Литмир - Электронная Библиотека

Lou myślał już o kolejnym telefonie do Paula Herseya z prośbą o pomoc w uzyskaniu informacji od Samuela Hartmana, kiedy usłyszał pomruk Brendy zwiastujący jakieś nowe odkrycie.

– Mam tu aneks. Na pierwszym posiedzeniu Alpha Management pan Hartman zrezygnował z funkcji prezydenta i sekretarza. W jego miejsce powołano pana Fredericka Rouse'a.

– Czy zapisano adres pana Rouse'a?

– Jest. Jego stanowisko to główny dyrektor finansowy korporacji GenSys. Siedziba: 150 Kendal Square, Cambridge, Massachusetts.

Lou zapisał wszystko i podziękował Brendzie. Był naprawdę wdzięczny, gdyż nie potrafił sobie wyobrazić, aby te same informacje mógł zdobyć w Biurze Sekretarza Stanu Nowy Jork w Albany.

Lou chciał teraz zadzwonić do Jacka i podzielić się z nim zdobytymi informacjami, gdy dosłownie pod ręką zadzwonił mu telefon. To był Mark Servert.

– Masz szczęście – powiedział Mark. – Człowiek, który zna ludzi z Centralnego Zarządu Ruchu Lotniczego jest w pracy. Okazało się, że właściwie pracuje w twojej okolicy. Ma biuro na lotnisku Kennedy'ego i zajmuje się ruchem lotniczym nad północnym Atlantykiem. Jest w stałym kontakcie z CZRL w Europie, więc natychmiast zadzwonił do nich z pytaniem o lot N69SU z dwudziestego dziewiątego stycznia. Informacja niemal natychmiast ukazała się na monitorze. N69SU przyleciał do Lyonu z Bata w Gwinei Równikowej.

– Cholera! Gdzie to jest? – zapytał Lou.

– Zabij mnie. Bez mapy mogę się domyślać jedynie, że gdzieś w Afryce Zachodniej.

– Zadziwiające.

– Dziwne jest i to, że ledwie wylądowali w Lyonie, natychmiast poprosili drogą radiową o rychły termin odlotu na Teterboro. Jakby czekali tylko na wolną drogę.

– Może wylądowali, żeby uzupełnić paliwo – powiedział Lou.

– Być może – zgodził się Mark. – Mimo wszystko miałbym prawo oczekiwać od nich raczej jednego planu lotu z przystankiem w Lyonie, a nie dwóch oddzielnych planów. Tak mógłbym sądzić, że w Lyonie zatrzymali się na wiele godzin.

– Może zmienili zamiary – domyślał się Lou.

– To też możliwe.

– A może nie chcieli, by ktoś niepowołany wiedział, że lecą z Gwinei Równikowej – zasugerował w końcu Lou.

– Wiesz, że o tym nie pomyślałem – przyznał Mark. – Pewnie dlatego ty jesteś zafascynowanym swoją robotą detektywem, a ja znudzonym urzędnikiem FZL.

Lou roześmiał się.

– Zafascynowany nie jestem, obawiam się, że raczej zrobiłem się cyniczny i podejrzliwy.

– To i tak lepiej niż być znudzonym.

Lou podziękował za pomoc i po wymianie normalnych grzecznościowych obietnic, że pozostaną w kontakcie, rozłączyli się.

Przez kilka minut Lou siedział nieruchomo i zastanawiał się, dlaczego samolot wart dwadzieścia milionów dolarów wiezie z Afryki, z kraju, o którym nigdy nie słyszał, nowojorskiego kryminalistę z Queensu. Trudno sobie wyobrazić, aby podobne zaułki Trzeciego Świata były mekką nowoczesnej medycyny, gdzie potrzebujący człowiek może pojechać na tak skomplikowany zabieg chirurgiczny jak przeszczep wątroby.

Po wywołaniu numeru sprawy Franka Gleasona, Laurie siedziała, zastanawiając się, co może oznaczać owa niezgodność. Starała się znaleźć jakieś możliwe powiązanie ze zniknięciem Franconiego. Powoli fakty zaczęły się składać w pewną hipotetyczną całość.

