie chciał się przyznawać ile, ale dlatego też o wszystkich pracownikach myślał jak o członkach swojej rodziny.

– Mieszka w Harlemie – wyjaśnił Chet. – Właściwie to jego sąsiedzi cieszyliby się, gdyby kupił telewizor, bo mogliby go sobie pożyczyć.

– Wystarczy, moi drodzy – przerwał Jack. – Powiedzcie, co to za historia.

– Wczoraj po południu odstrzelili jednego z bossów mafii – wyjaśnił swym donośnym głosem Calvin. – Od czasu, gdy złożył deklarację o gotowości do współpracy z prokuraturą, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni, a gangster znalazł się pod opieką policji.

– Nie był bossem mafii – zaprzeczył Lou Soldano. – Był jedynie jednym z ludzi ze średniego szczebla rodziny Vaccarro.

– Mniejsza o to. – Calvin machnął z lekceważeniem ręką. – Problem w tym, że trafili go, kiedy znajdował się pod opieką policji nowojorskiej, co mówi nam wiele o jej zdolnościach do chronienia człowieka.

– Ostrzegano go, żeby nie wychodził do restauracji – protestował Lou. – Wiem to na pewno. Nie można chronić człowieka, jeżeli nie chce się stosować do dobrych rad.

– Możliwe, że został zabity przez policję? – zapytał Jack. Jednym z zadań patologa sądowego było branie pod uwagę Wszystkich możliwości, zwłaszcza kiedy chodziło o śmierć człowieka aresztowanego, który znajdował się pod strażą Policji.

– Nie był aresztowany – zaprzeczył Lou, domyślając się, co chodzi Jackowi po głowie. – To znaczy wcześniej był zatrzymany i postawiono mu zarzuty, ale wyszedł za kaucją.

– Skąd więc ta cała heca? – zapytał Jack.

– Stąd, że burmistrz, prokurator okręgowy i komisarz policji są wściekli jak jasna cholera – odpowiedział Calvin.

– Amen – potwierdził Lou. – Szczególnie komisarz. Dlatego tu jestem. Sprawa staje się jednym z tych uwielbianych przez media koszmarów, kiedy można swobodnie zatracić wszelkie proporcje. Musimy znaleźć sprawcę lub sprawców tak szybko, jak się da, inaczej polecą głowy.

– I stracicie przyszłych potencjalnych świadków – dodał Jack.

– Tak, to też – przyznał Lou.

– Nie wiem, Laurie – Calvin wrócił do przerwanej rozmowy. – Doceniam, że zjawiłaś się tak wcześnie i jesteś gotowa wziąć ten przypadek, ale możliwe, że Bingham będzie chciał zrobić to osobiście.

– Ale dlaczego? Przecież przypadek jest prosty, a ja ostatnio robiłam kilku zastrzelonych. Poza tym Bingham jest w ratuszu na spotkaniu w sprawach budżetowych i nie zjawi się wcześniej jak koło południa. Do tego czasu skończę i wyniki znajdą się już w rękach policji. Skoro czas dla nich jest w tej sytuacji tak ważny, moja propozycja chyba ma sens.

Calvin spojrzał na Lou.

– Sądzi pan, że pięć, sześć godzin może mieć znaczenie dla śledztwa?

– Może – przytaknął Lou. – Psiakrew, im szybciej autopsja zostanie przeprowadzona, tym lepiej. Dowiemy się chociażby, czy mamy szukać jednego człowieka, czy dwóch, a to już będzie bardzo pomocne.

Calvin westchnął.

– Nie cierpię takich decyzji. – Przeniósł potężny ciężar swego studwudziestokilogramowego, umięśnionego ciała z jednej nogi na drugą. – Kłopot polega na tym, że zazwyczaj nie potrafię przewidzieć reakcji Binghama. Ale do diabła z tym. Laurie, bierz się do roboty. To twój przypadek.

– Dzięki – odparła zadowolona Laurie. Złapała teczkę osobową Franconiego. – Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby Lou obserwował?

– Absolutnie nic – zgodził się Calvin.

– Chodź, Lou – zawołała Laurie, wzięła fartuch z krzesła i ruszyła do drzwi. – Zejdziemy na dół i przeprowadzimy pierwsze zewnętrzne oględziny, a potem prześwietlimy ciało rentgenem. Niestety, w całym tym zamieszaniu nie zrobili tego wczoraj wieczorem.

– Prowadź – odparł Lou.

[4] Mowa o wydarzeniach opisanych w książce tego samego autora pt. Zaraza, Rebis, 1996 (przyp. tłum.)


6
{"b":"94392","o":1}