Stary skinął głową.
– Zginął, ale nie tak, jak sądzisz. Nie został ścięty ani uwięziony. Fizycznie żyje nadal, ale dusza w nim umarła. Gdy rzucono go związanego i pobitego przed tronem tana, sądził, że przyszła na niego ostatnia wartość entropii. Tak się jednak nie stało. Duchowni z Wielkim Inkwizytorem na czele zażądali, by im powiedział, co wie. Uczynił tak, łudząc się, że ich przekona. "Żyjemy w pięciowymiarowym kosmosie" – powiedział Moro. – "Umiemy poruszać się wzdłuż czterech jego wektorów. Tylko piąty wymiar, entropia, jest nam nieposłuszny, gdyż starzejemy się nawet wtedy, gdy posuwamy się przeciwnie do osi czasu. Z moich dociekań wynika, że nasz kosmos, nasz świat, nie jest jedynym, raczej jednym z nieskończonej ilości wszechświatów, które w dodatku znajdują się w tym samym miejscu przenikając się wzajemnie. Jak to możliwe? Wyobraźmy sobie punkt materialny – to jest najmniejszy z możliwych wymiarów, nazwałem go wymiarem zerowym, a jego potencjalnych mieszkańców – zerowcami. Z takich punktów można złożyć linię – i mamy wszechświat liniowy, jednowymiarowy z liniowcami wewnątrz, a gdy im ciasno, dodajmy drugi wymiar, niech to będzie szerokość i mamy dwuwymiarowców – powierzchniowców. By i tym nie było ciasno – zaczną się wspinać w górę i mamy już bryłowców. Dodajmy czas – są czasowcy, potem entropie i jesteśmy my. A wszystko to w jednym i tym samym miejscu, w obrębie jednego wszechświata wszechświatów. A co jest ponad nami? Na pewno dalsze wymiary piętrzą się tam niczym schody wysokie i nieskończone".
Tak mówił Moro, młody mistrz, i tan zadrżał, gdyż z całej przemowy zrozumiał to jedno, iż po jego komnacie mogą w tej chwili przechadzać się niewidoczni i niedosiężni sześciowymiarowcy. I z tego strachu wielkiego kazał ściąć uczonego.
Sprzeciwił się temu, o dziwo, sam Archipolita dowodząc, jakoby ścięcie człowieka otaczanego do tej pory łaskami i zaufaniem mogło wywrzeć złe wrażenie. Skłonił władcę, by skazał Moro na zesłanie i uczynił go rybakiem. W tym postępku objawiła się cała nienawiść mściwego starucha, gdyż chcąc wziąć odwet na bystrym młodziku, który go przez tyle entropii za nos wodził, i rozumiał w lot, iż będzie to dlań największa kara. Bo czymże się teraz jawiły przed jego oczyma te długonie, te dziwnokształtne ryby, które łowimy? Niczym innym, tylko pojazdami kosmicznymi czasowców, poruszających się po swoim wszechświecie, który dla nas jest morzem!
Ojciec zamilkł, a Arpo z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie się przemógł i zapytał:
– Czy ty znasz Moro? Czy żyje na naszym brzegu?
– Tak. I ty go również znasz, bo to ja jestem mistrzem Moro.
Arpo zerwał się na równe nogi i niemal natychmiast usiadł z powi'otem.
– Ty?
– Tak. Temu właśnie zawdzięczasz, że musisz codziennie wypływać we wszechświat, bo ani nienawiść, ani strach tana Kawdoru nie minęły.
– A Karo? Co się z nim stało?
Rybak westchnął głęboko.
Śmierć Kara to moja wina.
– Co ty mówisz, ojcze? To niemożliwe.
– To pewne. Nie dość dobrze strzegłem swoich zapisków, które udało mi się schować przed zachłanną inkwizycją, a które znalazł mój syn i przeczytał. Zrozumiał i domyślił się, kim jestem. W swym młodzieńczym entuzjazmie nie mógł mi wybaczyć, iż dla zachowania życia wyrzekłem się prawdy. Nie, nie gardził mną, ale i nie szanował. Nie mógł mieszkać pod jednym dachem ze mną i odszedł, by głosić prawdę. On zginął za mnie, rozumiesz? I to jest najstraszniejsze, że poświęcił swoje młode życie, gdy mnie żal moich starych lat! Chciał uratować za mnie mój honor. Gdy zginął z rąk siepaczy kawdorskiego władcy, moja dusza umarła po raz drugi.
Zapadło milczenie, powierzchnia przestrzeni uspokajała się.
– Czy i ty gardzisz mną, Arpo? Za to, że jestem tchórzem?
Arpo nie odezwał się, tylko oparł swoją rękę na dłoni ojca trzymającej ster.
W dali przed nimi widać było światła osady.