– Zrób sobie drinka – powiedział Siegfried, nie odwracając się od okna. Pół godziny wcześniej rozmawiali przez telefon i umówili się na spotkanie, więc wiedział, że to Bertram.
Bertram nie był zwolennikiem mocnych trunków, wolał wino, lecz w tych okolicznościach nalał sobie podwójną szkocką. Pociągnął spory łyk, przyłączając się do stojącego przy oknie Siegfrieda. W nocy przesyconej tropikalną mgiełką lśniły ciepłem światła szpitalnego laboratorium.
– Wiedziałeś, że Taylor Cabot przyjedzie? – zapytał Bertram.
– Nie miałem pojęcia.
– Co z nim zrobisz?
Siegfried wskazał w stronę szpitala.
– Jest w stołówce. Wyprowadziłem ordynatora chirurgii z tego, co nazywamy apartamentem prezydenckim. Oczywiście nie wyglądał na szczęśliwego. Wiesz, jacy są ci egoistyczni lekarze. Ale co miałem zrobić? Nie prowadzę tu hotelu.
– Wiesz, po co przyleciał?
– Raymond twierdzi, że chce się specjalnie przyjrzeć programowi z bonobo.
– Tego się bałem – stęknął Bertram.
– Takie to nasze szczęście – narzekał Siegfried. – System przez lata pracował jak szwajcarski zegarek, a on pojawia się właśnie wtedy, kiedy mamy kłopoty.
– Co zrobiłeś z Raymondem?
– Też tam jest. Wrzód na dupie. Chce być jak najdalej od Cabota. A gdzie, do cholery, mam go wsadzić? Do siebie? Nie, dziękuję bardzo!
– Pytał o Kevina Marshalla?
– Jasne. Zaraz, gdy wziął mnie na stronę, to było jego pierwsze pytanie.
– I co powiedziałeś?
– Prawdę. Że Kevin zniknął z głównym technologiem z oddziału zapłodnień i pielęgniarką z intensywnej terapii i że nie mam pojęcia, gdzie się teraz podziewają.
– Jak zareagował?
– Zrobił się czerwony na twarzy. Pytał, czy Kevin pojechał na wyspę. Powiedziałem, że nie wydaje nam się. Rozkazał go odnaleźć. Możesz sobie wyobrazić? Nie przyjmuję rozkazów od Raymonda Lyonsa.
– Więc tamci się nie pojawili? – spytał Bertram.
– Nie, ani słowa o nich.
– Zrobiłeś coś, żeby ich znaleźć?
– Wysłałem Camerona do Acalayong, żeby sprawdził te hoteliki nad wodą, ale nie miał szczęścia. Myślę, że mogli popłynąć dalej do Cocobeach w Gabonie. To najbardziej prawdopodobne, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego nikomu nic nie powiedzieli.
– Co za piekielny bajzel – skomentował Bertram.
– Jak tam twoja robota na wyspie? – spytał Siegfried.
– Biorąc pod uwagę, w jakim pośpiechu zorganizowaliśmy całą akcję, poszło dobrze. Przewieźliśmy tam terenówkę z przyczepą. To wszystko, co przyszło nam do głowy, żeby przewieźć małpy z powrotem na ląd.
– Ile zwierząt złapałeś?
– Dwadzieścia jeden. To wymaga uznania dla zespołu. W tym tempie powinniśmy do jutra być gotowi.
– Szybko – skomentował Siegfried. – To pierwsza dobra wiadomość od rana.
– Idzie łatwiej, niż przypuszczałem. Zwierzęta wydają się nami zafascynowane. Pozwalają podejść z pistoletem do usypiania całkiem blisko. Jak polowanie na indyki.
– Cieszę się, że chociaż coś idzie dobrze.
– Te dwadzieścia jeden zwierząt to cała grupa, która się oddzieliła i mieszkała na północ od Rio Diviso. Interesujące, jak one żyły. Zbudowały szałasy z gałęzi i przykryły je liśćmi.
– Gówno mnie obchodzi, jak te zwierzaki żyły – warknął Siegfried. – Tylko mi nie mów, że ty też miękniesz.
– Nie, nie mięknę. Niemniej uważam, że to ciekawe. Znaleźliśmy także dowody, że rozpalały ogniska.
– No to tym lepiej, że wsadzimy je do klatek. Nie będą się nawzajem zabijać i nie będą więcej rozpalać ognia.
– Tak też można na to patrzeć – zgodził się Bertram.
– Jakieś ślady pobytu Kevina i kobiet na wyspie? – spytał Siegfried.
– Najmniejszych. A specjalnie szukałem. Gdyby tam byli, zostałyby ślady butów, a nic nie znaleźliśmy. Część dnia straciliśmy na budowę mostu przez rzekę, więc jutro zajmiemy się wyłapywaniem zwierząt w pobliżu skał. Oczy będę miał szeroko otwarte na wszelkie ślady.
– Wątpię, żebyś coś znalazł, ale póki nie wiemy, gdzie są, musimy uważać ich pobyt na wyspie za możliwy. Ale coś ci powiem, jeżeli poszli tam i wrócą tutaj cali, wyślę ich przed ministra sprawiedliwości tego kraju z oskarżeniem, że wielokrotnie narazili operację GenSys na całkowite fiasko. Zostaną postawieni przed plutonem egzekucyjnym na boisku piłkarskim tak szybko, że nawet się nie zorientują, co się stało.
– Nic takiego nie może się stać, dopóki jest tu Cabot i inni – upomniał przestraszony Bertram.
– Jasne. Poza tym o boisku wspomniałem tylko tak, dla zobrazowania sytuacji. Powiem ministrowi, że musi ich wziąć poza Strefę i tam zlikwidować.
– Wiesz, kiedy Cabot i pozostali zabierają pacjenta i wracają do Stanów?
– Nikt nic nie powiedział. To chyba zależy od Cabota. Mam nadzieję, że jutro, a najpóźniej pojutrze.