– Mam to gdzieś. – Stary się roześmiał. – Zmykaj wreszcie.
Resztę popołudnia Vandoosler spędził, obserwując ulicę. Bardzo to lubił, ale opowieść Marka o Dompierze wciąż nie dawała mu spokoju. Nie mógł się nadziwić, że instynkt kazał Markowi dogonić tego człowieka. Co prawda, Marek zawsze miał świetną intuicję. Pomimo wewnętrznej organizacji, owej zwartej, a wręcz zbyt doskonałej struktury, dostrzegalnej dla tych, którzy dobrze go znali, Marek miał skłonności do rozpraszania się i ulegania analitycznym zapędom, ale nawet częste rozbieganie myślowe i zmienne nastroje dawały niekiedy nadspodziewanie dobre efekty. Marek musiał walczyć z drzemiącym w zakamarku jego serca aniołem, który był sprawcą przywary naiwnej dobroci, a zarazem z inną poważną wadą, jaką była niecierpliwość granicząca z porywczością. Można było też polegać na Mateuszu, licząc jednak bardziej na jego zdolność wychwytywania informacji niż na umiejętność ich rozszyfrowania. Vandoosler myślał o świętym Mateuszu jako o dolmenie – potężnym kamieniu, statycznym, świętym, a jednak niepostrzeżenie reagującym na pewne zachodzące w otoczeniu procesy, które sprawiają, że cząsteczki miki układają się zgodnie z kierunkiem wiatru. W każdym razie trudno go było opisać, ponieważ równocześnie zdolny był do gwałtownych ruchów, do biegu, do brawury w chwilach, które ją usprawiedliwiały. Łukasz był natomiast idealistą, skłonnym do wszelkich możliwych dziwactw, od najostrzejszych po najniższe, ledwie słyszalne tonacje. W tym kakofonicznym poruszeniu dochodziło, bo musiało dochodzić, do najrozmaitszych kolizji, z których niespodziewanie rodził się twórczy żar.
A Aleksandra?
Vandoosler zapalił papierosa i znów usiadł przy oknie. Marek pragnął zdobyć tę dziewczynę i być może mu się uda, ale wciąż jeszcze zbyt uporczywie wpatrywał się w ślady kobiety, która od niego odeszła. Vandooslerowi trudno było pojąć głęboką naturę siostrzeńca, sam nigdy bowiem nie potrafił wytrwać przy obietnicach składanych na półwiecze dłużej niż parę miesięcy. Czy właściwie musiał składać tak wiele przysiąg? Twarz młodej pół-Greczynki rozczulała go. Może się mylił, ale miał wrażenie, że w duszy dziewczyny toczy się walka między wielką wrażliwością a pychą, między głębokimi, powściąganymi uczuciami a skłonnością do brawury i buntu, czasem cichego. Właśnie takie ostre przeciwieństwa, łagodnie współistniejące ze sobą, odkrył i pokochał dawno temu w kimś innym. A potem odepchnął w jednej krótkiej chwili. Wciąż wyraźnie widział, jak oddala się z bliźniętami, idąc wzdłuż peronu, jak ona i malcy zamieniają się w trzy punkciki. Gdzie podziały się te trzy punkciki? Vandoosler wstał i oparł się o balustradę balkonu. Od dziesięciu minut nie patrzył na ulicę. Wyrzucił niedopałek i raz jeszcze przeanalizował listę niebanalnych argumentów, jakie przedstawił mu Leguennec, rzucając podejrzenia na Aleksandrę. Trzeba było zyskać na czasie, czekać na nowe wydarzenia, które opóźniłyby zamknięcie śledztwa przez Bretończyka. Może wystarczy wspomnieć o wizycie Dompierre’a.
Marek wrócił późno, wkrótce po nim przyszedł Łukasz, który prowadził dziś zajęcia, a wczoraj zamówił u Marka dwa kilogramy homarców, pod warunkiem że będą świeże, a kradzieży uda się bezkarnie dokonać.
– Nie było to takie łatwe – oświadczył Marek, kładąc na stole dużą torbę homarców. – Powiem wprost – to było piekielnie trudne. Prawdę mówiąc, gwizdnąłem torbę klienta, który stał przede mną.
– Genialne! – mruknął z podziwem Łukasz. – Zawsze można na ciebie liczyć.
– Następnym razem postaraj się wypowiedzieć nieco skromniejsze życzenie – odparł Marek.
– Na tym polega mój problem. – Łukasz wzruszył ramionami.
– Pozwól sobie powiedzieć, że nie byłbyś zbyt skutecznym żołnierzem.
Łukasz przerwał nagle zajęcia kulinarne i spojrzał na zegarek.
– Cholera! – krzyknął. – Wielka Wojna!
– Co znowu z tą wojną? Czyżby cię zmobilizowali?
Łukasz rzucił nóż kuchenny. Na jego twarzy malowała się konsternacja.
– Dziś ósmy czerwca – powiedział. – Istna katastrofa, moje homarce… Dziś wieczorem mam uroczystą kolację, nie mogę jej opuścić.
– Uroczystą kolację? Wpadasz w obłęd, stary. O tej porze roku czci się drugą wojnę światową, ale też nie ósmego czerwca, tylko ósmego maja. Wszystko ci się poplątało.
– Nie – upierał się Łukasz. – Oczywiście, że kolacja z okazji rocznicy zakończenia drugiej wojny powinna się odbyć ósmego maja. Ale chciano na nią zaprosić dwóch weteranów jeszcze z czasów pierwszej wojny, ze względu na historyczną rangę wydarzenia. Jeden ze staruszków zachorował, więc przesunięto spotkanie o miesiąc. Dlatego odbędzie się właśnie dziś. Nie mogę stracić takiej okazji, to zbyt ważne. Jeden z tych weteranów ma już dziewięćdziesiąt pięć lat, ale wciąż dopisuje mu pamięć. Muszę się z nim spotkać. Stanąłem wobec dylematu: Historia czy homarce.
– Wybierz historię – podszepnął Marek.
– To oczywiste – zgodził się Łukasz. – Pędzę się przebrać.
I z najszczerszym żalem zerknął jeszcze na stół, a potem pobiegł na trzecie piętro. Wyszedł w pośpiechu, prosząc Marka, żeby zostawił mu porcję skorupiaków na noc. Zje je po powrocie.
– Będziesz zbyt pijany, żeby zajadać się takimi delicjami – szydził Marek.
Ale Łukasz już go nie słyszał, pędząc ku latom 1914-1918.