– Zawołaj, jeśli będziesz chciał więcej kawy – powiedziała i wyszła z sypialni.
Z dziecięcą przyjemnością posmarował tost masłem i wziął łyk soku. Jeśli o niego chodziło, nie potrafił sobie wyobrazić niczego równie cudownego jak zapach kawy i bekonu wczesnym rankiem.
Ugryzł równocześnie kawałek bekonu i odrobinę omletu. Delektując się tą mieszanką smaków, sięgnął po gazetę, otworzył ją i rzucił okiem na nagłówki.
Zakrztusił się i zakasłał, wypluwając przy tym jedzenie. Łapiąc oddech, kaszlał tak mocno, że zrzucił z łóżka tacę. Całe śniadanie wylądowało na dywanie.
Darlene wbiegła do pokoju i stanęła jak wryta, załamując ręce, podczas gdy Raymond, czerwony jak pomidor, walczył z atakiem kaszlu.
– Wody! – wykrztusił wreszcie.
Darlene zniknęła w łazience i w jednej chwili wróciła ze szklanką wody. Raymond złapał ją chciwie, ale upił tylko mały łyk.
– Dobrze się czujesz? Może mam zadzwonić po pogotowie?
– Wpadło nie do tej dziurki – odparł zachrypniętym głosem i wskazał na jabłko Adama.
Przez pięć minut dochodził do siebie. Gardło miał obolałe, a głos szorstki. Darlene tymczasem posprzątała resztki śniadania oprócz plam z kawy na białym dywanie.
– Przeglądałaś gazetę? – zapytał.
Zaprzeczyła, więc Raymond pokazał jej tytułową stronę.
– O rety – szepnęła.
– O rety! – powtórzył sarkastycznie. – A ty jeszcze się zastanawiasz, dlaczego nadal mnie niepokoi sprawa Franconiego! – Ze złością zmiął gazetę.
– Co teraz zamierzasz?
– Myślę, że muszę jeszcze raz zobaczyć się z Vinniem Dominickiem. Obiecał mi, że ciało zniknie. Spartaczył robotę!
Zadzwonił telefon i Raymond aż podskoczył.
– Chcesz, żebym odebrała?
Skinął głową. Zastanawiał się, kto może dzwonić tak wcześnie.
Darlene podniosła słuchawkę, powiedziała "halo", po którym nastąpiło kilka przytaknięć. Przykryła mikrofon dłonią i powiedziała:
– To doktor Waller Anderson – rzekła z uśmiechem. – Chce się włączyć do interesu.
Raymond odetchnął z ulgą. Do tej chwili nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech.
– Powiedz, że się cieszymy i że oddzwonię do niego później.
Darlene przekazała, co jej kazał, i odłożyła słuchawkę.
– Wreszcie jakaś dobra wiadomość – stwierdziła.
Raymond potarł czoło i jęknął.
– Żeby wszystko szło równie dobrze jak interes.
Telefon znowu zadzwonił. Raymond gestem kazał Darlene odebrać. Po chwili uśmiech zwiędł na jej ustach. Znowu zakryła mikrofon dłonią i poinformowała, że dzwoni Taylor Cabot.
Raymond przełknął z trudem. W podrażnionym przed chwilą gardle nagle mu zaschło. Wziął łyk wody i sięgnął po słuchawkę.
– Tak? Słucham pana – odezwał się. Głos miał ciągle chropowaty.
– Dzwonię z samochodu – powiedział Taylor. – Nie będę więc się rozwodził. Ale właśnie zostałem poinformowany o tym, że kłopot, który uznałem za rozwiązany, powrócił. To, co mówiłem wcześniej na ten temat, ciągle obowiązuje. Mam nadzieję, że rozumie mnie pan.
– Oczywiście, sir – wykrztusił Raymond. – Będę… – Zamilkł. Odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na nią zaskoczony. Taylor przerwał połączenie. – Tego mi było trzeba – powiedział do Darlene, oddając jej słuchawkę. – Kolejna groźba zamknięcia programu.
Spuścił nogi z łóżka. Kiedy wstawał i wkładał szlafrok, czuł jeszcze resztki wczorajszego bólu głowy.
