Литмир - Электронная Библиотека

Posłaniec – Andrzej Drzewiński

Artemid już od dłuższego czasu myślał tylko o jednym. Celny kopniak żołnierza kanejskiego wstrząsnął wnętrznościami. Zmusił do wyłącznego poświęcenia się bólowi, sadystycznie wzmaganemu przez rwanie przywiązanych do włóczni rąk i nóg. Otworzył oczy. W chaotycznym świetle pochodni nie mógł dojrzeć celu, ku któremu był niesiony, ale na cóż mógł liczyć on, pokonany żołnierz. Jęknął na moment obudzoną wściekłością. Tak się dać podejść, całkowita klęska armii, wszyscy zabici. Gdyby nie martwy koń, który go nakrył zdychającym ciałem…

Cisza świadczyła, że znalazł się na miejscu przeznaczenia. Tamci z kimś rozmawiali, nie rozumiał ich języka. Rozpoznał jednak pijacki bełkot i człowiek cuchnący nie sfermentowanym piwem przystawił mu żagiew nieomal do twarzy. Zaskwierczały przypalone włosy, a ciało wygięło się próbując ujść ogniowi. Szyderczy śmiech i ktoś splunął mu w twarz, lecz chybił. Jeden z tragarzy postawił koniec włóczni na ziemi i ciało Artemida zsunęło się w bolesnym upadku. Skrzypnęły zawiasy i jednym mocnym wyrzutem został ciśnięty do środka. Zamknęli go.

Podłoga cuchnęła zwierzęcymi odchodami i brudem, łańcuch, czy też uprząż, wbijała się w brzuch, jednak brakowało mu sił, aby przewrócić się na plecy. W pierwszej chwili sądził, że jest w lochu czy piwnicy i dopiero po jakimś czasie przyjmujące ciemność oczy dostrzegły stojące przy ścianach koryta. Lecz nie to było najistotniejsze. W kącie, oświetleni smugą księżycowego światła, siedzieli ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny pająk sunął ku niemu.

– Kim jesteś? – pytanie to padło w ojczystym języku.

– Centurion Artemid. Ty zaś kim jesteś?

– Żołnierz, nazywają mnie Plebo.

Mówiąc to sprawdził jego więzy, a potem nie wiadomo skąd wyciągniętym ostrzem przeciął sznury. Artemid uniósł się i sycząc z bólu zaczął odrywać wżarte w ciało konopne włókna.

– Ilu nas tu jest?

– Razem z tobą ośmiu.

– Czy są jacyś oficerowie?

Plebo zawahał się.

– Tak… chyba jeden.

– Dlaczego chyba?

– Nie odzywa się do nas.

Artemid zamilkł i całą wolę skupił na próbie powstania. Powykręcane stawy były nieczułe i groziły kontuzją. Kiedy ruszył Plebo, z podziwem zerknął na jego szerokie bary. Chciałby mieć takiego żołnierza u siebie, lecz czy kiedykolwiek będzie miał ku temu okazję?

Już z daleka wyczuł, który z nich jest oficerem. Niski blondyn n złamanym nosie siedział samotnie pod oknem obok zawalonego koryta. Żołnierze nawet nie poruszyli się, kiedy do nich podeszli. Przy tym, który jęczał, został Plebo.

– Centurion Artemid – wypowiedział swoje imię o ton za głośno.

Tamten musiał to zauważyć, gdyż niechętnie zerknął w górę.

– Czy to teraz ważne? Siadaj.

Próbując znaleźć suche miejsce dostrzegł na szyi oficera metalowy łańcuch. Z wrażenia aż zapomniał, jak mu przeszkadza smród pomieszczenia.

– Trybun – wyciągnął palec. – Jesteś trybunem.

Człowiek pod oknem spojrzał na medalion i z niechęcią pokiwał głową.

– Widzisz, zapomniałem wyrzucić – mruknął i chwycił Artemida za połę. -Tak, jestem trybun Lukjusz, ale mam to w dupie.

Zanim słowa dotarły do Artemida, uczuł dłoń na ramieniu. Był to Plebo.

– Potrzebuję koszuli na szarpie, jeden z nas mocno krwawi.

Nieomal odtrącił rękę.

– Jak to… nie zostanę w samej kurcie.

– Zostawcie, żołnierzu, centuriona – powiedział Lukjusz i niezdarnie zaczął ściągać ubranie. – Jemu koszula może być jeszcze potrzebna.

Artemid sczerwieniał. Takie poniżenie – pomyślał, lecz nie odezwał się ani słowem, dopóki Plebo był przy nich.

– Trybunie Lukjuszu – mówił z naciskiem. – Nie dość, że gardzicie swoją pozycją, to jeszcze ośmieszacie… Przerwał mu skrzekliwy śmiech. Byłby przysiągł, że tamten jest serdecznie rozbawiony.

– Centurionie – usłyszał. – Jak to się stało, że mając tak walecznych i honorowych oficerów przegraliśmy tę bitwę?

– Jak to się stało? – syknął przez zęby.

Tym razem glina zmieszana z gnijącymi odpadkami nie przeszkodziła mu. Opadł na kolana.

– Stało się tak dlatego, że nasi dowódcy dali się jak dzieci nabrać na przejrzysty manewr Kanejczyków. Dlatego, że pozwolili ich największej broni – konnicy – obejść skrzydła i zamknąć wszystkie centurie w kotle.

Lukjusz przestał się śmiać i z zaciekawieniem śledził twarz Artemida.

– Dlatego, że po godzinie walki, kiedy jeszcze mieliśmy przewagę w ludziach, konsul zamiast zarządzić odwrót, kazał atakować ciężkozbrojnych. Wiadomo było, że nie mamy już włóczni.

