Литмир - Электронная Библиотека

Jaskinia – Andrzej Drzewiński

Spotkali się na zakręcie ścieżki. On schodził z góry, cały utytłany w liściach, jakby lekko senny i już oczekujący końca jesieni. Człowiek przyglądał mu się chwilę, a potem delikatnie zszedł w trawę. Jeż fuknął gniewnie, pewnie zły, że musiał się zatrzymać dla takiego głupstwa, i ruszył dalej. Nawet się nie obejrzał.

Bogdan odruchowo zerknął na zegarek. Przeczucie, iż przyjdzie mu nocować w lesie, zaczynało zamieniać się w pewność. Do najbliższego schroniska miał dobre cztery godziny drogi: Zdążyłby, oczywiście, że zdążyłby, gdyby nie polana, na której przespał w południe kilka godzin. Był jednak tak zmęczony… chociaż nie, chyba po prostu miał ochotę przestać myśleć. Zauważył, że ostatnio szczególnie długo śpi. Ale czy sny są dużo lepsze…

Podrzucił plecak na ramionach. Ruszył zauważając po raz pierwszy tego dnia, jak intensywny jest zapach lasu. Aby w pełni go odczuć, mocno wydmuchał nos. Szyszki cicho skrzypiały, gdy natrafiał na nie swoim butem.

W tej części gór szlak był stosunkowo łagodny, nie męczący. Ścieżka biegła prawie na jednym poziomie, z rzadka zdobywając się na niewielkie podejście. Często robiła zakrętasy pomiędzy drzewami i odkrytymi przez erozję skałami. Las był sosnowy, wysokopienny; z długich igieł skapywały krople wody. Najwidoczniej niedawno musiała przejść tędy burza. Jej odgłosy słyszał niżej, zaraz po wyjściu z polany.

Jeszcze parę kroków do najbliższego znaku na drzewie i znalazł się na otwartej przestrzeni. Wśród traw biegło pierwsze od dawna ostrzejsze podejście. Mrużąc oczy przystanął. Był nieomal zadowolony, że zostawił za sobą gęstniejący cień lasu. Nad drzewami, zasłonięte przez chmury, przezierało mdłe, żółte słońce. Ścisnęło mu żebra jakimś bólem. Zadygotał jak w gorączce, gdyż ciało oblał żrący kwas płynący z głębi, spod serca. Jęknął i zaciskając zęby kilkakrotnie głęboko wciągnął powietrze nosem… To uczucie nie było niczym nowym. Było czymś przeraźliwie znanym, obrzydłą powszedniością. Zabijając mocnymi krokami niepokój, ruszył pod górę. Uciekał przed tym miejscem i tymi myślami. Może by się to udało, gdyby nie kępka trawy, o którą zaczepił but. Machając rękoma upadł twarzą w piach. Chwilę leżał bez ruchu, a potem uderzył pięścią o ziemię.

– Boże – jęknął. – Dlaczego? Do jasnej cholery, dlaczego… Obracając się na bok zrzucił plecak. Zagrzechotał stelaż namiotu kopnięty nogami.

– Nie mogę… już dość – wyszeptał cicho, tak jakby ten kopniak odebrał mu resztki energii. – Jak długo to będzie wracać?

Położył się na wznak i już spokojnie oparł głowę o zwinięty śpiwór. Słońca nie było widać, jedynie górna powłoka chmur przepuszczała ostatnie, tombakowożółte promienie.

Przymknął oczy.

S zczyt wzniesienia, z którego szlak zsuwał się dalej łągodnymi zakosami, osiągnął, kiedy w szarości nieba było więcej nocy niż dnia. Szybkim krokiem, prawie biegnąc, dopadł lasu, starając się, jak długo będzie to możliwe, iść szlakiem.

Znaki na drzewach rozpoznawał bardziej instynktem niż wzrokiem. Miał zamiar zejść jeszcze kilkadziesiąt metrów. Kiedy jednak uderzył kolanem o pniak, a po odzyskaniu równowagi nie wiedział, którędy ma iść, uznał, że najwyższa pora na nocleg. Zaczął więc zataczać małe kółka, chcąc znaleźć równe i w miarę suche podłoże. Silny zapach mchów upewniał go, że teren jest wilgotny i będzie musiał się posłużyć materacem.

