Przypomniałam sobie, co Morelli mówił mi o Ramirezie i kilku ciążących na nim oskarżeniach o gwałt. Widocznie Alpha bądź to usilnie chował głowę w piasek, bądź też wziął na siebie zadanie robienia porządków po swym pupilku przynoszącym mu krociowe dochody. Wydawało mi się jednak, że bardziej pasuje do niego strusia polityka.
Przez jakiś czas przyglądałam mu się w milczeniu. Czułam się zbyt zagubiona w tym obskurnym gabinecie, w popadającej w ruinę kamienicy, by spokojnie zebrać myśli, a jednocześnie wciąż byłam do tego stopnia rozżalona, iż nie potrafiłam wydać z siebie choćby pomruku zrozumienia.
– Jeśli Benito będzie się jeszcze pani naprzykrzał, proszę mnie powiadomić – rzekł w końcu Alpha. – Nie chciałbym, żeby coś takiego się powtórzyło.
– Przedwczoraj wieczorem zjawił się pod drzwiami mego mieszkania i usiłował się dostać do środka. Na korytarzu zachowywał się wyzywająco i zapaskudził mi drzwi. Jeśli kiedykolwiek zobaczę go tam po raz drugi, zawiadomię policję i wniosę oskarżenie.
Alpha był wyraźnie wstrząśnięty.
– Nic o tym nie wiedziałem. Ale nie zrobił nikomu krzywdy, prawda?
– Nie, nikogo nie pobił.
Wyjął z szuflady biurka wizytówkę i szybko dopisał na niej ciąg cyfr.
– To mój domowy numer telefonu – rzekł, podając miją. – Gdyby miała pani jeszcze kłopoty, proszę dzwonić o dowolnej porze. Jeśli Benito ośmieli się włamać do pani mieszkania, będzie miał ze mną do czynienia.
– Nie sądzę, aby zdołał się włamać. Ale proszę go trzymać z dala ode mnie.
Alpha zacisnął wargi i przytaknął szybkim skinieniem głowy.
– Podejrzewam, że nie wie pan nic o Carmen Sanchez?
– Tylko to, co opisywali w gazetach.
Skręciłam w lewo, w ulicę State, i niemal od razu ugrzęzłam w popołudniowym korku. Stłoczone samochody posuwały się w żółwim tempie. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy na zakupy, toteż minęłam mój dom, pokonałam jeszcze kilkaset metrów i wjechałam na parking przed najbliższym supermarketem.
Stojąc w kolejce do kasy, uświadomiłam sobie nagle, że przecież Morelli także musi w jakiś sposób zdobywać żywność. Oczyma wyobraźni ujrzałam go wchodzącego do sklepu, z przyklejonymi sztucznymi wąsami i w wielkich ciemnych okularach na nosie. Bardzo mnie też ciekawiło, gdzie mieszka. Może sypia w tej niebieskiej furgonetce? Podejrzewałam jednak, że przestał z niej korzystać po tym, jak go zauważyłam za kierownicą, lecz wcale nie byłam o tym przekonana. Niewykluczone, że odznaczał się przesadną wiarą w siebie. Dysponował wszak ruchomym punktem obserwacyjnym, w którym mógł też nocować, a żywił się chociażby konserwami. Zresztą wszystko wskazywało na to, że ta furgonetka została wyposażona w nowoczesny sprzęt elektroniczny. Jeśli obserwował Ramireza z przeciwnej strony ulicy, to równie dobrze mógł zainstalować jakieś mikrofony i prowadzić z furgonetki podsłuch.
Nie widziałam jednak tego auta na ulicy Starka. Co prawda, nie szukałam go specjalnie, lecz z pewnością bym je zauważyła. Niewiele wiedziałam o metodach elektronicznego podsłuchu, ale wydawało mi się, że podsłuchujący musi przebywać gdzieś w pobliżu pomieszczeń, w których zainstalowano mikrofony. Należało wziąć to pod rozwagę. Być może wystarczyło odnaleźć niebieską furgonetkę, żeby przyskrzynić Morelliego.
O tej porze cały plac za domem był już zastawiony i musiałam zaparkować jeepa na jego najdalszym końcu. W takich sytuacjach nie szczędziłam w myślach przykrych słów ludziom, którzy w ogóle nie myślą o innych. Zgarnęłam z siedzenia naręcze papierowych toreb z zakupami oraz pojemnik z sześcioma butelkami piwa i byłam tak obładowana, że do zamknięcia drzwi auta musiałam sobie pomagać kolanem. Kiedy zaś szłam w stronę budynku, a wypchane torby obijały mi kolana, niespodziewanie przyszedł mi na myśl stary dowcip o jajach słonia.
