Rybak – Mirosław P. Jabłoński
Zaledwie zamknął oczy znużony całym dniem ciężkiej pracy, gdy nagle poczuł mocne pociągnięcie za ramię. Na wszelki wypadek nie podnosił jeszcze powiek, łudząc się, iż owo wyrywające go ze snu szarpnięcie było jedynie przypadkowe. Tym boleśniej odczuł głos ojca, który nie pozostawił mu już cienia nadziei.
– Wstawaj, Arpo! Już entropia na nas. Musimy wypływać! Nie poruszył się nawet. Słyszał, jak ojciec zdjął z haków wiosła i wyszedł z chaty na brzeg morza, nad którym stała ich lepianka. Zapragnął uciec dokądś od tego wołającego go głosu, od bezkresnego i bezlitosnego oceanu i równie bezlitosnego tana Kawdoru, który zmuszał ich do pracy ponad siły. Zastanawiał się, czy nie pójść w przeszłość, cofnąć się o dni, tygodnie czy lata, by z dala od tego wszystkiego móc odpocząć i żyć jak człowiek. Wiedział wszakże, że to niemożliwe. Prędzej czy później temporalne wojska tana odnalazłyby go i wtrąciły do czasowej ciemnicy, by liczył w samotności kalorie wzrastającej entropii. Poza tym nie wiedział, jak daleko wstecz musi się udać, by być wreszcie wolny. Wiek? Tysiąclecie? Eon? Skąd mógł mieć pewność, że gdzieś tam, w zamierzchłej dali, nie spotka Pana na Czarnej Górze?
Wejście ojca zmąciło mu myśli. Wiedział, że teraz już nieodwołalnie musi wstać, i napawało go to fizycznym wręcz wstrętem.
– Arpo?! – powiedział ojciec z żalem i wyrzutem. – Musimy wypłynąć przed wzejściem Światłości. Wiesz przecież… Poderwał się gwałtownie, nie dając ojcu skończyć. Usłyszał w jego głosie nutę litości, której nie znosił u tego twardego, wielkiego mężczyzny. W takich chwilach stokroć bardziej nienawidził tana Kawdoru i stokroć goręcej pragnął jego śmierci.
Zaczął się szybko ubierać, pragnąc tym pośpiesznym działaniem zrzucić z siebie resztki senności. Ojciec stał w progu chaty. Bez słowa odczekał, aż syn ubierze się, orzeźwi łykiem zimnej przestrzeni i zagryzie kawałkiem wędzonego długonia. Widząc, że Arpo otarł wierzchem dłoni usta, ruszył przed siebie. Jego szerokie plecy opięte białym, mocnym i szorstkim płótnem wskazywały Arpo drogę niczym gwiazda przewodnia.
Arpo znał ścieżkę prowadzącą z ich lepianki nad morze równie dobrze jak własną popękaną i pomarszczoną od pracy i kosmicznej soli dłoń. Mimo to zdawał się na przewodnictwo ojca, przyspieszył więc, gdy jego bielejąca sylwetka zaczynała niknąć w ciemności. Do wzejścia światłości pozostało jeszcze wiele kalorii, ale oni mieli przed sobą długą drogę na łowisko.
Wreszcie dobrnęli do brzegu. Wszechświat leżał pod ich stopami spokojny i płaskie, powolne fale przestrzeni leniwie wpełzały na brzeg bez plusku.
Arpo odetchnął pełną piersią i czekał, aż ojciec wejdzie do łodzi. Czuł na nogach łagodny, chłodny dotyk przestrzeni. Zawsze w takich chwilach pamięć przywodziła mu przed oczy postać brata, Kara, który zginął przez jej tajemnicę. Westchnął głęboko. Nigdy z ojcem nie rozmawiał na ten temat, była to między nimi niepisana umowa, i zawsze rano, w takiej chwili jak ta, Arpo obiecywał sobie, że już dziś na pewno odważy się i porozmawia o Karze, o przestrzeni i o wielu innych rzeczach. Ale później, gdy byli daleko od brzegu wszechświata i następowała ta wartość entropii, kiedy nie było nic do roboty, bo sieci były już zarzucone i pozostawało tylko czekać lub wypatrywać temporalnych huraganów i tornad – wtedy właśnie milczeli. Tak było zawsze, odkąd Karo stracił swój magnetyzm. Arpo podejrzewał, że ojciec również myśli wtedy o jego bracie, lecz żaden z nich nie odważył się przerwać milczenia.
Dzisiaj! – postanowił w duchu Arpo. – Dzisiaj spytam na pewno.
Jak zawsze w takiej chwili poczuł przypływ entuzjazmu i pewności siebie. Zapomniał wtedy, że podobnie decydował się uczynić od niezliczonych już wartości entropii.
– Mamy dziś dobrą pogodę – przerwał ojciec jego, rozmyślania.
