Choroba mija. U jej bladych i wycieńczonych ofiar zostaje wzajemna niechęć. Marchant i Gregg wracają do pomiarów terenu. Powoli pokrywają abstrakcyjną siatką coraz większy obszar wokół zboczy.
Poirytowani odkrywają, że pod ich nieobecność w pobliżu obozu kręcą się jacyś Fotse. Głównie dzieci, ale czasem przychodzi też paru bezczelnych młodzików, którzy apatycznie przyglądają się obozowemu życiu.
Pewnego ranka z namiotu Marchanta wyskakuje jakiś chłopiec, a za nim Marchant w samym ręczniku. Uciekinier ma przewagę paru jardów. Po kilku krokach Marchant rezygnuje z pościgu.
– Dasz wiarę? – zasapany zwraca się do Gittensa. – Ten mały czarnuch ukradł mój pędzel do golenia!
Po tym incydencie nie spuszczają oka z obozowego sprzętu i wznawiają nocne warty. Mimo wzmożonej czujności giną im osobiste rzeczy. Profesor traci sznurowadła, Gittens scyzoryk i pudełeczko z pastą do butów. Niektóre z rzeczy ukradzionych przez Fotse nie mają żadnej wartości materialnej. Morgan natyka się na dwóch mężczyzn, którzy grzebią w stosie odpadków przy namiocie kuchennym. Innego chłopca przyłapuje obok latryny, jak na czworakach zbiera włosy i kawałki obciętych paznokci u nóg.
Kiedy Jonathan wraca do obozu, zastaje wszystkich uczestników wokół ognia. Słuchają zdartej płyty Morgana z walijskimi pieśniami religijnymi. Paranoja wywołana ostatnimi wypadkami pokonała awersję. Mają przy sobie prawie wszystkie strzelby. Część oparli o krzesła, część trzymają-na kolanach i gładzą je od czasu do czasu, jakby się chcieli upewnić, że ciągle tam są. Zapada zmierzch. Wszyscy łapczywie zaciągają się papierosowym dymem. Początkowo miał to być sposób na odstraszanie owadów, ale z czasem przekształcił się w nałóg o zgoła histerycznej intensywności.
Zadają mu parę pytań („Cholernie ciężko, co? Miałeś jakieś kłopoty?”), ale nie wydają się zainteresowani odpowiedziami. Opanowani zwątpieniem, dbają głównie o własne problemy. Rozmowa kręci się wokół okropności tutejszego klimatu i degeneracji Fotse, którzy zawiedli nadzieje antropologów. Do Jonathana te uwagi dochodzą z bardzo daleka; jakby dotyczyły wspomnień, zapisków z miejsca, o którym coś wie i z którym czul się kiedyś związany, ale teraz nie potrafi go sobie przypomnieć, umiejscowić w chaosie pamięci.
– To nie jest Afryka, jaką znałem – wzdycha profesor. – U Fotse udawało mi się zrzucić z siebie cały bagaż trosk współczesnego człowieka.
– Brzemię cywilizowanego społeczeństwa – dopowiada Gittens.
– Co za porąbane miejsce – mówi Marchant. – Kurewski upał, pełno pieprzonych much, a te czarnuchy gorsze niż Cyganie…
Profesor krzywi się.
– Wolałbym, żeby… – urywa nagle. – O co właściwie chodzi?
Głos zabiera Gittens.
– Chyba rozumiem, co pan miał na myśli, profesorze. To jakby wyprawa do naszej odległej przeszłości.
– Kurewsko prymitywnej – rzuca Marchant.
– Pierwotnej – poprawia Morgan.
– To musiało być takie nieskażone miejsce – mówi Gittens w zadumie. – Eden. I pomyśleć, że za dziesięć lat nic z tego nie zostanie…
– Płakać nie będziemy – stwierdza Marchant.
– Nic na to nie poradzimy – ciągnie Gittens. – To cena, jaką płacimy za postęp.
Reszta potakuje filozoficznie.
– Proponuję – zaczyna profesor – skupić się na gromadzeniu eksponatów. Jeśli ocalimy, co się da, z przedmiotów, które wytwarzają…
Gittens i Morgan przyjmują pomysł z entuzjazmem.
– Rozmowy nie przyniosły…
– Właśnie – przerywa im cierpko profesor. – Kiedyś Fotse byli raczej gadatliwi.