Wjechałam na piętro windą i z ulgą złożyłam wszystkie pakunki na wycieraczce, żeby wyjąć z torebki klucze. Otworzyłam drzwi, zapaliłam światło i przeniosłam towary do kuchni, po czym szybko wróciłam i zamknęłam zasuwę. Następnie posortowałam zakupy, jedne powkładałam do lodówki, inne upchnęłam w szafce. Cieszyła mnie świadomość, że znowu mam pewien zapas żywności w domu. Nie potrafiłam się odzwyczaić od wyniesionych z domu nawyków. Każda gospodyni w „Miasteczku” była bowiem przygotowana na klęskę żywiołową, nikt tam nie umiał żyć, nie mając w zapasie stert papieru toaletowego czy parokilogramowych puszek z mąką.
Nawet Rex okazywał podniecenie moją aktywnością w kuchni. Obserwował mnie ze swojej klatki, stojąc na dwóch nóżkach i opierając maleńkie różowiutkie łapki o szklaną ścianę.
– Nadeszły wreszcie lepsze czasy, Rex – powiedziałam, wkładając mu do klatki spory kawałek jabłka. – Od tej pory możesz codziennie liczyć na świeże jabłka i brokuły.
W supermarkecie kupiłam także plan miasta, rozpostarłam go na kuchennym stole, zanim usiadłam do obiadu. Postanowiłam jutro z samego rana podjąć metodyczne poszukiwania niebieskiej furgonetki. Najpierw trzeba było zlustrować całe otoczenie sali treningowej oraz sąsiedztwo domu, w którym mieszkał Ramirez. Sięgnęłam po książkę telefoniczną, lecz znalazłam w niej aż dwudziestu trzech Ramirezów. Dwóch miało na imię Benito, przy trzech innych nazwiskach umieszczono tylko inicjał imienia, B. Zadzwoniłam pod pierwszy wyszczególniony numer i po czwartym sygnale odezwała się jakaś kobieta. W tle było słychać donośny płacz dziecka.
– Czy to mieszkanie Benito Ramireza, tego słynnego boksera? – zapytałam.
Kobieta odpowiedziała ostro kilka słów po hiszpańsku. Przeprosiłam ją za kłopot i przerwałam połączenie. Drugi Benito osobiście odebrał telefon, ale także nie był to ten Ramirez, którego szukałam. Zaczęłam więc dzwonić do wszystkich o imieniu zaczynającym się na B, lecz nikt nie podnosił słuchawki. Zrezygnowałam, nie chciało mi się sprawdzać pozostałych osiemnastu abonentów. W głębi serca poczułam ulgę, że nie znalazłam tego łobuza. Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu powiedzieć. Zapewne szybko odłożyłabym słuchawkę. Ostatecznie chciałam tylko poznać jego adres. Dopiero teraz uświadomiłam sobie z pełną mocą, że na samo wspomnienie o Ramirezie włosy mi się zaczynają jeżyć na karku. Mogłam jeszcze podjąć obserwację sali gimnastycznej i pojechać za nim, kiedy wyjdzie po zakończonym treningu, ale nowiutki czerwony jeep zanadto rzucałby się w oczy. Przyszło mi na myśl, żeby zwrócić się o pomoc do Ediego. Policjanci nie powinni mieć większych kłopotów ze zdobyciem czyjegoś adresu. Jęłam się zastanawiać, czy znam jeszcze kogoś, kto mógłby mi w tym pomóc. Marilyn Truro pracowała w wydziale drogowym urzędu miejskiego. Gdybym znała numer rejestracyjny samochodu Ramireza, z pewnością odszukałaby jego adres. Przyszło mi też do głowy, żeby zadzwonić do nadzorcy sali treningowej, ale ten pomysł niezbyt mi się spodobał. Nie chciałam wzbudzać niczyich podejrzeń.
W końcu jednak pomyślałam, że nie ma się czego obawiać. Postanowiłam zaryzykować. Wcześniej wyrwałam z książki telefonicznej stronę, na której znajdował się adres sali, toteż teraz musiałam zadzwonić do informacji. Pospiesznie wybrałam podyktowany numer. W słuchawce odezwał się męski głos. Powiedziałam, że jestem umówiona na spotkanie z Benito Ramirezem, lecz zgubiłam kartkę z jego adresem.
