Литмир - Электронная Библиотека
A
A

35

Ile razy myślałam o Teksasie, czułam, że wszystkich zawiodłam – wyznała Patricia Stokes. – Jako żona, matka, kochanka. Kiedy Harper zaproponował, żebyśmy się przeprowadzili, pomyślałam, że nie chcę tu wracać. Nie chciałam już nigdy więcej oglądać tych miejsc. Oskarżałam je o moje cierpienie.

– Sama też podjęłam takie postanowienie – powiedziała Ann Margaret. – Ale raczej z konieczności. Zawsze się bałam, że Larry Digger nie da nam spokoju. A jeśli nie on, to ktoś inny. W dzieciństwie myślałam, że błąd to błąd. Popełnia się go, naprawia i można żyć dalej. Teraz uważam, że niektóre błędy są jak kamyk rzucony do wody. Zaczyna się od małej falki, potem kręgi rozchodzą się coraz dalej; coraz większy krąg błędów staje się potworną falą i wreszcie zatapia.

Patricia zerknęła na nią z ukosa. Były w podróży od świtu, przegadały wiele godzin. Wreszcie wyjaśniły sobie pewne rzeczy. Wiele innych dopiero czekało na wyjawienie.

– Jak mogłaś pokochać takiego człowieka? – spytała. Ann Margaret uśmiechnęła się ze smutkiem.

– Nie sądzisz, że ja też mogłabym ci zadać to pytanie?

Patricia odwróciła twarz. Im więcej dowiadywała się o Harperze, tym mniej czuła ochoty, by oceniać innych.

– Kiedy jesteśmy małe – dodała łagodnie Ann Margaret – kochamy tych, których nauczono nas kochać.

– Ojców.

– Tak.

– A kiedy dorastamy i zaczyna do nas docierać…

– Jest już za późno.

– Jak to możliwe, że się nie zorientowałam?

Dotarły na miejsce. Ann Margaret zahamowała przed wielkim georgiańskim dworem, pierwszym domem Patricii i Harpera. Białe kolumny nadal stały dumne i proste, ale farba się łuszczyła, a pod dachem pojawiła się pleśń. Kiedy Patricia zamieszkała w nim jako panna młoda, ten dom wydał się jej piękny. Teraz był stary i zaniedbany, jeden z tych, które tak trudno sprzedać.

Od roku był wystawiony na sprzedaż, jak dowiedziała się Ann Margaret. Pokoje stały pustką; właściciele przenieśli się na Florydę. Trawa wybujała zbyt wysoko, a pomiędzy kwiatami wyrastały chwasty.

Patricia zapamiętała go inaczej. Wygląd domu przypomniał jej o upływie lat.

– Boże, Annie… Zdradziłam moją córeczkę…

– Jak my wszyscy.

– Ale to ja byłam jej matką!

– Wiem. Dlatego ją adoptowałaś. Nie zdawałaś sobie sprawy, że pokochałaś ją od pierwszego wejrzenia? Podświadomie wiedziałaś. Przyjęłaś do wiadomości, że Meagan nie żyje, ale serce matki nie dało się oszukać.

– Co ona sobie myślała? I ta scena z Williamem. Moje biedactwo, musiała zastrzelić mężczyzną, którego kiedyś kochała. Czy można się z tym pogodzić, nawet wiedząc, że miało się prawo? To za wiele. Nie powinna przez to przechodzić! Dlaczego się nią nie zaopiekowaliśmy?

– Jest silniejsza niż myślisz. Ma to po tobie.

– Nie chcę, żeby musiała być silna. Chcę, żeby była bezpieczna. Chcę ją odzyskać! – Patricia zacisnęła pięści. Miała ochotę kogoś uderzyć, rzucić się na kogoś z wściekłością. A mogła się tylko opanować i czekać – dla dobra córki.

– Powiedz mi – odezwała się, gdy zdołała rozewrzeć palce. – Jesteśmy tutaj. Wiem, co się wtedy stało. Co zrobimy?

Ann Margaret wzruszyła ramionami.

– Jeśli idzie tropem przeszłości, wcześniej czy później tu przyjedzie. A jeśli Harper i Jamie jej szukają, wcześniej czy później także tu zajrzą. Na razie czekamy.

David wreszcie zwolnił. Melanie otworzyła oczy. Zasnęła niemal natychmiast, gdy dotarli na autostradę. Czuła się obolała, otępiała, jakby przygniatał ją wielki ciężar. Pot perlił się jej na górnej wardze i czole. Gardło miała wyschnięte, spieczone.