– Muszę znaleźć numer do Vinniego Dominicka. Potrzebuję jeszcze jednego cudu.
Przed ósmą Laurie i inni znaleźli się na parterze przy stołach autopsyjnych. Jack pozostał u siebie i czytał informacje o Carlu Franconim. Kiedy zorientował się, która godzina, postanowił sprawdzić, dlaczego Bart Arnold nie przyszedł do pracy. Zdziwił się więc, gdy zobaczył go w biurze.
– Czy Janice nie rozmawiała z tobą dziś rano? – zapytał. Jack i Bart byli zaprzyjaźnieni, więc Jack mógł bez ceregieli wejść do pokoju i usiąść na krześle.
– Przyszedłem ledwie przed kwadransem. Janice już nie było.
– Nie znalazłeś informacji na biurku?
Bart popatrzył na biurko, przesunął kilka papierów. Jego biurko do złudzenia przypominało biurko Jacka. Znalazł notatkę i przeczytał na głos: "Ważne! Zadzwoń natychmiast do Jacka Stapletona". Podpisano "Janice".
– Przepraszam! W końcu jednak znalazłbym ją – uśmiechnął się słabo, wiedząc, że to żadna odpowiedź.
– Domyślam się, że słyszałeś już o ostatecznym zidentyfikowaniu mojego "topielca" jako Carla Franconiego.
– Tak, słyszałem – przyznał Bart.
– A to znaczy, że musimy wrócić do poszukiwań w UNOS i innych centrach i sprawdzić jeszcze raz transplantacje wątroby, tym razem z nazwiskiem pacjenta.
– To o wiele łatwiejsze niż prosić ich, żeby sprawdzili, czy któryś z ich pacjentów z przeszczepem wątroby ostatnio zginął. Skoro mam już wszystkie telefony pod ręką, uwinę się w mgnieniu oka.
– Sporą część nocy spędziłem na wydzwanianiu do europejskich organizacji zajmujących się usługami transplantacyjnymi. Wynik negatywny – poinformował Jack.
– Rozmawiałeś z Eurotransplantem w Holandii?
– Od nich zacząłem. Nie mają żadnego Franconiego.
– To z dużą pewnością możemy stwierdzić, że nie przechodził transplantacji w Europie. Eurotransplant prowadzi archiwum dotyczące zabiegów w całej Europie.
– Następną sprawą, którą chciałbym załatwić, jest wysłanie kogoś do matki Franconiego i poproszenie jej o próbkę krwi. Ted Lynch potrzebuje jej, żeby skonfrontować mitochondrialne DNA z DNA "topielca". W ten sposób definitywnie potwierdzi identyfikację. Niech nasz człowiek spyta ją także, czyjej syn przeszedł transplantację wątroby. Ciekawe, co ona ma na ten temat do powiedzenia.
Bart zapisywał sugestie Jacka na karteczce.
– Coś jeszcze? – spytał.
– Myślę, że na razie wystarczy. Janice powiedziała, że lekarzem Franconiego był Daniel Levitz. Czy kiedykolwiek miałeś z nim do czynienia?
– Jeśli to ten Levitz z Piątej Avenue, to owszem, miałem.
– Jakie odniosłeś wrażenie?
– Ekskluzywny gabinet dla zamożnych klientów. Jeśli potrafię to ocenić, jest dobrym internistą. Świadczy usługi wielu przestępczym rodzinom, więc nic dziwnego, że wśród jego pacjentów był także Franconi.
– Różnych rodzin? Nawet tych, które się nawzajem zwalczają? – zapytał Jack.
– Dziwne, nie? – odpowiedział Bart. – Dla recepcjonistki musi to być jeden wielki i nieustający ból głowy, kiedy zabiera się do umawiania wizyt. Wyobrażasz sobie, że w tym samym czasie w poczekalni czeka dwóch mafioso z ochroniarzami?
– Życie bywa dziwniejsze niż fikcja – zauważył Jack.
– Chcesz, żebym poszedł do Levitza i wyciągnął z niego jakieś informacje o Franconim?
