– Przynajmniej jestem konsekwentny – odparł Jack.
Bingham jęknął.
– A ponadto impertynencki. Jak widzę, tak naprawdę niewiele się zmieniłeś.
– Nieco lepiej gram w kosza.
Jack usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Odwrócił się i zobaczył wchodzącego do pokoju Calvina. Założył ręce na piersi i stanął z boku niczym strażnik w haremie.
– Nie mogę z nim dojść do ładu – Bingham poskarżył się Calvinowi, jakby Jacka nie było już w pokoju. – Wydaje mi się, że gwarantowałeś jego poprawę.
– Bo tak było aż do tego zdarzenia. – Calvin spojrzał na winowajcę. – A najbardziej mnie wkurza to, że doskonale wiesz, iż wiadomości od nas wychodzą okresowo albo przez doktora Binghama, albo przez komórkę do spraw kontaktów z środkami masowego przekazu! Wy, gaduły z patologii, nie macie prawa rozpowiadać nikomu o niczym. Prawda jest taka, że nasza praca bywa czasami wyjątkowo upolityczniana, a w związku z ostatnimi kłopotami nie potrzebujemy jeszcze złej prasy.
– Czas dla drużyny przeciwnej – wtrącił Jack. – Coś tu nie jest w porządku. Nie jestem pewny, czy rozmawiamy tym samym językiem.
– Możesz to powtórzyć jeszcze raz – zapewnił go Bingham.
– Miałem na myśli to, że nie rozmawiamy na ten sam temat. Kiedy tu wszedłem, sądziłem, że zostałem postawiony na dywaniku, bo naciągnąłem portiera i wziąłem od niego klucz do pańskiego biura, szperałem tutaj i znalazłem zdjęcie Franconiego.
– Do diabła, nie! – krzyknął Bingham. Wyciągnął palec wskazujący w stronę nosa Jacka. – Jesteś tu, bo przekazałeś informację o odnalezieniu w kostnicy zwłok Franconiego po tym, jak zostały stąd wykradzione. Myślisz, że pomożesz w ten sposób swojej karierze?
– Chwileczkę – zaprotestował Jack. – Po pierwsze nie bardzo dbam o robienie jakiejś tam kariery. Po drugie nie jestem odpowiedzialny za przedostanie się tej historii do mediów.
– Nie jesteś? – zapytał Bingham.
– Z pewnością nie chcesz zasugerować, że odpowiedzialna jest Laurie Montgomery? – dodał Calvin.
– W żadnym razie. Ale to również nie byłem ja. Prawdę powiedziawszy, nawet nie myślę o tym jak o jakiejś historii do opowiadania.
– Media jednak mają inne odczucia, podobnie zresztą i burmistrz – zauważył Bingham. – Dwukrotnie dzisiaj dzwonił do mnie i pytał co za cyrki sobie tu urządzamy. Sprawa Franconiego stawia nas w wyjątkowo złym świetle w oczach całego miasta, szczególnie jeśli wiadomości o tym, co się tu dzieje, zaskakują nawet nas samych.
– Nocne wędrówki zwłok Franconiego z kostnicy i do kostnicy nie są tu najważniejsze. Naprawdę chodzi o prawdopodobną transplantację wątroby, o której nikt nic nie wie, której nie można potwierdzić testami na DNA i którą ktoś bardzo chce ukryć.
Bingham spojrzał na Calvina, ale ten tylko uniósł ręce w geście poddania się.
– Pierwsze słyszę o tym wszystkim – przyznał się.
Jack szybko streścił wyniki swojej autopsji i opowiedział o kłopotach Teda Lyncha z analizą DNA.
– To wariactwo – powiedział Bingham. Zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy. – To również brzmi niedobrze, zważywszy, że chciałem całą sprawę Franconiego zatuszować. Jeżeli w tej teorii o rzekomej i potajemnej transplantacji jest coś prawdziwego, to nie uda mi się.