Znalazła na podłodze puszkę coli i pociągnęła duży łyk. Napój nie spłukał wrażenia narastającego zagrożenia.

– Przyjrzyj się – odezwał się cicho David. – Przypominasz sobie? Pojedziemy powoli.

Znajdowali się między starymi domami na szczycie wzgórza. Niegdyś były pewnie efektowne, teraz stały smutne i zaniedbane. Chwasty pieniły się w szczelinach popękanego asfaltu. Małe zagajniki, niegdyś zapewne miłe i cieniste, zmieniły się w kolczaste chaszcze.

Przez okno wpadł zapach gardenii.

Panika złapała ją za gardło.

– Ja tu byłam… Byłam tu…

– Tu mieszkała twoja rodzina. Patricia, Harper, Brian i Meagan.

Po chwili pojawił się przed nimi rozłożysty dom.

Duże białe kolumny. Styl georgiański. Ogromna powykręcana wiśnia na trawniku, wspaniała do wspinania się. „Podsadź mnie, tatusiu. Podsadź mnie!” Gęsty żywopłot, niegdyś idealny do zabawy w chowanego. „Brian mnie nie znajdzie!” Wijąca się ścieżka, na której grało się w klasy. „Patrz na mnie, mamusiu, patrz na mnie!”

Obok czerwonego sedana stały dwie kobiety. Siwe sztywne kędziory. Złote, lśniące fale.

„Mamusiu, mamusiu, kiedyś będę wyglądała tak samo jak ty”.

Powoli zwróciła spojrzenie na Davida. Miał zatroskany wyraz twarzy. I nagle zniknął.

Zapadała się w czeluść, spadała w ziejącą czerń… aż znalazła się w drewnianej chacie. Miała cztery lata.

– Chcę do domu – wyszeptała. – Jamie, kiedy pójdziemy do domu?

– Już dobrze, Melanie. Ze mną jesteś bezpieczna – usłyszała głos Davida. – Jesteś Meagan Stokes. Twoja rodzina cię nie skrzywdziła, nie opuściła. Ojciec tylko stworzył iluzję twojej śmierci. Bardzo sprytne oszustwo. Harper się na tym zna.

– Nie rozumiesz… Nie wiesz…

W oddali rozległ się ryk silnika. Zbliżał się następny samochód. Obie kobiety odwróciły się i spojrzały w jego kierunku. David zerknął we wsteczne lusterko. Melanie przyglądała się im z rezygnacją. Nie wiedzieli. Nie rozumieli. Ona także kiedyś chciała uciec. I nauczyła się…

– Cholera – mruknął David. Wdepnął gaz. Melanie spojrzała na niego ze smutkiem.

– Nie uciekaj – powiedziała cicho. – Kiedy się ucieka, jest jeszcze gorzej.

– Trzymaj się, Melanie. Cholera jasna, trzymaj się.

Ruszył z piskiem opon w dół zbocza, ku zagajnikowi. Za nimi rozległy się krzyki. Kobiety uciekały. Wszyscy uciekali, nawet ona, we wspomnieniach. Teraz sobie przypomniała. Czwarty dzień, rozpaczliwa walka o wolność. Chciała znowu zobaczyć rodzinę.

Nie biegła dość szybko. Nie była dość zwinna. Ach, dziecko, nie rozumiesz, że kiedy uciekasz, robisz sobie krzywdę?

Ocknęła się, słysząc ostre przekleństwo. Zerknęła na Davida. Pot wystąpił mu na twarz. Przed nimi wyłonił się ostry zakręt, a oni jechali za szybko. O wiele za szybko. Kiedy uciekasz, robisz sobie krzywdę.

David znowu zaklął. Tylne opony zapiszczały. David walczył z nimi, szarpał za kierownicę tak mocno, że na rękach nabrzmiały mu mięśnie. Potem zaczął się modlić i wreszcie, w ostatniej chwili, spojrzał przepraszająco na Melanie i wyszeptał jej imię.

Kocham go, pomyślała. A potem: przepraszam.

Tylne opony puściły. Samochód skoczył naprzód. Co to za hałas? Ach, to jej głos, to ona tak krzyczy.

Kiedy uciekasz, robisz sobie krzywdę.

Drugi samochód wpadł na nich z rozpędu. Przez chwilę widziała wstrząśniętą twarz ojca. Potem ich samochód znalazł się w powietrzu.

David wziął ją za rękę. Poczuła silne, ciepłe i szorstkie palce, splatające się z jej palcami.

Ziemia zbliżała się szybko. Wylądowali. Zgrzyt metalu. Krzyk, urwany gwałtownie. Ciemność.

70
{"b":"94040","o":1}