– Myślę, że zrobię to osobiście – zdecydował Jack. – Mam takie wewnętrzne przeczucie, że w czasie rozmowy z panem doktorem to, co nie zostanie powiedziane, będzie miało większe znaczenie od tego, co mi powie. Ty się skoncentruj na wyjaśnieniu, gdzie przeszedł transplantację. To powinna być kluczowa informacja w tym wypadku. Kto wie, może dzięki temu wszystko się wyjaśni.
– Bardzo proszę! – zagrzmiał nad ich głowami mocny głos. Obaj, Jack i Bart, odwrócili się i podnieśli wzrok. Otwór drzwi był dosłownie wypełniony potężną postacią doktora Calvina Washingtona, zastępcy szefa.
– Wszędzie cię szukam, Stapleton – oznajmił Calvin. – Chodź! Szef chce cię widzieć.
Jack mrugnął do Barta, zanim wstał.
– Pewnie chodzi o kolejną nagrodę, którymi szef mnie ostatnio tak szczodrze obdarowuje.
– Na twoim miejscu bardziej bym uważał na to, co mówię – upomniał go Calvin. – Jeszcze raz udało ci się wkurzyć starego.
Jack poszedł z Calvinem do działu administracyjnego. Zanim weszli do sekretariatu, Jack rzucił okiem w stronę poczekalni. Siedziało w niej znacznie więcej dziennikarzy niż zwykle.
– Stało się coś? – zapytał Jack
– Jakbym musiał ci mówić – warknął Calvin.
Jack nie zrozumiał, ale nie miał okazji zadać drugiego pytania. Calvin pytał już panią Sanford, sekretarkę Binghama, czy mogą wejść do gabinetu szefa.
Okazało się, że muszą zaczekać, więc Jack został poproszony o zajęcie miejsca na kanapie naprzeciwko biurka pani Sanford. Oczywiście była tak samo poirytowana jak jej szef i obdarzyła Jacka kilkoma nieprzyjemnymi spojrzeniami. Poczuł się jak szkolny urwis czekający na rozmowę z dyrektorem. Calvin tymczasem zniknął w swoim gabinecie i załatwiał jakieś sprawy przez telefon.
Mając jakie takie pojęcie, o co szef może się wściekać, Jack starał się ułożyć sobie odpowiednie wyjaśnienie. Niestety nic mu nie przychodziło do głowy. Koniec końców mógł do rana poczekać na zdjęcia rentgenowskie Franconiego.
– Teraz może pan wejść – odezwała się pani Sanford, nie odrywając wzroku od maszyny do pisania. Zauważyła, że lampka kontrolna na jej aparacie telefonicznym zgasła, co oznaczało, że szef skończył rozmowę.
Jack wszedł do gabinetu i poczuł typowe déja vu. Rok temu podczas serii zakażeń chorobami śmiertelnymi, udało się Jackowi wyprowadzić szefa z nerwów. Kilkakrotnie starli się ze sobą.
– Wchodź i siadaj – zaczął ostro Bingham.
Jack usiadł przed biurkiem szefa. Bingham znacznie się postarzał w ciągu ostatnich kilku lat. Wyglądał na znacznie starszego niż sześćdziesiąt trzy lata. Spoglądał na Jacka przez okulary w drucianej oprawce. Pomimo że twarz mu płonęła, oczy miał jak zawsze wyraziste i inteligentne.
– Już myślałem, że zacząłeś się do nas dopasowywać, a tu nagle to – powiedział Bingham.
Jack nie odpowiedział. Uznał, że najlepiej się nie odzywać, dopóki nie usłyszy konkretnego pytania.
– Czy mógłbym w końcu dowiedzieć się dlaczego? – Bingham zapytał swoim stanowczym, głębokim i ochrypłym głosem.
Jack wzruszył ramionami.
– Ciekawość. Byłem niezwykle podekscytowany i nie potrafiłem zaczekać.
– Ciekawość! – wrzasnął Bingham. – To samo beznadziejne wytłumaczenie co w zeszłym roku, kiedy zlekceważyłeś moje polecenie i poszedłeś do Manhattan General Hospital.