– Siedzę jak na igłach – przynaglił go Jack.
– Franconi nigdy nie odwiedził Francji! Chyba że na fałszywych papierach z fałszywym nazwiskiem. Nie ma śladu informacji o jego przyjeździe i wyjeździe.
– To co z tym bezspornym faktem, że samolot przyleciał z Lyonu? – zapytał Jack.
– Nie irytuj się.
– Nie irytuję się. Wracam tylko do tego, co mówiłeś o zgodności informacji wydziału imigracyjnego z księgą lotów i tak dalej.
– Informacje się zgadzają. Stwierdzenie, że samolot przyleciał z Lyonu, nie oznacza, że ktokolwiek musiał z niego tam wysiadać. To mógł być tylko przystanek dla uzupełnienia paliwa.
– Dobra uwaga – pochwalił Jack. – Nie pomyślałem o tym. Jak możemy to wyjaśnić?
– Sądzę, że będę musiał jeszcze raz zadzwonić do mojego znajomego z FZL – stwierdził Lou.
– Znakomicie. Wracam do biura w zakładzie. Chcesz, żebym zadzwonił, czy wolisz sam zatelefonować do mnie?
– Zadzwonię – odparł Lou.
Najpierw Laurie spisała wszystko, co zapamiętała z wyjaśnień Marvina w sprawie procedury wywożenia ciał do zakładów pogrzebowych, a następnie odłożyła kartkę na bok i zajęła się dokumentacją innych spraw. Po półgodzinie znowu po nią sięgnęła.
Mając teraz umysł oczyszczony, świeżym okiem spróbowała przeanalizować zdarzenia jeszcze raz – krok po kroku. Już po krótkiej chwili odczytywania notatek coś wpadło jej do głowy: mianowicie częstotliwość, z jaką pojawiał się termin "numer sprawy". Oczywiście, nie była zaskoczona. W końcu taki numer należał się każdemu martwemu, tak jak numer ubezpieczenia każdemu żywemu. Taki sposób identyfikacji pozwalał kostnicy utrzymywać właściwy porządek w dokumentacji tysięcy przyjętych i przebadanych ciał. Pierwszym krokiem po wniesieniu ciała do kostnicy było nadanie mu numeru sprawy, drugim przywiązanie do dużego palca stopy denata karteczki z tym numerem.
Spoglądając na słowo "sprawy", Laurie z zaskoczeniem zorientowała się, że nie potrafiłaby go zdefiniować. Słowa tego po prostu używała co dzień i nie zastanawiała się nad nim. Każdy raport laboratoryjny, preparaty, zdjęcia rentgenowskie, raporty wywiadowców, każdy wewnętrzny dokument, wszystko było opatrzone numerem sprawy. W każdym razie numer był wielokrotnie ważniejszy od nazwiska ofiary.
Wzięła z półki słownik i poszukała hasła "sprawa". Zaczęła czytać definicje, ale ani jedna nie pasowała do kontekstu, w jakim słowo było używane w Zakładzie Medycyny Sądowej, aż do ostatniego podanego znaczenia. Mówiło się o "okolicznościach", w innym znaczeniu o "rzeczy do załatwienia", dla sprawy można było nawet poświęcić życie. Właściwie "numer sprawy" można było zastąpić "numerem przyjęcia".
Zaczęła szukać numerów i nazwisk osób zabranych z zakładu w tamtą noc 4 marca, kiedy zniknęło również ciało Franconiego. Wreszcie znalazła skrawek papieru wsunięty pod tackę z preparatami. Napisała: Dorothy Kline nr 101455 i Frank Gleason nr 100385.
Dopiero teraz, kiedy zwróciła uwagę na numery, zdała sobie sprawę, że różnią się od siebie o ponad tysiąc. To było dziwne, ponieważ numery przydzielano systematycznie. Znając zwykły ruch w kostnicy, łatwo mogła sobie wyobrazić, że taka różnica przekładała się na kilka tygodni. Ciała musiały zostać przyjęte w takim właśnie odstępie czasu.
