Литмир - Электронная Библиотека

W takie dni powinno się zasiadać w fotelu, okrywać nogi kocem, czytać jakąś dobrą książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.

Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i odnalazłam ten adres. Hamilton liczy znacznie mniej mieszkańców, lecz zajmuje w przybliżeniu trzy razy większy obszar niż Trenton, a na planie wygląda jak wielki plaster babki z bakaliami, po brzegach nadgryziony przez myszy. Okazało się, że ulica Barnesa biegnie na samym skraju miasta, wzdłuż torów kolejowych, za którymi zaczyna się już Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.

Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od której odchodzi ulica Barnesa. Niebo trochę się przejaśniło, nie miałam więc kłopotów z odczytaniem numerów mijanych domów. Im bardziej się zbliżałam do numeru 2115, tym silniejsze ogarniało mnie przygnębienie. Wygląd tutejszych posiadłości pogarszał się w zastraszającym tempie. Bliżej skrzyżowania stały okazałe domy jednorodzinne, zadbane i eleganckie, pooddzielane rozległymi trawnikami, szybko jednak znalazłam się w okolicy zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.

Dom oznaczony numerem 2115 stał niemal na samym końcu ulicy. Trawnik, który niegdyś oddzielał go od jezdni, zmienił się w klepisko porośnięte wybujałymi chwastami. Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy. Dom przypominał drewnianą ranczerską chatę postawioną na podmurówce z polnych kamieni, prędzej należało go określić mianem szopy niż domu. W moim pojęciu taka budowla nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne przestępstwa.

Przez chwilę siedziałam w aucie, wreszcie stwierdziłam, że raz kozie śmierć. Deszcz nieustannie bębnił o dach jeepa i spływał strugami po przedniej szybie. Sięgnęłam po szminkę, żeby choć w ten sposób podnieść się nieco na duchu. Niewiele to pomogło, toteż poprawiłam cienie na powiekach i upudrowałam sobie policzki. Uważnie obejrzałam się w lusterku. Nie ma co, i tak nie zrobię się na piękność, pomyślałam. Po raz ostatni zerknęłam na fotografię Dodda, nie chciałam bowiem popełnić jakiejkolwiek pomyłki. Wrzuciłam kluczyki do torebki, naciągnęłam kaptur na głowę i wysiadłam. Kiedy pukałam do drzwi, ożyła we mnie nadzieja, że nikogo nie zastanę w domu. Dokuczliwe opady oraz wygląd tego domostwa i całej okolicy przyprawiał mnie o dreszcze. Pomyślałam, że jeśli zapukam po raz drugi i też nikt nie odpowie, uznam to za wyrok boski i czym prędzej się stąd wyniosę.

Nikt nie odpowiedział na moje pukanie, usłyszałam jednak szum spuszczanej wody w toalecie, zyskałam więc pewność, że ktoś jest w domu. Rozzłoszczona, kilkakrotnie huknęłam pięścią w drzwi.

– Proszę otworzyć! – zawołałam. – Przywiozłam pizzę!

W wejściu stanął chudy, kościsty chłopak z ciemnymi, posklejanymi włosami do ramion. Był zaledwie parę centymetrów wyższy ode mnie. Chodził boso i bez koszuli, miał na sobie tylko parę zaplamionych dżinsów o postrzępionych nogawkach, z nie zapiętym do końca rozporkiem. Ponad jego ramieniem dostrzegłam fragment – straszliwie zagraconego pokoju. Z wnętrza domu buchnęło zatęchłe powietrze, cuchnące kocimi sikami.

– Nie zamawiałem żadnej pizzy – powiedział.

– Lonnie Dodd?

– Zgadza się. O co chodzi z tą dostawą pizzy?

– Skłamałam, żeby pan w końcu otworzył mi drzwi.

– Po co?

– Jestem asystentką Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję wyznaczoną przez sąd. Nie stawił się pan na rozprawie, toteż konieczne jest wyznaczenie nowego terminu posiedzenia sądu.