Morgan zastanawia się głośno, czy nie powinni spróbować jeszcze raz z wywiadami. Ale w skrytości ducha liczy, że reszta nie przychyli się do jego pomysłu.
Gittens, którego umiłowana teoria o szlachetnych dzikusach doznała w ciągu ostatnich tygodni uszczerbku, nie ma najmniejszej ochoty na ponowne rozmowy z Fotse. Szybko zmienia temat.
– Dziesięć lat? To pewne?
– Tak twierdzi urzędnik w biurze gubernatora – odpowiada profesor. – Mają szczegółowy plan. Kiedy skończą budowę sieci dróg w tym okręgu, chcą umieścić Fotse w pobliżu głównych skrzyżowań. W ciągu pięciu najbliższych lat nic się nie wydarzy, ale poradził mi, żeby brać, co się da. Powiedziałem, że to skandal, a on poczęstował mnie argumentem, którego można się było spodziewać: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”.
– A co, jeśli Fotse nie zechcą się przenieść? – pyta Jonathan.
– Przypuszczam, że władze są przygotowane na protesty. W takich przypadkach użycie przymusu często bywa konieczne.
Morgan zastanawia się przez chwilę nad tymi słowami.
– To w ich najlepszym interesie. Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie ma sens. Ich plony są żałosne. Jeśli pokazać im, jak siać, przenieść tam, gdzie jest lepsza gleba, to kto wie… Może za dwadzieścia lat będą sprzedawać swoje plony. Gdyby ich kozy skrzyżować z-europejskimi, miałyby większą masę. I dawałyby więcej mleka…
– Musisz mówić o kozach? – wzdycha Gittens. – Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie zobaczę ani jednej.
– Według mnie kozy to całkiem interesujące zwierzęta – oznajmia Morgan sucho.
Jonathan ma pytanie.
– Nie uważasz, że lepiej dać im spokój?
– Kozom? – rzuca szyderczo Marchant.
– Fotse.
Wszyscy spoglądają na Jonathana z niedowierzaniem.
– Nie wiem, do czego zmierzasz – zaczyna Gittens oficjalnym tonem – ale to typowa dla ciebie postawa, Bridgeman. I wiem, że nie jestem odosobniony w swojej opinii.
Profesor marszczy brwi.
– Teraz widzę, że zaproszenie cię do udziału w wyprawie było błędem. Nie włożyłeś w nią serca. Nie masz chęci do pracy. Nie udzielasz się. Twój główny problem, Bridgeman, to brak ducha współpracy.
– Ducha współpracy?
Morgan rzuca mu spojrzenie pełne politowania.
– Nie lubisz działać w zespole, prawda?
Jonathan patrzy na nich i słyszy szelest trawy kołysanej wiatrem.
– Nie lubię. Może macie rację.
Mimo dość wczesnej pory wymyśla jakieś usprawiedliwienie i idzie do namiotu. Noc mija mu na balansowaniu między dwoma stanami – bezsennością pełną surrealistycznych wizji, w których cisza grozi wybuchem, i czymś, o czym trudno powiedzieć, czy jest jawą, czy snem. Jonathan czuje, że wszystkich ludzi i wszystkie obiekty w otaczających go ciemnościach łączy siatka kabli i drutów, tworzących jeden mechanizm. Za każdym razem, gdy zmienia pozycję albo podnosi rękę do twarzy, wprawia w ruch inne rzeczy; wywołuje kaskadę efektów sięgających spraw ostatecznych. Czasem to on pod ich wpływem porusza ramionami czy powiekami bez udziału własnej woli. Gdyby mógł się uwolnić z tej plątaniny, byłoby z nim dobrze. Gdyby przynajmniej udało mu się odkryć zasadę działania tego systemu, mógłby się od niego uniezależnić. Oczyma wyobraźni widzi chaty Fotse zrównywane z ziemią; ich samych, jak poboczem nowych dróg wędrują ku nowym siedzibom. Wczesnym rankiem przeszłość wydaje się jeszcze bardziej zawikłana niż przyszłość. Tłumione dotąd myśli przybierają konkretny kształt. Co by było, gdyby dawno temu się zagubił? Gdyby zgubił samego siebie i nigdy nie mógł się odnaleźć?
