Zyskawszy pewność, że w mieszkaniu nikt na mnie nie czeka, ubrałam się pospiesznie. Szybko posłałam łóżko i przejrzałam się w lustrze w łazience. Na policzku pozostał mi tylko niewielki siny ślad, a rozcięcie wargi było ledwie widoczne, opuchlizna zeszła bez śladu. Za to eksplozja jeepa sprawiła, że wyglądałam tak, jakbym zaglądała przez drzwiczki w palenisko rozgrzanego do czerwoności pieca. Brwi i włosy wokół twarzy miałam opalone, pozostała z nich tylko szarawa szczecinka długości milimetra. Efekt był porażający. Uzmysłowiłam sobie jednak, że nie mam co narzekać – przecież to ja mogłam się usmażyć w tym samochodzie albo też leżeć porozrywana na kawałeczki pod żywopłotem z azalii. Włożyłam sportowe buty i ponownie zbiegłam na parking.
Cały plac i przylegająca doń ulica były zastawione samochodami strażackimi, wozami policyjnymi i karetkami pogotowia. Gliniarze zdążyli już otoczyć teren żółtymi taśmami, oddzielającymi tłum gapiów od dymiących szczątków jeepa. Na asfalcie ciemniały wielkie kałuże wody pokrytej płatami sadzy, a powietrze było przesycone ostrym swądem spalenizny. Ten widok przyprawiał o mdłości. Zauważyłam Dorseya rozmawiającego z jakimś policjantem w mundurze. On również mnie dostrzegł i ruszył szybko w moją stronę.
– Mam bardzo złe przeczucia na temat tego wypadku – powiedział.
– Znał pan Morty’ego Beyersa?
– Tak.
– To on był w jeepie.
– Cholera. Jest pani tego pewna?
– Rozmawiałam z nim tuż przed eksplozją.
– Aha, to wyjaśnia, dlaczego ma pani osmalone brwi. O czym rozmawialiście?
– Vinnie dał mi tylko tydzień na odnalezienie Morelliego. Mój czas minął i Morty miał przejąć sprawę ode mnie. Właśnie rozmawialiśmy na ten temat.
– Gdyby stała pani przy samochodzie, to eksplozja i z pani zrobiłaby spieczonego hamburgera.
– Stałam mniej więcej tutaj, w tym miejscu. Mówiąc szczerze, wrzeszczeliśmy na siebie. Doszło do pewnej… różnicy zdań.
Podszedł do nas policjant, niosąc pogiętą tablicę rejestracyjną.
– Znalazłem ją za pojemnikami na śmieci. Chce pan, żebyśmy sprawdzili, do kogo należał ten wóz?
Wzięłam od niego tę tablicę.
– Szkoda fatygi – wtrąciłam. – Jeep należał do Joego Morelliego.
– Coś takiego! – zdumiał się Dorsey. – Ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.
Pospiesznie doszłam do wniosku, że muszę trochę nagiąć swoje zeznania do rzeczywistości, gdyż policja może mieć odmienne zdanie na temat dopuszczalnych metod pracy łowcy nagród oraz inaczej interpretować pojęcie rekwizycji.
– To było tak – powiedziałam. – Odwiedziłam matkę Morelliego i dowiedziałam się, że Joe był bardzo rozżalony, iż jego nowy jeep musi stać bezużytecznie na parkingu. Wie pan, akumulator szybko się rozładowuje i silnik niszczeje, gdy samochód nie jest używany. I tak, od słowa do słowa, na jej prośbę zgodziłam się przez jakiś czas pojeździć tym wozem.
– Korzystała pani z samochodu Morelliego, bo poprosiła panią o to jego matka?
– Zgadza się. Joe chciał, żeby to ona z niego korzystała, ale pani Morelli nie lubi siadać za kierownicą.
– Jest pani nadzwyczaj uczynna.
– Mam to we krwi.
– Co dalej?
Opowiedziałam mu o tym, jak to żona zostawiła Beyersa, zabierając jego samochód, jak postanowił ukraść jeepa i popełnił wielki błąd, wyrażając się, że „ma Boga gdzieś”, po czym wóz eksplodował.