Rozgarnął krzaki sapiąc z ulgą. W czarno – szarych plamach tańczył mu przed oczyma widok mikroskopijnej polanki. Odpinając plecak zrobił kilka kroków ku niskim jodłom zamykającym wolną przestrzeń. Zdążył tylko poczuć, że noga nie trafia na grunt, a potem desperacko chwytając się rękoma drzewka zawisł nad ginącym w mroku urwiskiem. Trwało to moment, gdyż gałąź pękła z trzaskiem i razem z nią pojechał ostro spadającym zboczem. Wystawił łokcie, lecz jedynym efektem był ostry ból ręki, od którego zrobiło mu się mdło. Plecak odczepił się i spadał samodzielnie, grożąc kontuzją w razie zderzenia. Przysiągłby, że spłoszył jakieś ptaszysko, które z przeraźliwym wrzaskiem uleciało ku niebu. Jeszcze jeden obłąkańczy kołowrót i rozcinając twarz gałęzią uderzył plecami o coś twardego.

Piekielne migotanie w głowie z wolna ustawało. Bał się, że zwymiotuje, lecz parę głębokich wdechów rozproszyło obawy. Trzymając się tego, co miał za plecami, stanął na drżących nogach i próbował dojrzeć plecak. Nic, ciemność.

Musiało upłynąć kilkanaście sekund, zanim zrozumiał, że bynajmniej nie o pień opiera ciało. Słup.

Ciekawe – pomyślał – może podtrzymuje linię przesyłową do schroniska. Chociaż nie, w tym miejscu to niemożliwe. Zrobił krok do tyłu w nadziei, że cokolwiek dojrzy u góry. Nie zdążył jednak, gdyż w twarz uderzył ostry snop światła.

– Co jest?! – warknął osłaniając oczy ramieniem. Jeszcze nie poczuł strachu, na razie było to tylko zaskoczenie.

– Zamknij się i podnieś łapy – głos zmaterializował się za piekącym kręgiem światła.

Przywarł plecami do słupa i uniósł ręce na wysokość pasa.

– Zjeżdżajcie!

– No, no – głos był beznamiętny. – Tylko bez chamstwa. Jesteś na terenie wojskowym.

Ze zdziwienia aż opuścił pięści.

– Mam w to wierzyć?

– Tam były ustawione tablice.

– Było ciemno, nie mogłem przecież nic widzieć. Światło przesunęło się wydobywając z czerni człowieka w polowym mundurze. Od niechcenia celował w niego z automatu.

– W porządku, teraz wierzę.

Światło znów wróciło.

– Wyciągnij ręce.

Bogdan chwilę się zastanowił, a potem posłusznie wykonał polecenie. Szczęknęły kajdanki.

– Dokąd idziemy?

– Do obozu. Idź przed nami i nie gadaj tyle.

Wzruszył ramionami i posłusznie poszedł depcząc pełznący po igliwiu krąg światła.

Obóz tak usytuowano, że dopiero z odległości kilkunastu metrów można było dostrzec namioty. Między nimi powoli przesuwały się ludzkie sylwetki. Gdzieniegdzie przezierało słabe światło i słychać było grające radia. Susząca się pod drzewami bielizna świadczyła, że teren jest już od dawna zamieszkany.

– Patrzcie, znów jakiegoś turystę capnęli – dobiegł go szept od stolika, gdzie czterech mężczyzn grało w karty.

Reszta zachichotała. Bogdan chciał się zatrzymać, powiedzieć coś, lecz pchnięcie w ramię ostudziło zapał. Trzymając ręce na piersi, jakby wstydząc się kajdanek, szedł dalej. Rychło namioty rozbiegły się na boki i stanęli na placyku wciśniętym między dwa baraki. Okna rzucały długie, wyraźne plamy. Gdzieś z boku burczał agregat.

– Pilnuj go, idę po porucznika.

Jeden z wartowników poszedł do niższego z budyneczków.

– Co robicie z takimi jak ja?

