A w skrzyniach proch i strzępy, co dawniej ubraniami były. Czasami błyska jakaś ozdoba złota: to kolczyk, to pierścień, zausznica, puzderko jakieś maciupcie i figlarne, cekiny, które choć tylko ozdabiać miały, to cały strój przetrwały; kądziel obok stoi, lecz zamiast przędzy tylko nić pajęcza na niej.
Zagalopowaliśmy się tak, że dopiero ciemność nas otrzeźwiła i w migotliwym świetle latarek przychodzić do siebie z wolna zaczęliśmy. Dziwny nastrój, w jakim cały dzień przepędziliśmy, począł z nas parować, ulatniać się. Już i chichot nieśmiały było słychać, ktoś huknął jak puchacz, inny zawył jak stado upiorów, myśli ponure gdzieś uleciały i mówić zaczęliśmy też po dawnemu. Na ręce wróciły zegarki, nakręcaliśmy je teraz starannie i już bez żadnego wstydu, który nas uprzednio dławił. Wyjęliśmy przeklinane jeszcze niedawno konserwy i inne imponderabilia nowoczesności towarzyszące obozowemu posiłkowi.
Noc była cichsza niż poprzednia, za to bardziej mroczna i groźna. Wypełniona gromadami wojów wąsatych i mocarnych, Saracenów, Osmanów skośnookich, arkany śmigały w powietrzu, a bokiem wojska szły milczące, zakapturzone, z krzyżami czarnymi na płaszczach, duchowni je błogosławili – znać, że do Jerozolimy szły o Święty Grób bój toczyć. Dalej jacyś męczennicy – innowiercy na stosach skwierczeli, łopot proporców, Te Deum, i głos surm spiżowych jak trąb anielskich w powietrzu polatywał, aż i mnie jakieś zakapturzone dopadły postacie, o rękach mocnych, żylastych, do porywania zdolnych, i worek szorstki na łeb, i rzemienie na ręce i nogi, a potem ciężar jakiś nieznośny stopy i łydki gniotący. Spojrzałem – toż w dybach leżę! Szarpnąłem się przerażony, by wyrwać się z niewoli okrutnej. I tak też się stało. Obudziłem się nagle z głową schowaną głęboko w plecaku, a na moich nogach spał w najlepsze jeden z kolegów.
Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio rozmowni, pożartowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, że zapasy nasze są już na ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na razie przed siebie, postanawiając tylko uważnie wskazań zegarków pilnować, ale i tego nie dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się przesuwać. Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski, posadzki i znów glina, a na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów. Po kątach strzały i kołczany się poniewierały, dzidy wbite w podłoże i skór dzikich zwierząt bogactwo, naczynia gliniane, a w nich resztki potraw i napitków dawno wniwecz przez czas obrócone. Ściany z bali sosnowych, powrósłem wiązanych, na krzyż na rogach łączonych, jakiś obraz z dziewczęciem o spojrzeniu cielęco – anielskim, który ktoś tu przed nami chyba z innej epoki przywlókł, tak do reszty nam nie pasował. Obok rohatyna z drzewcem długaśnym i buzdygany, i buńczuki, łuk, którego naciąg czas zeżarł, jakaś czaszka bawola z otworami po rogach i ogromnymi oczodołami patrzącymi na nas ze zdziwieniem i wyrzutem, lance ostre i długie.
W dali majaczyło coś na kształt pieczar, grot i jaskiń z czarnymi plackami dawno wypalonych ognisk, i malowidła na ścianach, i maczugi krzemieniem nabijane, a ciężkie i twarde jak ze stali. Przestraszyliśmy się wtedy, dokąd to jeszcze nas może mój pokój zaprowadzić – i bez słowa zawróciliśmy. Czego do dziś żałuję.
Boleję nad tym, że nie poszliśmy dalej, nie zaspokoiliśmy do cna swojej ciekawości, choć nie jestem pewien nawet, czy ten kres gdzieś istniał? Jedno jest pewne – już nigdy więcej nie udało mi się dotrzeć tak daleko. Wraz z tym, jak rosłem, kurczył się mój pokój, malał, zacieśniał się, ukrywał przede mną swe dzikie tajemnicze ostępy. Błądziłem wciąż po tych samych zaułkach parkietu w poszukiwaniu dalszej drogi i w coraz mniejszej odległości wyczuwałem obecność ścian.