Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Marek wstał, spoglądając to na Leguenneca, to na Vandooslera.

– Śledzić Aleksandrę? Co to za głupie żarty?

– Jej matka otrzyma spadek, a Aleksandra na tym zyska – oświadczył Leguennec.

– Co z tego?! – krzyknął Marek. – Przypuszczam, że nie tylko ona coś odziedziczy! Na Boga, spójrzcie na siebie! Bez mrugnięcia okiem, bez zająknienia, surowi, pewni siebie, rzucacie oskarżenia i podejrzewacie! Dziewczyna wychodzi na pół przytomna, nie wie, co ze sobą zrobić i gdzie się podziać, a wy chcecie ją szpiegować! Silni mężczyźni, faceci, których nikt nie nabierze, bo nie spadli z księżyca! Co za brednie! Każdy by to potrafił! A wiecie, co ja myślę o facetach, którzy zawsze są panami sytuacji?

– Wiemy – powiedział Vandoosler. – Masz ich gdzieś.

– Właśnie! Mam ich gdzieś! Trudno o większego durnia od tego, który przynajmniej od czasu do czasu nie postępuje, jakby spadł z księżyca! Właśnie tak, to duża sztuka czasem spaść z księżyca albo urwać się z choinki. Zastanawiam się, czy jesteś najbardziej zatwardziałym gliną, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi!

– Przedstawiam ci świętego Marka, mojego siostrzeńca. – Vandoosler uśmiechnął się do Leguenneca. – Od czegokolwiek zacząłby zdanie, na nowo pisze Ewangelię.

Marek wzruszył ramionami, jednym haustem opróżnił szklankę i z hałasem odstawił ją na stół.

– Pozwolę, że ostatnie słowo będzie należało do ciebie, wuju, ponieważ i tak próbowałbyś je mieć!

Marek wyszedł z pokoju i pobiegł na górę. Łukasz bez słowa podążył jego śladem i na półpiętrze chwycił go za ramię. Rzadko się to zdarzało, ale teraz mówił normalnym głosem.

– Spokojnie, żołnierzu – powiedział. – Zwycięstwo i tak będzie nasze.

27
{"b":"94092","o":1}