– Mam to w dupie. Nie obchodzą mnie żadne terminy posiedzeń.

Deszcz spływał strumieniami z mojego płaszcza. Czułam, że mam już całkowicie przemoczone nogawki spodni i chlupie mi w butach.

– To zajmie tylko parę minut. Byłabym wdzięczna, gdyby pojechał pan ze mną.

– Kłamiesz. Plum nie ma żadnych asystentek. Zatrudnia tylko jedną babkę z wielkimi, sterczącymi cyckami i paru zawszonych łowców nagród… Bez obrazy, lecz nawet mimo płaszcza przeciwdeszczowego widzę, że nie jesteś tą lalunią ze sterczącymi cyckami, a to oznacza, że musisz być łowcą nagród.

Błyskawicznie chwycił moją torebkę, zerwał miją z ramienia, po czym wysypałjej zawartość na brudny chodnik za drzwiami. Rewolwer z głośnym łomotem wylądował na podłodze.

– Oho! – mruknął Dodd. – Mogłabyś mieć spore nieprzyjemności, gdyby gliniarze zobaczyli, co nosisz w torebce.

Przekrzywiłam lekko głowę i popatrzyłam na niego z ukosa.

– Czyżbyś zamierzał ich o tym poinformować?

– A co, zły pomysł?

– Sądzę, że byłoby jednak lepiej, gdybyś włożył jakąś koszulę oraz buty i pojechał ze mną do miasta.

– Dla mnie to wcale nie byłoby lepiej.

– Jak chcesz. Oddaj mi w takim razie moje rzeczy i zaraz stąd zniknę.

Rzadko udawało mi się mówić bardziej szczerze.

– Niczego ci nie oddam. Wydaje mi się, że teraz są to już moje rzeczy.

Miałam straszną ochotę wymierzyć mu solidnego kopniaka w jaja, ale on był szybszy. Pchnął mnie z całej siły, aż poleciałam do tyłu i z impetem walnęłam pośladkami o cementowy chodnik, rozchlapując błoto na wszystkie strony.

– Zmiataj stąd! – warknął. – Bo jak nie, to ci coś odstrzelę z twojej własnej pukawki!

Z hukiem zatrzasnął drzwi, usłyszałam szczęk zamykanej zasuwy. Podniosłam się i wytarłam dłonie o poły płaszcza. Wprost nie mogłam uwierzyć, że dałam się załatwić jak głupia, przez co straciłam torebkę z całą zawartością. O czym ja myślałam?

No cóż, miałam świeżo w pamięci Clarence’a Sampsona, tymczasem Lonnie Dodd ani trochę nie przypominał tamtego opasłego pijaczyny. Powinnam się była przygotować na tego rodzaju przyjęcie – stanąć trochę dalej, poza jego zasięgiem, i mieć w pogotowiu pojemnik z gazem, a nie trzymać go w torebce.

Naprawdę musiałam się jeszcze wiele nauczyć. Nie tylko brak mi było umiejętności, ale co gorsza, również właściwego nastawienia. Chyba „Leśnik” próbował mi to wytłumaczyć, tyle tylko, że wówczas nic do mnie nie docierało. Powtarzał przecież, iż zawsze należy być przygotowanym do obrony. Kiedy się idzie ulicą, trzeba zachowywać czujność, bez przerwy widzieć wszystko, co się dzieje dookoła. Jeśli się o tym zapomni, można stracić życie. Kiedy zaś dokonuje się aresztowania poszukiwanego, człowiek musi brać pod uwagę najgorsze ewentualności.

Wtedy uważałam, że to niepotrzebne dramatyzowanie sytuacji. Teraz zaś mogłam jedynie stwierdzić, iż były to bardzo cenne rady.

Noga za nogą wróciłam do jeepa, lecz stanęłam przy drzwiach auta, w myślach złorzecząc zarówno Doddowi jak i E.E. Martinowi. Dorzuciłam do tego parę nieuprzejmych myśli pod adresem Ramireza oraz Morelliego i z wściekłością kopnęłam oponę.

