– Czego się boisz? – spytał ojciec. – Spójrz na mnie! polecił.
Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad?
Arpo bez słowa skinął głową.
– Powiem ci – westchnął znowu ojciec. – Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność.
Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty.
Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata.
Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi.
– Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć.
W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy – skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych – ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje.
Już sam fakt, iż wybrał naukę, by poświęcić jej swe życie, zamiast na przykład wojskowości, sądownictwu czy wreszcie próżniactwu, stawiał go w bardzo niekorzystnym świetle. Tan nienawidził nauki, a mistrzów bał się, bo podejrzewał, iż znają lub poznają kiedyś nie odkryte na razie tajemnice, co pozwoli im obalić jego potęgę. By zapobiec temu fatalnemu przypadkowi – ścinał ich – również przypadkowo i na wyrywki.
Przed młodym mistrzem, który żył pod bokiem czy też raczej mocarną pięścią tana, stały dwa niezwykle istotne zadania: jak zachować życie, a zachowawszy je – w jaki sposób prowadzić interesujące go badania, by się na śmierć nie narazić?
Czyż trzeba ci mówić, Arpo, że interesowało go właśnie to, co było przez tana i duchowieństwo najsurowiej zakazane – to znaczy badanie wszechświata?
Moro maskował się jak mógł. Był dostarczycielem peanów na cześć władcy na wszelkie pałacowe uroczystości, gdyż oprócz innych sztuk posiadał także zdolność posługiwania się mową wiązaną; starał się wyrobić w sobie zamiłowanie do hulanek, polowań i rozpusty; udawał, że jest bezlitosny dla słabszych, bywał przekupny i pochlebczy – a wszystko to czynił w myśl zasady, że cel uświęca środki. Osiągnął jedynie to, że nikt go nie cierpiał, nawet jego przygodni kompani, którzy brzydzili się nim, gdyż podświadomie czuli fałsz jego postępowania. Ludzie światli zaś unikali jego towarzystwa widząc, iż plugawi się on tak bardzo wśród różnorakich mętów w tym jeno celu, by zachować swe nędzne życie. Był więc sam i byłby z tego zadowolony, gdyby nie to, iż bolało go niezrozumienie ludzi, na których opinii mu zależało. Ale to był haracz, jaki trzeba było zapłacić za możliwość poświęcenia się wiedzy!
Wreszcie dopiął tego, iż pomimo ścisłego zakazu mógł zajmować się badaniem przestrzeni, zbałamuciwszy tana, że prowadzi doświadczenia nad nową, niezwykłą bronią, której potędze nic się nie oprze!
Ojciec umilkł na chwilę. Z odrzuconą w tył głową zdawał się czekać na coś, na jakieś objawienie, które miało nastąpić tylko w jego wyobraźni.
– Ojcze, czy to także będzie o Karze? – odważył się przerwać ciszę syn.
– Tak, Arpo. Właśnie do tego zmierzam.
Arpo spojrzał w górę. Dzień już stał w pełni i Światłość przemierzyła prawie pół drogi po firmamencie metaprzestrzeni.
Jeszcze trochę entropii – pomyślał – i trzeba będzie wracać. Przedtem jednak czekało ich mozolne wyciąganie sieci i sortowanie ryb, aż do chwili, gdy po przełomie dnia wiatr zmieni kierunek, by zapędzić ich łodzie na powrót do brzegu wszechświata.
– On nie stworzył tej broni, ojcze? – zapytał Arpo, chcąc w ten sposób przyśpieszyć bieg opowieści.
– Nie, oczywiście, że nie. To nie było jego celem. Nawet gdyby tak było, to czyż mógłby ją oddać w ręce bezlitosnego i krwawego władcy? Moro zbudował na brzegu przestrzeni niezwykłą konstrukcję, która z wyglądu była tak skomplikowana, iż tylko on sam wiedział, że nie służyła niczemu innemu, tylko wprowadzeniu w błąd tana i duchownych. Nie rozumiejąc nic z udzielanych im przez młodego mistrza wyjaśnień wstydzili się do tego przyznać, więc tylko kiwali w milczeniu głowami i zaświadczali przed satrapą, iż wszystko jest w porządku. Na rozkaz samego tana kapłani poświęcili nawet niezwykłą maszynę, której jedynym dostrzegalnym działaniem było warkliwe i syczące istnienie.