– Dzisiaj będę wiedział więcej. Prosiłem Barta Arnolda o kontakt ze wszystkimi centrami transplantacji w kraju, John DeVries zajmuje się oznaczeniem ciał odpornościowych, Maureen O'Conner z histologii bada próbki, a Ted bada sześć chromosomów za pomocą polimarkerów, co ostatecznie potwierdzi prawdę, jakakolwiek by była. Jeszcze dzisiejszego popołudnia będziemy wiedzieli na sto procent, czy przeszczep miał miejsce, a jeśli tak, zapewne dowiemy się również gdzie.
Bingham pochylił się nad biurkiem w stronę Jacka.
– I jest pan pewny, że nie przekazał żadnych informacji do mediów?
– Słowo harcerza – odpowiedział Jack, podnosząc palce jak do przysięgi.
– W porządku, przepraszam – powiedział Bingham. – Ale, Stapleton, trzymaj to wszystko dla siebie. I nie drażnij nikogo pod słońcem, żebym nie zaczął odbierać telefonów z narzekaniami na twoje zachowanie. Z wyjątkowym talentem potrafisz zaleźć człowiekowi za skórę. Na koniec obiecaj, że nic nie przedostanie się do mediów, zanim trafi do mnie. Zrozumiałeś?
– Jasne jak słońce – odparł Jack.
Jackowi rzadko udawało się znaleźć odpowiednią wymówkę i dosiąść roweru w ciągu dnia, z tym większą więc przyjemnością pedałował teraz w górę Pierwszą Avenue, aby odwiedzić doktora Levitza. Co prawda słońce nie świeciło, ale temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni, co zwiastowało nadchodzącą wiosnę. Dla Jacka wiosna była najlepszą porą roku w Nowym Jorku.
Po bezpiecznym przymocowaniu roweru do znaku zakazu parkowania, Jack wszedł do prywatnej przychodni doktora Levitza. Najpierw zadzwonił, aby się upewnić, czy doktor jest u siebie, ale nie umówił się na spotkanie. Czuł, że zaskoczenie będzie bardziej owocne. Jeżeli Franconi miał przeszczep, było coś tajemniczego wokół całej historii.
– Pańskie nazwisko? – zapytała siwowłosa recepcjonistka. Wyglądała na prawdziwą matronę.
Jack błysnął swoją odznaką lekarza Zakładu Medycyny Sądowej. Jej lśniąca powierzchnia i oficjalny wygląd wprawiały większość ludzi w zakłopotanie, gdyż sądzili, że to odznaka policyjna. W takich razach Jack nie starał się wyjaśniać różnicy. Odznaka jeszcze nigdy go nie zawiodła.
– Muszę się widzieć z panem doktorem – oznajmił Jack, chowając do kieszeni odznakę. – Im szybciej, tym lepiej.
Kiedy recepcjonistka odzyskała głos, zapytała Jacka jeszcze raz o nazwisko. Przedstawił się, lecz nie chcąc zdradzić profesji, pominął "doktor" przy nazwisku.
Kobieta bez zwłoki odsunęła krzesło, wstała i zniknęła w głębi korytarza.
Jack przyjrzał się pomieszczeniu. Było duże i elegancko urządzone. Nie wyglądało jak zwykła poczekalnia, jaką Jack miał w swoim gabinecie, kiedy był jeszcze samodzielnie praktykującym okulistą. Było to jeszcze, zanim musiał się przekwalifikować z powodu inwazji wielkich kompani medycznych. Jack myślał o tym jak o poprzednim wcieleniu, i w pewnym sensie tak było. W poczekalni siedziało pięciu dobrze ubranych ludzi. Nie przerywając przeglądania magazynów, wszyscy skrycie obserwowali Jacka. Kiedy głośno przewracali strony, Jack wyczuwał wyraźnie atmosferę irytacji, jakby wiedzieli, że zburzy harmonogram i zmusi ich do dłuższego czekania na wizytę. Pozostało mu mieć nadzieję, że żaden z pacjentów nie był kryminalistą, który w owej niedogodności znalazłby wystarczający powód do zemsty.