– I sądzi pani, że Bóg się obraził, zesłał piorun i pokarał Beyersa?
– Można to i tak wytłumaczyć.
– Kiedy przyjedzie pani na komendę, żeby spisać raport na temat zajścia z Ramirezem, porozmawiamy również w tej sprawie.
Przyglądałam się jeszcze przez jakiś czas krzątaninie służb porządkowych, wreszcie wróciłam do mieszkania. Nie miałam ochoty patrzeć na to, co zrobią ze spalonymi szczątkami Morty’ego Beyersa.
Do południa siedziałam sztywno przed telewizorem, dokładnie zamknąwszy okno w sypialni i zaciągnąwszy zasłony. Przez ten czas tylko parę razy poszłam do łazienki, żeby sprawdzić w lustrze, czy brwi zaczynają mi już odrastać.
O dwunastej ponownie odsłoniłam zasłony i odważyłam się zerknąć na parking w dole. Szczątki jeepa zostały już usunięte, na placu pozostało jedynie dwóch umundurowanych gliniarzy z patrolu. Odniosłam wrażenie, że wypełniają jakieś formularze i szacują straty na użytek właścicieli pojazdów, które ucierpiały wskutek eksplozji.
Przedpołudniowe programy telewizyjne podziałały na mnie jak wzmocniona dawka środka znieczulającego, poczułam się znów gotowa do działania. Wzięłam prysznic i ubrałam się, usilnie odpychając od siebie wszelkie myśli dotyczące zamachów bombowych i usuwania niewygodnych świadków.
Musiałam pojechać na komendę policji, ale nie miałam czym. W portmonetce znalazłam zaledwie parę groszy. Moje konto bankowe było puste, a o odzyskaniu kart kredytowych nie miałam co marzyć. Nie pozostawało nic innego, jak wykonanie kolejnego łatwego zlecenia.
Zadzwoniłam do Connie i powiedziałam jej, co spotkało Morty’ego Beyersa.
– Vinnie się wścieknie, zasoby jego zleceniobiorców coraz bardziej się kurczą – odparła Connie. – „Leśnik” jeszcze nie wyleczył rany postrzałowej, a tu już Beyers całkiem zniknął ze sceny. To przecież nasi dwaj najlepsi agenci.
– Rzeczywiście sytuacja się skomplikowała. Na szczęście Vinnie może jeszcze liczyć na mnie.
W słuchawce na dłużej zapanowała cisza.
– Ale ty nie miałaś nic wspólnego z wypadkiem Morty’ego, prawda?
– Skądże, sam sobie zgotował taki los. Nie masz jakiejś łatwej sprawy pod ręką? Znowu doskwiera mi brak gotówki.
– Owszem. Mam pewnego ekshibicjonistę, który nie stawił się w sądzie, a poręczyliśmy za niego kaucję w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Wcześniej już trzykrotnie wyrzucali go z różnych domów starców. Obecnie mieszka w wynajętym lokalu gdzieś na obrzeżach miasta. – W tle usłyszałam szelest przerzucanych papierów. – O, już mam… Niech to diabli! Facet mieszka pod tym samym adresem, co ty!
– Jak się nazywa?
– William Earling, zajmuje mieszkanie numer 3E.
Chwyciłam torebkę i wybiegłam na korytarz. Popędziłam schodami na drugie piętro i zastukałam do drzwi oznaczonych numerem 3E. Otworzył mi starszy mężczyzna. Natychmiast zrozumiałam, że to poszukiwany we własnej osobie, ponieważ był golusieńki.
– Pan Earling?
– Zgadza, się. Chyba jestem jeszcze w dobrej kondycji, prawda, kurczaczku? Czy mój instrument nie robi na tobie żadnego wrażenia?
Chociaż nakazywałam sobie w myślach, żeby nie spuszczać wzroku, zdradliwe spojrzenie samo obsunęło się w dół. Jego „instrument” nie tylko nie robił wrażenia, facet miał obrzydliwie pomarszczoną skórę na brzuchu.