Obrócił się i dopiero wtedy dojrzał, że się pomylił, oceniając tych ludzi na nie więcej niż dwadzieścia lat. Żołnierz trzymający karabin miał pasmo siwych włosów nad czołem i wzrok zmęczonego człowieka:

– Co robimy? – zęby błysnęły mu w świetle niedalekich okien – rozstrzeliwujemy, i to trzykrotnie.

Łypnął okiem na Bogdana ciekaw reakcji, lecz ten obrócił się plecami. Mijała ich grupka ludzi.

– Bogdan! – krzyknął ten z przodu.

– Co ty tu robisz?

Przybysz zmarszczył brwi jeszcze nie rozumiejąc sytuacji.

– Kapralu, skąd wziął się ten człowiek?

Stuknęły przepisowo buty.

– Melduję, że w czasie obchodu znaleźliśmy go w jarze, między drugim a trzecim posterunkiem.

– Aha…

Dopiero kiedy człowiek ponownie obrócił się ku niemu, rozpoznał twarz. Trzy lata temu Bogdan zmienił miejsce zamieszkania. Pułkownik Jakub Kliper był do tego czasu jego sąsiadem. Mieli nawet wspólny ogródek.

– Jak to było?

Bogdan wyciągnął przed siebie ręce. Kapral nawet długo nie kazał czekać.

– Szedłem szlakiem, a że za późno wyruszyłem, złapała mnie noc – mówił masując ścierpnięte przeguby rąk. Potem szukałem miejsca na rozłożenie śpiwora i nie zauważyłem tego ostrego zejścia. Na dole oni mnie znaleźli. Kliper wyraźnie oczekiwał takiej odpowiedzi, gdyż widząc nadchodzącego porucznika zdecydowanym krokiem ruszył ku niemu. Nie potrzebował wiele czasu. Już po minucie wrócił do Bogdana i poufale klepnął go w ramię.

– Załatwione. Nie musisz spać w areszcie ani płacić mandatu. Idziemy do mnie.

Wiedział, że powinien podziękować albo chociaż okazać radość, lecz nie mógł, po prostu nie mógł. Mruknął coś i ruszył za Kliperem. Jak się spodziewał, szli do baraku.

Gdy wchodzili do pokoju, przypomniał sobie o plecaku.

– Nie martw się, tutaj nic nie zginie. Rano wyślę paru ludzi, aby go znaleźli.

Kliper pokazał gościowi zasłoniętą parawanem umywalkę, gdzie w – wiszącym lustrze Bogdan mógł dojrzeć brudną i podrapaną twarz z mnóstwem igliwia między włosami.

Nie spiesząc się, doprowadził wygląd do względnego porządku. Podziękował za ofiarowaną koszulę. Do rana, póki nie znajdą plecaka, może wytrzymać w tej z rozdartym rękawem.

– Bogdan – usłyszał, gdy wyszedł z zaimprowizowanej łazienki. – Czy to prawda, że…

Kliper był zmieszany.

– Słyszałeś, iż miesiąc temu…

Bogdan skoczył tak, jakby chciał zakryć mu dłonią usta.

– Tak, prawda – odparł. – Ale nie chcę o tym mówić.

Mimowolnie ujął w palce guzik jego munduru.

– Nigdy, rozumiesz?!

Kliper był nieomal wystraszony.

– W porządku. Rozumiem, że…

– Proszę cię! – głos był lodowaty i kategoryczny.

Kliper skrzywił usta, mruknął i uciekł w kąt pokoju, gdzie jak wybawienie zaczął gwizdać elektryczny czajnik.

– Pewnie chcesz wiedzieć, co my tu robimy, prawie stu chłopa – powiedział, kiedy już siedzieli nad herbatą i nieodłączną butelką wytrawnej wódki.

Bogdan uniósł wzrok z nad obracanego w palcach kieliszka, lecz nie odezwał się ani słowem.

– Tak więc…

Kliper najwyraźniej był zbity z tropu.

– Więc jesteśmy, aby zbadać, a właściwie pilnować, to paskudne miejsce – chrząknął i zaczął mówić swobodniej, gdyż wydawało mu się, że dostrzegł pewne zainteresowanie u słuchacza.

9
{"b":"91114","o":1}