– Kto ci pozwolił wziąć mój samochód?!
– Ach, o to ci chodzi. Pozwoliłam sobie go zarekwirować.
– Co takiego?!
Pospiesznie odwiesiłam słuchawkę, żeby nie słuchać dalszych przekleństw i ewentualnych pogróżek. Kilkaset metrów od komendy furgonetka gdzieś zniknęła. Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej, że obiekt mojego pierwszego zadania ciągle spał jak niemowlę.
Komenda główna policji w Trenton mieści się w ciężkim, graniastym, trzypiętrowym gmachu z lanego betonu, którego projektant skupił się na stronie użytkowej budynku, niemal całkowicie zapomniawszy o dopasowaniu go do jakiegokolwiek stylu architektonicznego. Zapewne bardzo niska pozycja służb porządkowych w hierarchii struktur biurokratycznych wpłynęła na to, że gmach ozdobiono jedynie skromnymi gzymsami, co zresztą i tak go wyróżnia spośród otaczających, obskurnych budowli, nasuwając oczywiste skojarzenie z gliniarzem pilnującym porządku w tłumie gotowym do wszczęcia jakichś zamieszek.
Przylegający doń rozległy parking, ogrodzony łańcuchami, zapewnia wystarczająco dużo miejsca dla radiowozów, aut cywilnych i mundurowych pracowników komendy oraz samochodów licznie przybywających tu interesantów.
Na wprost budynku, po drugiej stronie ulicy, ciągnie się rząd starych kamienic, typowych dla tej części miasta, zajmowanych przez najróżniejsze drobne firmy usługowe. Na parterze od frontu mieści się tam kolejno: bezimienny podrzędny bar o silnie zakratowanych oknach, gdzie serwuje się dania rybne, sklepik spożywczy z wielką reklamą dietetycznej coca-coli, pracownia kapelusznicza „U Lydii”, sklep z używanym sprzętem gospodarstwa domowego, przed którym ciągnie się szereg wystawionych na chodnik pralek automatycznych, oraz kaplica jakiegoś odłamu Kościoła Dnia Siódmego.
Wjechałam na parking, ponownie sięgnęłam po telefon i wybrałam numer dyżurnego, mając nadzieję, że znajdę kogoś do pomocy w odstawieniu poszukiwanego. Oficer polecił mi zajechać przed tylne wejście komendy i porozmawiać z pełniącym służbę przy drzwiach policjantem. Wycofałam tyłem z parkingu, okrążyłam narożnik gmachu i zawróciłam, ustawiając jeepa prawą stroną na wprost tylnego wejścia. Przy drzwiach nie było żadnego gliniarza, zadzwoniłam więc powtórnie do dyżurnego, ale usłyszałam w odpowiedzi, że się nie pali. Jasne, łatwo tak mówić, pomyślałam. Dla was to przecież chleb powszedni.
Dopiero po kilku minutach na zewnątrz wyjrzał „postrzelony” Carl Constanza. Znałam go dobrze, między innymi razem braliśmy Pierwszą Komunię Świętą.
Podszedł bliżej i mrużąc oczy obrzucił krytycznym spojrzeniem Clarence’a.
– Stephanie Plum?
– Jak się masz, Carl.
Uśmiechnął się szeroko.
– Mówiono mi, że masz jakieś kłopoty.
– No właśnie.
– Z tym śpiącym królewiczem?
– Tak. Odstawiam poszukiwanego.
Carl pochylił się nisko i zajrzał do auta.
– Nie żyje?
– Mam nadzieję, że jeszcze zipie.
– A cuchnie tak, jakby już się rozkładał.
– To fakt – przyznałam. – Warto by mu zrobić porządny prysznic. – Silnie potrząsnęłam Sampsona za ramię i krzyknęłam mu prosto do ucha: – Pobudka! Jesteśmy na miejscu!
Clarence podniósł głowę i potoczył dokoła mętnym wzrokiem.
– Gdzie jesteśmy?
– Na komendzie policji. Wysiadaj.
Popatrzył na mnie wybałuszonymi oczyma, ale chyba wciąż nic do niego nie docierało. Na wpół leżał w fotelu, jak worek piasku.
– Zróbże coś – zwróciłam się do Constanzy. – Pomóż mi go wyholować.
Carl chwycił Clarence’a pod ramiona, a ja zaczęłam nogą napierać na jego pośladek. Wspólnymi siłami, centymetr po centymetrze, zdołaliśmy wytaszczyć półprzytomnego Sampsona z jeepa i postawić go na chodniku.
– Teraz już wiesz, dlaczego zostałem gliniarzem – jęknął Constanza. – Nie umiałem przejść obojętnie obok takich szumowin.
Jakoś udało nam się wciągnąć Sampsona do budynku i posadzić na drewnianej ławce w dyżurce, na wprost pełniącego służbę porucznika. Wybiegłam z powrotem i odstawiłam samochód na ogólnodostępny parking. Nie chciałam, żeby się rzucał w oczy, bo jakiś nadgorliwiec mógłby go wciągnąć do rejestru skradzionych aut.
Kiedy wróciłam do dyżurki, Clarence był już bez paska od spodni i sznurówek, a wszystkie jego osobiste drobiazgi zostały spakowane do papierowej torby. Wyglądał przerażająco żałośnie. Wykonałam swoje pierwsze zlecenie, powinnam więc chyba odczuwać ogromną satysfakcję, ale wszelką radość przytłumił żal nad losem tego nieszczęśnika.
Odebrałam oficjalne potwierdzenie odstawienia poszukiwanego do aresztu, porozmawiałam jeszcze przez kilka minut z Carlem i wyszłam z komendy. Miałam nadzieję, że uda mi się wrócić do domu przed zmierzchem, ale na zewnątrz szybko zrobiło się ciemno, gdyż niebo zasnuły ciężkie burzowe chmury. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Ruch uliczny znacznie zelżał, co poprawiło mi nieco humor, gdyż mogłam łatwo wypatrzyć każdy samochód, który by jechał za mną. Uznałam to jednak za mało prawdopodobne. Według mojej oceny po raz kolejny zaprzepaściłam szansę schwytania Morelliego.
Nigdzie nie dostrzegłam niebieskiej furgonetki. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ponieważ Joe mógł się przesiąść do jakiegoś innego auta. Niemniej przez całą drogę do Nottingham bez przerwy zerkałam nerwowo we wsteczne lusterko. Gdzieś w głębi duszy byłam przeświadczona, że Morelli czai się gdzieś w pobliżu. Ale przynajmniej robił mi ten zaszczyt, że nie narzucał się ze swoją osobą. Mogło to oznaczać, że zaczął mnie traktować choć trochę poważnie. Pocieszałam się myślą, iż w ten sposób może mi być łatwiej wcielić w życie któryś z wariantów obezwładnienia go. Lecz na razie nie zostawało mi nic innego, jak zaparkować jeepa przed domem, ukryć się z pojemnikiem gazu w pobliskich krzakach i czekać w nadziei, że Morelli będzie chciał odebrać swój samochód.