Nagle odepchnęła krzesło od biurka, wstała i skierowała się do kostnicy, aby zamienić znowu kilka zdań z Marvinem. Nie zastała go w biurze, więc poszła w stronę chłodni. Przygotowywał wózki do wywiezienia ciał. W chwili kiedy otworzyła drzwi do chłodni, w pamięci błysnęło jej okropne wspomnienie sprawy Cerina. Poczuła się nieswojo i zdecydowała, że nie będzie rozmawiać w środku. Zamiast tego poprosiła Marvina, żeby spotkali się u niego w biurze, gdy skończy swoją pracę.

Pięć minut później zjawił się Marvin. Rzucił papiery na biurko i podszedł do zainstalowanej w kącie umywalki, żeby umyć ręce.

– Wszystko w porządku? – zapytała Laurie, chcąc jakoś nawiązać konwersację.

– Tak sądzę – odparł Marvin. Wrócił do biurka i usiadł. Zaczął układać dokumenty według kolejności odbioru zwłok.

– Po naszej wcześniejszej rozmowie odkryłam coś zaskakującego – przeszła do powodu swojej kolejnej wizyty.

– Na przykład? – Zakończył porządkowanie papierów i oparł się wygodnie.

– Wywołałam w komputerze numer sprawy Franka Gleasona i dowiedziałam się, że przyjęto go ponad dwa tygodnie temu. Przy numerze nie było nazwiska. Ciało nie zostało zidentyfikowane!

– Pieprzysz! – zawołał Marvin i w tej samej chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. – To znaczy, chcę powiedzieć, że jestem zaskoczony.

– To tak jak i ja. Próbowałam zadzwonić do doktora Bessermana, który robił autopsję. Chciałam się dowiedzieć, czy ciało później zostało zidentyfikowane jako Frank Gleason, ale nie było go akurat w biurze. Jak sądzisz, czy nie jest zaskakujące, że Mike Passano nie wiedział, iż ciało ciągle figuruje w komputerze jako nie zidentyfikowane?

– Nie dziwi mnie to. Nie jestem pewny, czy sam bym wiedział. Żeby się dowiedzieć, czy ciało zostało wywiezione, wystarczy wybrać tylko numer. Zupełnie nie przejmować się nazwiskiem.

– O tym już rozmawialiśmy. Ale jest jeszcze coś, o czym mówiłeś, a co mnie zastanawia. Powiedziałeś, że czasami nie wydajesz ciała osobiście, ale ktoś z domu pogrzebowego odbiera je sam.

– Czasami – przytaknął Marvin. – Ale tak się dzieje tylko wtedy, kiedy przyjeżdża dwóch ludzi i dobrze znają się na procedurze. Jeden idzie odebrać z chłodni przygotowane ciało, a drugi załatwia dokumenty. To przyspiesza robotę.

– Jak dobrze znasz Mike'a Passana?

– Tak jak pozostałych techników.

– My się znamy od sześciu lat – powiedziała Laurie. – Można chyba uznać nas za dobrych kolegów.

– Tak, chyba tak – odparł ostrożnie Marvin.

– Chciałabym, żebyś zrobił dla mnie coś jak dobry kolega. Ale tylko jeśli nie wprawi cię to w złe samopoczucie.

– A co konkretnie?

– Zadzwoń do Mike'a Passana i powiedz mu, że odkryłam, iż jedno z ciał, które wydał w noc zniknięcia zwłok Franconiego, należało do nie zidentyfikowanego człowieka.

– To dziwny facet – zauważył Marvin. – Po co dzwonić, skoro można poczekać, aż przyjdzie na swoją zmianę?

– Możesz przedstawić sprawę tak, jakbyś o niej tylko słyszał, co właściwie jest prawdą. Powiesz mu, że uznałeś, iż powinien o tym wiedzieć, skoro pełnił wtedy służbę.

– No, nie wiem – zastanawiał się Marvin.

– Chodzi o to, że gdy usłyszy to od ciebie, nie poczuje się zaatakowany. Jeśli ja zadzwonię, uzna, że go oskarżam, a chciałabym usłyszeć jego reakcję nie zabarwioną uczuciem zagrożenia. Ale co jeszcze ważniejsze, to chciałabym dowiedzieć się, czy ze Spoletto przyjechało dwóch ludzi, a jeśli tak, to czy pamięta, kto poszedł zabrać ciało z chłodni.