A Moro przechytrzywszy w ten sposób owych mecenasów, których pokonał ich własną głupotą i obłudą, zamykał się we wnętrzu szumiącego kolosa i prowadził tam interesujące go badania. Od czasu do czasu urządzał dla władcy i dostojników widowiskowe pokazy działania cudownej, niezwykłej broni. Wtedy brzeg morza stawał się areną niezwykłych, barwnych wybuchów, kolorowe mgły snuły się nad powierzchnią przestrzeni, a czarne pociski przebijając granicę wszechświata znikały w jego głębinach, by stać się potokiem meteorów. Bluzgająca dymem i ogniem maszyna syczała niczym mokry fajerwerk i wyrzucała snopy złotych i liliowych iskier, w których blasku ukontentowany tan odjeżdżał do swego zamku. Trwało to przez wiele wartości entropii i Moro zbliżał się już do końca swojej Teorii Względności Przestrzeni, gdy na rozkaz Inkwizycji został aresztowany i stawiony przed władcę. Wielki Archipolita oskarżał go o oszukiwanie najwyższego majestatu i prowadzenie zakazanych badań. Za zbrodnie owe miał zapłacić głową.
Ojciec znów urwał swoją opowieść i zapatrzył się w metaprzestrzenne niebo. Światłość stała w zenicie. – Trzeba wybrać sieć! – powiedział niespodziewanie i powstał szybko z ławki. Arpo opuścił żagiel i obaj zaczęli ciągnąć szorstkie i mokre liny wyłaniające się spod powierzchni przestrzeni. Z początku szło łatwo i kolejne bojki stukając o burtę wpadały do wnętrza łodzi, a potem wysiłek stawał się coraz większy i rósł opór naprężając ich mięśnie do granic wytrzymałości. Trzeszczały ich ramiona i barki.
Połów wydawał się obfity. Wreszcie we wspólnym gargantuicznym wysiłku, co im czerwoną chmurę stawił przed oczy, wyciągnęli całą sieć wraz z jej połyskliwą zawartością na pokład i stali chwilę w mokrym szeleście ryb, oddychając ciężko. Arpo, który był bardziej zmęczony niż ojciec, opadł nawet na drgającą, srebrną masę i leżał tak jakiś czas bez ruchu, podczas gdy stary zdejmował wieka z_ beczek. Potem nie odzywając się do siebie zaczęli sortować ryby według wielkości, wyrzucając drobiazg za burtę.
Światłość przetoczyła się już na drugą stronę nieba, gdy skończyli pracę. Trwałaby krócej, gdyby nie to, iż ojciec nie wrzucał ryb z rozmachem do beczek, lecz je tam starannie i niemal czule układał. Arpo nie wiedział, czemu ojciec tak postępuje, lecz widząc to od samego zarania wspólnych połowów nie dziwił się już temu. Dawniej był dumny, że sam potrafi załadować pięć beczek, podczas gdy ojciec tylko trzy, ale potem zaczął się i w tym niezrozumiałym postępowaniu starego rybaka dopatrywać jakiejś tajemnicy.
Zmierzch nadchodził i w metaprzestrzeni rósł zamęt i niepokój. Wszechświat się burzył, a coraz większe i gwałtowniejsze fale przestrzeni kołysały ich łódź. Był to nieomylny znak, że zbliża się wiatr wschodni, który miał ich na powrót zagnać do domu. Atakujące ich fale, awangarda wiatru, rosły coraz bardziej, aż wreszcie i on sam nadleciał szarpiąc z łopotem żagiel. Maszt zatrzeszczał złowieszczo, wygiął się i wreszcie gdy myśleli już, że pęknie, wyprostował się dumnie. Kuter ruszył gwałtownie. Wracali do brzegu w odwrotnym szyku: teraz Arpo i jego ojciec byli na końcu flotylli.
Stary rybak usiadł przy sterze i zadumał się nad czymś, a Arpo wpółleżąc na pokładzie opierał głowę o jego kolana. Łódź kołysała mocno, a wszechświat bulgotał pod nią i szumiał coraz groźniej. Nie trwożyli się tym. Tak było każdego dnia. Fale, które ich teraz popychały do brzegu, zwiększając jeszcze chyżość niewielkiego stateczku, powstawały daleko, tam gdzie rodziły się wiatry, gdzie jeszcze żaden rybak nie wypłynął. Jak zawsze, zanim dopłyną do brzegu, powierzchnia przestrzeni uspokoi się, wygładzi i będzie leniwie łasić się do piaszczystej plaży.
– Ojcze, co się stało z Moro?
Rybak nie odpowiedział od razu. Wpatrzony w posępniejącą ciemność przed dziobem łodzi zdawał się głuchy i pochłonięty własnymi myślami.
Wreszcie rzekł:
– A jak sądzisz, Arpo? Co się z nim stało?
– On zginął, prawda, ojcze?