Różnica czasu była tym bardziej zastanawiająca, że ciała w kostnicy zostawały raczej przez kilka dni. Numer Franka Gleasona wprowadziła więc do komputera. To właśnie jego ciało odebrali ludzie z Domu Pogrzebowego Spoletto.
To, co pokazało się na ekranie, wprawiło ją w zdumienie.
– Rany boskie! – zawołała Laurie.
Lou spędzał urocze chwile. Wbrew powszechnemu romantycznemu wyobrażeniu o pracy detektywa, była to robota wyczerpująca i niewdzięczna. Tymczasem Lou siedział teraz wygodnie w biurze i odbywał wielce owocne rozmowy przez telefon. Sprawiały mu przyjemność, ale okazały się też naprawdę pomocne. Poza tym miło było pogadać ze starymi przyjaciółmi.
– Niech mnie kule, Soldano! – przywitał go Mark Servert. Mark był właśnie tym znajomym z FZL w Oklahoma City. – Nie miałem od ciebie znaku od ponad roku, a teraz proszę, drugi raz tego samego dnia. To musi być ważna sprawa.
– Mamy zagwozdkę. W związku z tym mam jeszcze jedno pytanie. Dowiedzieliśmy się, że G4, w którego sprawie wcześniej dzwoniłem, przyleciał z Lyonu we Francji i wylądował na Teterboro w New Jersey dwudziestego dziewiątego stycznia. Jednak gość, którym się interesujemy, nie przeszedł przez francuską kontrolę paszportową. Zastanawiamy się więc, czy można się dowiedzieć, skąd samolot numer N69SU przyleciał do Lyonu.
– To proste pytanie. Wiem, że MOLC…
– Chwileczkę, używaj skrótów, jak musisz. Co to jest MOLC?
– Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego – wyjaśnił Mark. – Wiem, że rejestrują wszystkie loty do i z Europy.
– Świetnie. Możesz tam do kogoś zadzwonić?
– Ktoś by się znalazł. Ale myślę, że to nie na wiele się zda. Kasują wszystkie zapisy po piętnastu dniach. Nie archiwizują tego.
– No to cudownie – skomentował z sarkazmem Lou.
– Tak samo postępują w Europejskim Centrum Kontroli Ruchu Lotniczego w Brukseli. Przy tej liczbie lotów musieliby zgromadzić za dużo materiałów.
– Więc nie ma sposobu.
– Myślę.
– Zadzwoń do mnie, jak wpadniesz na coś. Będę tu jeszcze przez dobrą godzinę – poprosił Lou.
– Jasne, chętnie pomogę – obiecał Mark.
Lou już odkładał słuchawkę, kiedy usłyszał jeszcze swoje imię.
– Poczekaj, przyszło mi coś do głowy. Jest taka organizacja Centralny Zarząd Ruchu Lotniczego z siedzibami w Paryżu i w Brukseli. To chyba jedyni, którzy prowadzą rejestr startów i lądowań. Obejmują całą Europę z wyjątkiem Austrii i Słowenii. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat te dwa kraje nie włączyły się do programu. Więc jeżeli N69SU przyleciał z jakiegokolwiek miejsca poza Austrią czy Słowenią, będą to mieli zapisane.
– Znasz tam kogoś? – spytał z nadzieją Lou.
– Nie, ale znam kogoś, kto może mieć tam wejście. Skontaktuję się z nim – zaproponował Mark.
– Cieszę się.
– Nie ma sprawy.
Lou odłożył słuchawkę i zamyślony pukał ołówkiem w swoje stare, porysowane metalowe biurko. Na blacie było pełno śladów po gaszeniu papierosów. Myślał o Alpha Aviation. Zastanawiał się, jak sprawdzić tę organizację.
Najpierw zdecydował się zadzwonić do Reno. Nikt jednak nie słyszał o Alpha Aviation. Nie był tym zaskoczony. Następnie zadzwonił do departamentu policji w Reno. Wyjaśnił, kim jest, i poprosił o połączenie ze swoim odpowiednikiem, szefem wydziału zabójstw. Nazywał się Paul Hersey.
Po kilku przyjacielskich słowach Lou bardzo krótko zreferował Paulowi sprawę Franconiego i w końcu zapytał o Alpha Aviation.
– Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził Paul.
– FZL twierdzi, że samolot był z Reno w Nevadzie.
– W Nevadzie niezwykle łatwo się zarejestrować – wyjaśnił Paul. – Mamy tu pełno drogich biur prawniczych, które nie zajmują się niczym innym, tylko takimi firmami.
– Jak według ciebie można by odnaleźć taką organizację?
– Trzeba zadzwonić do Biura Sekretarza Stanu Nevada w Carson City. Jeżeli Alpha Aviation jest zarejestrowana w Nevadzie, będzie w spisie powszechnym. Chcesz, żebyśmy to sprawdzili?
– Nie, dziękuję, zadzwonię sam. W tej chwili nawet nie wiem do końca, co chciałbym wiedzieć.
– Przynajmniej dam ci ich numer – na chwilę przerwał rozmowę. Lou słyszał, jak Paul wydaje polecenie któremuś z podwładnych, i po chwili otrzymał potrzebny numer. Paul dodał jeszcze: – Powinni ci pomóc, ale gdybyś jeszcze czegoś potrzebował, dzwoń do mnie. A jeżeli przydałby ci się do współpracy ktoś w Carson City, skontaktuj się z Toddem Arronsonem. Jest szefem wydziału zabójstw, a poza tym to porządny gość.
Chwilę później Lou połączył się z Biurem Sekretarza Stanu Nevada. Centrala połączyła go z urzędniczką, która mogła okazać się pomocna. Nazywała się Brenda Whitehall.
Lou wyjaśnił, że chciałby się dowiedzieć wszystkiego co możliwe o Alpha Aviation z Reno w Nevadzie.
– Proszę chwileczkę poczekać – powiedziała Brenda i Lou usłyszał, jak zaczęła wystukiwać coś na klawiaturze. – Dobrze, mam to – odezwała się po chwili. – Proszę jeszcze moment poczekać. Wezmę teczkę firmy.
Lou rozparł się wygodnie w fotelu, nogi położył na stole; czuł nieprzepartą chęć zapalenia, ale powstrzymał się.
– Już jestem – usłyszał głos Brendy. – Co chciałby pan o nich wiedzieć?
– A co pani ma?
– Mam akt rejestracji. – Brenda czytała w milczeniu i po kilkunastu sekundach powiedziała: – To spółka komandytowa, głównym udziałowcem jest Alpha Management.
– Co to oznacza w normalnym języku? – spytał Lou. – Nie jestem ani biznesmenem, ani prawnikiem.
– To oznacza, że Alpha Management jest korporacją, która utworzyła spółkę komandytową, więc odpowiada w pełni za jej finansowe zobowiązania – wyjaśniła cierpliwie Brenda.
– Ma pani jakieś nazwiska?
– Oczywiście. Akt rejestracji musi zawierać nazwiska i adresy dyrektorów, radcy prawnego firmy i urzędników odpowiedzialnych za realizację zadań wynikających z aktu rejestracji.
– To brzmi zachęcająco. Może mi pani podać te nazwiska?
Lou słyszał szelest przewracanych stron.
– Hmmm – dobiegł go w końcu zaskoczony głos kobiety. – Okazuje się, że w tym dokumencie figuruje tylko jedno nazwisko i adres.
– Jeden człowiek nosi na głowie te wszystkie kapelusze?
– Tyle mówią dokumenty – potwierdziła Brenda.
– Proszę mi podać te dane – poprosił Lou. Sięgnął po kartkę.
– Samuel Hartman z firmy Wheeler, Hartman, Gottlieb i Sawyer. Ich adres: Ósma Rodeo Drive, Reno.
– To brzmi jak nazwa firmy prawniczej – stwierdził Lou.
– Bo tak jest. Poznaję tę nazwę – potwierdziła Brenda.
– To nie na wiele się zda! – skwitował Lou. Wiedział, że wyciągnięcie jakichkolwiek informacji od biura prawnego jest mało prawdopodobne.
– Mnóstwo korporacji w Nevadzie istnieje na tej zasadzie. Ale sprawdzę, czy są jeszcze jakieś dokumenty.