Z nadejściem dnia Jonathan oznajmia profesorowi, że chce od zaraz kontynuować spis, i opuszcza obóz. Profesor mówi, że może zabrać tylko dwóch tragarzy. Część uciekła i w obozie brakuje rąk do pracy. Jonathan skwapliwie godzi się na dwóch. Rusza w górę wyschłego koryta rzeki za zagrodą Daou. Nie wie, dokąd zmierza. Wie tylko, że nie może zostać.
Jonathan trzyma się koryta rzeki. Wędruje drogą pasterzy, klucząc między głazami i kępami twardej, kłującej trawy. Choć mija kilka zagród, nie zatrzymuje się przy nich ani na chwilę. W pierwszym odruchu sięga po notes, ale nie potrafi zmusić się do napisania czegokolwiek.
Kiedy słońce staje w zenicie, pasterski szlak skręca w stronę pasma ciągnącego się na mile z północy na południe. Przez resztę dnia wąskie koryto rzeki biegnie niemal u jego stóp. Jonathan rozbija obóz między dwoma gigantycznymi głazami. Z nadejściem nocy, która zawsze spada na ziemię Fotse z kliniczną precyzją, ściana skał, górująca nad nim przez cały dzień, zaczyna go przygniatać. Kiedy patrzy, jak Idris przygotowuje kolację, wydaje mu się, że masyw stopniowo potężnieje. Kiedy idzie spać, nie jest już tego pewien. Teraz odnosi raczej wrażenie, że skały kondensują się, gęstnieją.
Kolejny dzień marszu u podnóża masywu przytłacza Jonathana jeszcze bardziej. Tej nocy nie może spać. Słyszy jakieś hałasy na obrzeżach obozu, najpierw na jednym krańcu, potem na drugim. Wydaje mu się, że widzi jakieś postacie krążące wokół jego namiotu. Zamiast rozchylić wejście albo wyjść na zewnątrz z rewolwerem, znieruchomiały leży pod przepoconym kocem z szeroko otwartymi oczyma i rękami wzdłuż ciała i myśli: „Niech przyjdą”.
Nie przychodzą. Rano Jonathan orientuje się, że tragarze uciekli. Ich koce ciągle leżą przy żarzącym się ogniu. Jonathan nawołuje przez dłuższą chwilę, ale odpowiada mu cisza. Kiedy snuje przypuszczenia, co się mogło stać, świat zaczyna skakać mu przed oczami. Manierka, z której pociąga łyk słonawej wody, ciąży mu niemiłosiernie, a światło, sączące się przez szkła okularów słonecznych, staje się nieprzyjemnie jaskrawe. Otumaniony, próbuje zwinąć obóz. Odkrywa jednak, że złożenie namiotu jest bardzo skomplikowane. Roluje go i usiłuje wcisnąć do pokrowca. Bez powodzenia. Jonathan opada z sił. Pałęta się po obozie, rozrzucając rzeczy; a kiedy w bezsilnej wściekłości wzywa służących, potrafi myśleć tylko o szaleńczym pulsowaniu w głowie. Powoli zdaje sobie sprawę, że to gorączka. Ciągle jednak czuje impuls do dalszego marszu, nawet jeśli przyjdzie mu wędrować samotnie.
Sprzętu jest zdecydowanie za dużo dla jednej osoby. Część ekwipunku Jonathan układa na stosie pod drzewem. Reszty nawet nie rusza z miejsca. Pakuje do plecaka konserwy, podnosi z ziemi koc, bierze strzelbę. To najważniejsze rzeczy. Obóz zdaje się odmawiać mu wsparcia. Wstrząsany dreszczami Jonathan wlecze się ku ścieżce, by kontynuować wędrówkę. Tylko dokąd właściwie szedł? Ubite gliniaste podłoże przechodzi w piarg, po którym coraz trudniej stąpać. Jonathan ledwo stawia jedną stopę przed drugą. Słoneczny żar leje się z nieba wprost na jego odsłoniętą głowę (Gdzie jest kapelusz? Czyżby go upuścił?), aż wreszcie tak mieni mu się przed oczami i kręci w głowie, że musi na chwilę usiąść. Zanim się spostrzega, już leży na ziemi i tępo wpatruje się w niebo, mając w polu widzenia gałąź drzewa, która przypomina pęknięcie na błękitnej szybie.