– No i co?! – krzyknęłam do nie ustającego deszczu. – Co zamierzasz teraz począć, ty babski geniuszu dochodzeniowy?!

Na pewno nie mogłam stąd odjechać bez Lonniego Dodda skutego kajdankami i wpakowanego na tylne siedzenie jeepa. Rzecz jasna, potrzebowałam pomocy. Miałam dwa wyjścia, mogłam zadzwonić na policję albo do „Leśnika”. Gdybym jednak ściągnęła tu gliny, mogłabym się narazić na kłopoty związane z moim rewolwerem. Pozostawał więc tylko „Leśnik”.

Zacisnęłam powieki. Cholernie nie chciało mi się do niego dzwonić. Zdecydowanie wolałabym sama załatwić tę sprawę. Musiałam przecież udowodnić wszystkim, że umiem sobie radzić w trudnych sytuacjach.

– „Pycha zawsze wiedzie do upadku” – mruknęłam pod nosem.

Niezbyt wiedziałam, jak należy interpretować ten cytat, ale wydał mi się cholernie adekwatny.

Wzięłam kilka głębszych oddechów, otrząsnęłam wodę i błoto z płaszcza, po czym wsunęłam się za kierownicę i wybrałam numer „Leśnika”.

– Tak?

– Znowu mam kłopoty.

– I znowu jesteś naga?

– Nie, całkowicie ubrana.

– Szkoda.

– Namierzyłam poszukiwanego w jego domu, ale nie miałam dość szczęścia, żeby dokonać aresztowania.

– Czy mogłabyś wyjaśnić, na czym polegał ten brak szczęścia przy aresztowaniu?

– Wyrwał mi torebkę i wyrzucił za próg.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– I podejrzewam, że nie zdołałaś utrzymać przy sobie broni?

– Niestety, nie. Mogę się tylko pocieszać, że rewolwer nie był nabity.

– Ale miałaś naboje w torebce?

– Chyba tak, kilka mogło się zawieruszyć między innymi rzeczami.

– Gdzie teraz jesteś?

– Siedzę w jeepie przed domem tego faceta.

– I pewnie chciałabyś, żebym tam przyjechał i przekonał gościa, iż powinien zachowywać się grzecznie.

– Owszem.

– Masz szczęście, że jeszcze nie wywietrzała mi z głowy rola Henry’ego Higginsa. Jaki to adres?

Podyktowałam mu nazwę ulicy oraz numer domu i odwiesiłam aparat, mając ochotę kląć na własną głupotę. W pewnym sensie sama wcisnęłam broń do ręki przestępcy, a teraz wzywałam „Leśnika”, by posprzątał bałagan, jaki został po mojej radosnej działalności. Musiałam błyskawicznie nabrać rozumu; szybko się nauczyć nabijać ten cholerny rewolwer i skutecznie nim posługiwać. Jeśli nawet brakowało mi odwagi, by strzelić do Morelliego, to byłam niemal pewna, że nacisnęłabym spust, mierząc do Lonniego Dodda.

Z niecierpliwością spoglądałam na zegar wmontowany w deskę rozdzielczą jeepa. Ale minęło zaledwie dziesięć minut, gdy na końcu ulicy dostrzegłam czarnego mercedesa „Leśnika” – smukły, połyskujący samochód, który sprawiał takie wrażenie, jakby krople deszczu w ogóle się go nie imały.

Wysiedliśmy z aut równocześnie. „Leśnik” miał na głowie czarną czapeczkę baseballową i ubrany był też na czarno, w dopasowane dżinsy oraz sportową koszulkę. Na biodrach miał szeroki nylonowy pas, z przywiązaną po kowbojsku do uda kaburą, z której wystawała kolba rewolweru. Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za funkcjonariusza policyjnych oddziałów specjalnych. Szybko narzucił na koszulkę kamizelkę kuloodporną.

34
{"b":"93910","o":1}