Recepcjonistka wróciła i z pełnym zakłopotania wyrazem twarzy usłużnie zaprowadziła Jacka do prywatnego biura doktora Levitza. Gdy tylko wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi.
Doktora Levitza nie było w pokoju. Jack usiadł na jednym z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem i rozejrzał się wokół siebie. Na ścianach wisiały typowe w takich miejscach dyplomy i świadectwa, zdjęcia rodzinne, a na biurku leżał stos nie czytanych czasopism medycznych. Wszystko to zdawało się Jackowi znajome, wywołało w nim dziwny dreszcz. Z obecnego, wygodnego punktu widzenia zastanawiał się jak mógł tak długo tkwić w podobnie ograniczonym świecie.
Doktor Daniel Levitz wszedł do gabinetu przez drugie drzwi. Ubrany był w biały fartuch, w kieszeni miał pełno długopisów, z szyi zwisał mu stetoskop. W porównaniu z muskularnym, szerokim w ramionach, liczącym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu Jackiem, doktor Levitz wydawał się człowiekiem małym, prawie kruchym.
Jack natychmiast zauważył nerwowy tik mężczyzny, lekkie wykręcanie głowy z równoczesnym podrzucaniem jej. Jednak Levitz nie zdradził się niczym, że sytuacja w jakikolwiek sposób go niepokoi. Mocno uścisnął dłoń Jacka i prawie zniknął za ogromnym biurkiem.
– Jestem bardzo zajęty – stwierdził. – Ale dla policji oczywiście zawsze mam czas.
– Nie jestem z policji – oświadczył Jack. – Jestem doktor Stapleton z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.
Doktorowi Levitzowi drgnęła głowa i nerwowo poruszył rzadkimi wąsami. Z trudem przełknął ślinę.
– Och – powiedział.
– Chciałbym krótko porozmawiać z panem o jednym z pańskich pacjentów.
– Sprawy moich pacjentów są poufne.
– Rzecz jasna – uśmiechnął się Jack. – Tak się sprawy mają, dopóki pacjent nie umrze i nie trafi do Zakładu Medycyny Sądowej. Widzi pan, chcę zapytać o pana Carla Franconiego.
Jack dostrzegł kilka kolejnych nerwowych tików i pomyślał, że to wielkie szczęście, iż jego rozmówca jest internistą, a nie neurochirurgiem.
– Mimo wszystko respektuję prywatność moich pacjentów.
– Z etycznego punktu widzenia mogę zrozumieć pańskie podejście, jednak muszę panu przypomnieć, że my, lekarze z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, mamy prawo wezwać do stawienia się przed sądem pod groźbą kary. Więc dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać? Kto wie, może w ten sposób uda nam się wyjaśnić pewne sprawy.
– Co chciałby pan wiedzieć? – zapytał.
– Z karty chorobowej pana Franconiego wyciągniętej ze szpitala dowiedziałem się, że cierpiał on od dawna na kłopoty związane z wątrobą, które doprowadziły do marskości.
Doktor Levitz skinął potakująco. Przy tym kilka razy zadrżało wyraźnie jego prawe ramię. Jack poczekał, aż te mimowolne drgania miną.
– Przechodząc wprost do rzeczy, podstawowe pytanie brzmi, czy pan Franconi przeszedł operację transplantacji wątroby, czy nie.
W pierwszej chwili doktor Levitz nic nie powiedział. Jedynie nerwowo podrygiwał. Jack postanowił poczekać, aż lekarz się uspokoi.
– Nic mi nie wiadomo o transplantacji wątroby – odpowiedział w końcu zapytany.
– Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?
Doktor Levitz podniósł słuchawkę i poprosił jedną z asystentek o przyniesienie karty Carla Franconiego.
– To nie potrwa długo – zapewnił Jacka.
– W jednej z opinii sprzed trzech lat, znalazłem ją wśród szpitalnych dokumentów, napisał pan, że transplantacja będzie nieodzowna. Przypomina pan sobie?
– Nie bardzo. Ale poważnie martwiłem się pogarszającym się stanem jego zdrowia oraz tym, że nie udało mu się przestać pić.