Arpo podniósł głowę. Jaśniało, kalorie mijały i dzień był coraz bliżej. Spostrzegł, że ojciec zabiera się do stawiania żagla, więc naparł mocno barkiem na rufę łodzi i zaczął ją spychać na morze. Przestrzeń burzyła się i pieniła wokół jego nóg, gdy drobił w miejscu starając się wymacać stopami najlepszy punkt podparcia. Z daleka słyszał zgrzyt spychanych z piasku łodzi innych rybaków, których, podobnie jak Arpo i jego ojca, dotknęła niełaska tana i w związku z tym musieli wypływać na połów codziennie. Wreszcie i ich łupina, która teraz wydawała się Arpo ciężka jak sam pałac kawdorski, ruszyła z chrzęstem po brzegu, aż podrzucona większą falą spłynęła po niej łagodnie na głębszą przestrzeń i tam zakołysała się niezdarnie. Arpo, który nie zdążył wskoczyć do łodzi i zwisał teraz na rękach kurczowo ściskając deski rufy i steru, ogarnęło przerażenie, gdyż poczuł, jak zimna przestrzeń zalewa go aż po szyję. Był tak przestraszony, iż bał się nawet krzyknąć, by ojciec przyszedł mu z pomocą. Wreszcie podciągnął się i dysząc ciężko z wysiłku i przerażenia zwalił się do środka łodzi.
Ojciec skończył wciągać żagiel i czekał, aż wypełni się podmuchem zdolnym ruszyć ich łajbę z miejsca. Żagiel trzepotał sflaczały i Arpo zgnębiony pomyślał, iż przyjdzie im mozolnie wiosłować, aż do chwili, gdy z drętwiejącego bólu przestaną czuć własne ramiona. Nagle z głośnym trzaskiem płótno napięło się i szarpnęło gwałtownie ich stateczek pchając go niezmordowanie przed siebie z nagłym szumem i gwałtownością tak wielką, że spod dziobu łodzi poszły w górę białe bryzgi spienionej przestrzeni. Arpo osunął się na dno łodzi i z wdzięcznością pomyślał o Czarnej Górze. Była siedzibą Wielkiego Tana, ale to na jej właśnie szczycie rodziły się przed świtem korzystne dla rybaków wiatry. Gdyby nie to, Arpo nienawidziłby jej na równi z samym panem na Kawdorze.
Ojciec usiadł przy sterze i wpatrując się w ciemność, w której Arpo nie dostrzegał nic, prowadził ich łódź pewną dłonią. Obaj wiedzieli, że jak zwykle bezbłędnie trafią tam, gdzie obfitość długoni była największa. Szyprowie innych łodzi utrzymując taki dystans, by żagle ich ginęły chwilami gdzieś tam, na granicy widoczności, udawali, iż płyną w innym kierunku do chwili, gdy ojciec zarzucał sieć. Wtedy ich kutry zbliżały się i również zaczynały połów w dalszym ciągu utrzymując przyzwoitą odległość, lecz już z reguły mniejszą. Tak było zawsze i wszyscy się już do tego zdążyli przyzwyczaić. Jedynie Arpo zdawało się niekiedy, zwłaszcza gdy był w nie najlepszym humorze, że jest to niesprawiedliwe i że są przez resztę społeczności wykorzystywani. Jednak ani on sam, ani ojciec nigdy nie protestowali i udawali jak tamci, że niczego nie dostrzegają. Świt zbliżał się wielkimi krokami, aż wreszcie przestwór metaprzestrzeni rozbłysnął gwałtownym snopem różnokolorowych iskier tam, skąd po kilku wartościach entropii wytoczyła się oślepiająca kula światłości, niczym przeraźliwie pałający, złoty dysk wznoszący się z dna wszechświata. Powierzchnia przestrzeni upodobniła się wtedy do srebrzystej, niezwykle cienkiej folii, po której z mozołem posuwały się czarne i niezgrabne łodzie rybackie. Wreszcie i one stanęły, żagle zostały spuszczone, a rybacy rozpoczęli na kołyszących się pokładach swych łajb modły do Boga Światłości.
Arpo również ściągnął z masztu zwój białego płótna i milcząc usiadł obok ojca przy sterze. Postępowali tak zawsze, choć ojciec nigdy się nie modlił, i Arpo też nie odczuwał tej potrzeby. Milczenie wyznaczało właściwie rytm ich życia. Mogli milczeć na rozmaite tematy, na temat Kara, modłów, tajemnicy przestrzeni, tana Kawdoru i ich własnego pochodzenia. I co dziwne: obaj doskonale wiedzieli, kiedy i o czym ten drugi z nich milczy. Jednego tylko nie wiedzieli, tego mianowicie, w jaki sposób milczą na dany temat, jaki sąd o rzeczy stanowi to milczenie, jakie ma ono zabarwienie emocjonalne? Było bezgłośne i męczące, lecz jednocześnie łączyło ich niewidzialnymi więzami wspólnego porozumienia. Inni mogli o wszystkim rozmawiać – oni mogli o tym samym milczeć.
Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść.
Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i – jak zwykle – milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać.
W końcu pojął, że to myśl o tym, by,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać – tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo?
Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu.
– Tak – wybąkał nieśmiało.