– Tak, rzeczywiście. Jest się czego bać – mruknęłam, wręczając mu swoją wizytówkę. – Pracuję na zlecenie Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję. Nie stawił się pan w sądzie, panie Earling, toteż teraz muszę zabrać pana do śródmieścia, żeby można wyznaczyć następny termin rozprawy.
– Do diabła, wszystkie rozprawy sądowe to zwykła strata czasu – odparł staruch. – Skończyłem siedemdziesiąt sześć lat. Jaki jest sens pakować do aresztu siedemdziesięciosześcioletniego faceta tylko za to, że chwali się przed innymi swoją formą?
Według mnie było to jednak pożądane. Widok nagiego Earlinga mógł każdą kobietę skłonić do całkowitej abstynencji seksualnej.
– Ja jednak muszę pana zabrać do miasta, więc proszę się w coś ubrać.
– Ubrania nie są mi do niczego potrzebne. Właśnie tak przyszedłem na ten świat i tak samo zamierzam z niego zejść.
– Nie mam nic przeciwko temu, lecz w tej chwili wolałabym, aby się pan ubrał.
– Nie ma mowy. W takim towarzystwie mogę przebywać tylko nago.
Błyskawicznie wyciągnęłam kajdanki i skułam go bez większego trudu.
– Precz z brutalnością policji! – wrzasnął. – Brutalność policji!
– Muszę pana rozczarować, lecz nie jestem policjantką.
– Więc kim?
– Łowcą nagród.
– Precz z brutalnością łowców nagród! – zawył.
Zajrzałam do szafy w przedpokoju, znalazłam długi płaszcz przeciwdeszczowy, zapakowałam w niego Earlinga i dokładnie pozapinałam guziki.
– Nigdzie się stąd nie ruszę – oznajmił stanowczo, przyciskając do brzucha skute kajdankami ręce. – Nie zmusi mnie pani do wyjścia z domu.
– Posłuchaj, dziadku! – syknęłam. – Albo pójdziesz spokojnie, na własnych nogach, albo obezwładnię cię gazem paraliżującym i wywlokę nieprzytomnego za nogi.
Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że zdolna byłam odezwać się w ten sposób do starszego mężczyzny, w dodatku mojego sąsiada. Zrobiło mi się wstyd, ale wytłumaczyłam sobie szybko, że przecież stawką jest czek na dwieście dolarów.
– Tylko nie zapomnij zamknąć drzwi – mruknął Earling. – Nie chcę, żeby sąsiedzi myszkowali mi po szafkach. Klucze leżą na stole w kuchni.
Znalazłam pęk kluczy i z radością spostrzegłam, że przy jednym z nich wisi breloczek ze znakiem firmowym buicka.
– Jeszcze jedno. Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do śródmieścia pańskim samochodem?
– Może być, jeśli mi obiecasz, że nie spalisz za dużo benzyny. Mam dość skromną emeryturę.
Odstawiłam Earlinga na komendę i pospiesznie załatwiłam formalności, bacząc pilnie, żeby nie napotkać Dorseya. W drodze powrotnej wpadłam do biura i odebrałam czek, który natychmiast zrealizowałam w najbliższym banku. Zaparkowałam wóz Earlinga jak najbliżej tylnego wyjścia z budynku, żeby nie miał kłopotów z odnalezieniem go, kiedy wyjdzie z aresztu. Poza tym nie chciałam już nigdy więcej widzieć na oczy tego obleśnego starucha.
Wbiegłam na górę i zadzwoniłam do rodziców, po drodze układając w myślach stosowną wymówkę.
– Czy tata jeździ dzisiaj taksówką? – spytałam. – Chętnie skorzystałabym z jego pomocy.
– Nie, dziś ma wolne, jest w domu. A dokąd chciałabyś pojechać?
– Na osiedle przy autostradzie Route 1.
W tym miejscu nie mogłam skłamać.
– Teraz?
– Tak. – Ostentacyjnie westchnęłam głośno. – Jak najszybciej.
– Przygotowałam pyszne paszteciki z mięsem. Nie wpadłabyś do nas na obiad?