Lukjusz podrzucił kilkakrotnie medalion.

– Trochę masz racji, centurionie, ale tylko trochę uniósł dłoń i jeden po drugim rozwierał palce. – Po pierwsze: po bitwie zawsze jest łatwiej krzyczeć, że wszystko z góry było wiadome. Po drugie: zważ, że to nasza konni-_ ca została najpierw podstępem i zdradą odcięta od sił głównych, a potem zatłuczona w tym wąwozie. Po trzecie: konsul Marek zginął w pierwszych minutach, kiedy osobiście starał się przyjść jej z pomocą.

Artemid przechylił głowę, aż dosięgnął ściany chlewu.

– Co innego słyszałem w czasie walki.

Lukjuszowi błysnęły ironicznie oczy.

– W czasie bitwy wiele się słyszy.

Zamilkli. Z gromadki leżących dobiegał bulgotliwy oddech. Wyglądało, jakby jego właściciel się dusił. Któryś z żołnierzy musiał żuć czosnek, gdyż zapach powoli przebijał się nad zwierzęcopochodne smrody. Za oknem chlewu słychać było człapanie strażnika. Odgłos kroków umilkł tak niespodziewanie, że obydwaj z Lukjuszem unieśli głowy. Szmer spływającej za ścianą cieczy wyjaśnił sytuację. Z odrazą przesunęli się na bok.

– Jak ci się zdaje, centurionie, po co nas tu trzymają?

Pytanie było retoryczne i jakby trochę szydercze. Artemid dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz trybuna, zanim odparł.

– Powiedz, jeśli wiesz.

– A ty się nie domyślasz?

– Nie, nie domyślam!

Lukjusz bawił się jego złością.

– Walczyć was uczą, ale o obyczajach wroga nikt nie pomyśli – mówiąc to przebierał palcami ogniwa łańcucha. – Kanejczycy mają zwyczaj darowania wolności jednemu z jeńców. Wybierają go spośród pozostałych przy życiu. Trzeba przyznać, że przy ich sposobie walki niewielki mają wybór. Żeby nie było wątpliwości, to powiem, że resztę jeńców zabijają, a samego posłańca wyprawiają do swoich.

– Po co?

Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.

– Wyobraź sobie. Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa żołnierz, jedyny pozostały przy życiu z całej armii. Opowiada o klęsce i chcąc nie chcąc, o potędze wroga. Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje najeźdźców, osłabia morale i wiarę tych, którzy przecież muszą stanąć do ostatecznej walki o kraj. Teraz już rozumiesz?

Artemid z pobladłą twarzą wstaje i pochyla się nad trybunem. Rozdygotane ręce szorują po ścianie.

– Na bogów, nie można do tego dopuścić. Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy. Niech ten człowiek otworzy sobie lepiej żyły.

Lukjusz zniża głos do szeptu.

– Uspokój się. Tego nikt nie zrobi. Sądzę, że nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to…

Artemid chwieje się i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzieć.

– Widzisz. Jeśli my nie umiemy, to jak możemy tego wymagać od żołnierzy.

Przez okienko widać gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.

– Lukjuszu – szept jest cichy, niedosłyszalny. – Kogo oni wybiorą?

– Nie wiem. Zdaje się, że nie ma żadnej reguły. Wybiera i piętnuje żelazem sam Osteron. Nie bój się, rano będzie wiadomo.

W ciszy znów słychać charkot umierającego. Lecz wydaje się, że Artemid tego nie słyszy. Wstaje i lekko kuśtykając zaczyna przemierzać klepisko między dwoma przeciwległymi ścianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo, wciąga żołnierzy. Błyszczące oczy zdają się z maniakalnym uporem sunąć za zgarbioną sylwetką centuriona. Nawet umierający żołnierz cichnie, ulegając nastrojowi.

Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę spomiędzy desek. Wreszcie otworzył szerzej oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało, że śpią, może jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.

– Lukjuszu! – potrząsnął go za ramię. – Wiem… już wiem.

Trybun rozwarł powieki. Wzrok miał pogodny, rozumny i gdyby nie ten uśmiech błądzący po wargach…

– Co wiesz, centurionie? – spytał, lecz Artemid nie odpowiedział.

Stanął odwrócony do niego plecami.

– Żołnierze! – krzyknął zapominając o strażach. – Czy wiecie, dlaczego oni nas tu trzymają?

Milczeli, więc odpowiedział sam sobie…

– Słuchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i wypuszczony na wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o klęsce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi; kto walczył wczoraj, ten nie może mieć wątpliwości.

Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.

– Lecz nie to jest ważne. Przed wyruszeniem w drogę Osteron osobiście wypali posłańcowi swój znak. Wiecie już, o co chodzi?

Potoczył wzrokiem.

– Osobiście, on sam to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo jak kto ma siły, zadusić żmiję. To będzie jedyna szansa, gdyż nikomu nie przyjdzie do głowy, że ten jeden, któremu zostało darowane życie, odważy się na takie szaleństwo. A wtedy?,. – głos wibrował mu w gardle. – Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak ślepy i kulawy. Czymże oni są bez wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił to plugawe państwo. Jego zabić to zabić państwo.

Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst własnego oddechu i cichy śmiech Lukjusza. Tylko oczy żołnierzy świadczyły, że nie uronili ani jednego słowa. Trzasnął pięścią w dłoń i skoczył ku trybunowi.

– Ty… ty… – dławił się. – Czymże jesteś, kto ci dał prawo?

Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął do siebie.

17
{"b":"91114","o":1}