– Bo ja wiem, to jakby go podpuszczać.

– Ja tego tak nie widzę. Jeżeli już, to będzie to dla niego szansa oczyszczenia się z podejrzeń. Widzisz, moim zdaniem to ludzie od Spoletta zabrali ciało Franconiego.

– Nie bardzo mam ochotę do niego dzwonić. Zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Dlaczego sama nie zadzwonisz?

– Już ci mówiłam. Poczuje się oskarżony i przyjmie agresywną postawę. Już ostatnio, kiedy zadawałam zwykłe pytania, stał się nieprzyjemny. Ale oczywiście, jeśli nie masz na to ochoty, nie chcę cię zmuszać. Zamiast tego chciałabym, żebyś poszedł ze mną na małe polowanie.

– Co znowu? – Cierpliwość Marvina była na wyczerpaniu.

– Czy możesz podać listę wszystkich zajętych w tej chwili lodówek? – spytała Laurie.

– Oczywiście, to proste.

– Proszę – powiedziała, wskazując na komputer Marvina. – Jeśli już przy tym jesteś, zrób dwie kopie, dobrze?

Marvin wzruszył ramionami i usiadł. Dość szybko poradził sobie z wydaniem polecenia i po chwili wręczył Laurie dwie kartki zadrukowane danymi.

– Znakomicie – powiedziała, spoglądając na nie. – Chodźmy! – Wychodząc z biura, podniosła rękę i odwrócona tyłem do Marvina skinęła. Marvin poszedł za nią.

Poszli w dół zaplamionym, cementowym korytarzem. Po drugiej stronie przejścia były ściany z lodówkami, w których przechowywano zmarłych. Laurie wręczyła jedną z list Marvinowi.

– Chcę sprawdzić każdy przedział, który powinien być teraz pusty. Ty zaczniesz z tej strony, ja z tamtej.

Marvin wywrócił oczami, ale wziął listę. Zaczął otwierać lodówki, zaglądał do środka i z trzaskiem zamykał drzwiczki. Laurie przeszła na drugą stronę i zaczęła robić to samo.

– Uch! – stęknął Marvin po pięciu minutach.

Laurie przerwała sprawdzanie.

– Co się stało?

– Lepiej żebyś tu sama przyszła.

Laurie obeszła gruby mur mieszczący przedziały dla zmarłych. Marvin stał przy końcu muru i spoglądając na listę, drapał się w głowę.

– Ta lodówka powinna być pusta – powiedział.

Laurie zerknęła mu przez ramię i serce mocniej jej zabiło. W środku leżało ciało nagiego mężczyzny bez karteczki przy dużym palcu. Lodówka miała numer dziewięćdziesiąt cztery. Nie znajdowała się bardzo daleko od sto jedenastej, w której pierwotnie umieszczono Franconiego.

Marvin wysunął platformę. Ciszę kostnicy przerwał zgrzyt kółek w szynach. Zobaczyli ciało mężczyzny w średnim wieku z poważnymi urazami nóg i tułowia.

– No tak, to wiele wyjaśnia – stwierdziła Laurie. W jej głosie można było usłyszeć nuty triumfu, złości i strachu. – To ciało tego nie zidentyfikowanego mężczyzny. Został potrącony w wypadku na Franklin Delano Roosevelt Drive.

Jack wyszedł z windy i usłyszał dzwonek telefonu. Kiedy szedł korytarzem, coraz bardziej nabierał przekonania, że to musi być telefon w jego pokoju, tym bardziej że tylko te drzwi były otwarte.

Przyspieszył i omal nie wywrócił się, ślizgając na linoleum, którym wyłożono podłogę. Złapał za słuchawkę w ostatniej chwili. Dzwonił Lou.

– Gdzież się, u licha, podziewałeś? – zaczął od narzekań.

– Miałem sprawę w szpitalu akademickim. – Po rozmowie z Lou w sekretariacie pojawił się doktor Malovar i postanowił pokazać Jackowi kilka preparatów. Skoro prosił profesora o konsultację, czuł, że nie wypada mu teraz odmówić.

62
{"b":"94392","o":1}