– Już pani mówię – odparł szybko mężczyzna. – Benito mieszka przy ulicy Polkpod numerem trzysta dwadzieścia. Nie pamiętam numeru mieszkania, ale to na pierwszym piętrze od podwórza. Na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem, więc powinna pani trafić bez kłopotu.
– Dziękuję. Jestem panu niezmiernie wdzięczna.
Odsunęłam od siebie aparat telefoniczny i odszukałam ulicę Polk na planie miasta. Okazało się, że biegnie skrajem starej części śródmieścia, równolegle do ulicy Starka. Zaznaczyłam ją żółtym markerem. Miałam więc teraz dwa miejsca, w których należało szukać niebieskiej furgonetki. Mogłam zaparkować jeepa w pewnej odległości i przejść kawałek pieszo, uważnie rozglądając się po okolicznych podwórkach i placach za garażami. Postanowiłam zrobić to z samego rana, a gdyby moje poszukiwania nie przyniosły efektu, należałoby się skupić na kolejnej sprawie, żeby znowu zdobyć trochę grosza na życie.
Dwukrotnie sprawdziłam wszystkie okna, by mieć pewność, że są dokładnie zamknięte, po czym zaciągnęłam zasłony. Zamierzałam wziąć prysznic i pójść wcześniej do łóżka, nie narażając się już na niespodziewane odwiedziny jakichkolwiek gości.
Zrobiłam porządki w sypialni, starając się nie zwracać uwagi na pustki w pokoju, ciemniejsze prostokąty na ścianach i wyraźnie odciśnięte ślady mebli na dywanie. Wysokie honorarium za odstawienie Morelliego do aresztu miało być dopiero pierwszym krokiem na długiej drodze ku normalizacji mojego życia. Niestety, potrzeby miałam ogromne. Przemknęło mi przez myśl, żeby znowu zacząć szukać stałej pracy w swoim zawodzie.
Szybko jednak doszłam do wniosku, że nie warto się dłużej oszukiwać. Naprawdę odwiedziłam wcześniej wszelkie możliwe miejsca zatrudnienia.
Mogłam na dłużej wcielić się w rolę agenta dochodzeniowego, lecz zdążyłam się już przekonać, jak bardzo ryzykowna jest ta robota. W najgorszym razie… Nie, postanowiłam w ogóle nie brać pod uwagę najgorszych sytuacji. Wolałam się już przyzwyczajać do gróźb i powszechnej pogardy, oswajać z możliwością gwałtu, zranienia czy nawet śmierci, a także z koniecznością zmiany sposobu myślenia, bo nigdy dotąd nawet sobie nie wyobrażałam, że mogę pracować i zarabiać na własną rękę. Zdawałam sobie sprawę, iż będę musiała wiele się nauczyć z zakresu samoobrony oraz władania bronią i poznać różne policyjne metody dokonywania aresztowań i odstawiania poszukiwanych do aresztu. Nie miałam najmniejszego zamiaru upodabniać się do „Terminatora”, ale głupotą byłoby dalsze działanie w stylu Elmera Fudda. Gdybym miała telewizor, chętnie obejrzałabym po raz kolejny takie filmy, jak chociażby „Cagney i Lacey”.
Przypomniałam sobie w końcu, że miałam porozmawiać z dozorcą, Dillonem Ruddickiem, na temat założenia drugiej zasuwy do drzwi wejściowych. Postanowiłam teraz zejść do niego. Stosunki między nami układały się nieźle, może dlatego, że oboje z Dillonem należeliśmy do tej mniejszości wśród mieszkańców budynku, która nie musi przeznaczać jednej szafki kuchennej na leki hamujące procesy starzenia. Dillon chyba nie miał żadnego wykształcenia, ledwie potrafił czytać, ale ze śrubokrętem czy młotkiem w dłoni przeistaczał się w prawdziwego geniusza. Mieszkał w suterenie, gdzie prawie wcale nie docierało światło słoneczne, a korytarz piwniczny przed swoimi drzwiami wyłożył grubym chodnikiem. Zewsząd docierały tam przeróżne odgłosy, trzaski i bulgoty z wymienników ciepła bądź nieustanny szum wody w rurach, ale on utrzymywał, że jemu to nie przeszkadza, że czuje się tak, jakby mieszkał nad morzem.