Jonathanowi wydaje się, że umiera.
Na jego pokrytym kurzem ciele nie ma ani jednej kropli potu. Wstrząsają nim dreszcze, fale zimna przechodzą od rąk i nóg ku żołądkowi, wywołując mdłości. Zaczynają się halucynacje. Wysoko na stoku przywarł do skal stary mężczyzna w czerwonych butach i czerwonym kapeluszu. Wizja Jonathana nabiera intensywności. Starzec niczym pająk przesuwa się po skalnej ścianie głową w dół. Czasem wczepia się w skałę i posypuje dłonie białym proszkiem czerpanym z woreczka zawieszonego u pasa. Czasem nonszalancko zwisa na jednej ręce nad urwiskiem, mając pod stopami jedynie kilkaset stóp powietrza. Porusza się szybko i po linii prostej. Czerwień jego butów i kapelusza jest tak intensywna, że aż nieprawdopodobna… Następny obraz, jaki ukazuje się oczom Jonathana, to twarze Fotse, szczelnie wypełniające błękitną przestrzeń nad jego głową. Mężczyźni o zamazanych oczach i skomplikowanych spiralnych bliznach. Wyciąga się do niego wiele rąk, blizny wirują mu przed oczami, usiłuje siąść, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć jego ciało, to kolejny napad dreszczy. Ktoś podaje mu wodę. Błękitne okno nieba kołysze się raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo – do wtóru niskich głosów, intonujących w kółko tę samą pieśń. Słońce nieznośnie pali mu skórę. Niebo podskakuje i drga, póki w jednej chwili nie znika z pola widzenia. Teraz jest już tylko chłód i ogień migający na kamieniu. Jonathan wie – to jedna jedyna pewna rzecz – że jest teraz pod ziemią.
Fotse niosą go do wnętrza ziemi i układają w miejscu, gdzie pod nogami chrzęszczą kamienie, a sufit przypomina kopułę. W świetle ognia Jonathan widzi na ścianach jaskini tysiące czerwonych odcisków dłoni. Nagle widok przesłaniają mu nisko pochylone nad nim głowy. Jedna z nich w czerwonej czapce. Należy do starca, który potrząsając kościaną grzechotką i rozczapierzając kończyny jak pająk, półgłosem szepcze mu coś do ucha. Do Jonathana wyciąga się wiele rąk. Powoli zaczynają go rozbierać. Jonathan czuje palce rozpinające mu guziki, zdejmujące pasek przy szortach. Nie ma siły protestować, gdy łapią go za kostki i rozsuwają nogi; gdy obce palce pocierają i szczypią każdy skrawek jego ciała, rozchylają pośladki, unoszą mosznę, otwierają usta; gdy zagłębiają się w nos i uszy, odsuwają napletek, podnoszą ręce i przesuwają się po włosach. Przez cały czas miga mu przed oczami wyrazista twarz starca w czerwonej czapce. Słyszy klekot grzechotki i intonowanie, milknące na krótko, by powrócić ze zdwojoną mocą. Ręce smarują go od stóp do głów gliną, która w miarę wysychania tworzy kaolinowy pancerz na skórze. Zęby Jonathana zgrzytają o twardą krawędź glinianej miseczki. Ktoś unosi mu głowę i poi jakimś gorzkim płynem, który strużką cieknie po brodzie.
Jonathan opada z powrotem na ziemię.
A potem wzbija się pod sklepienie jaskini, podczas gdy jego ciało tarza się w pyle, wije, zgrzyta zębami z bólu, którego tak naprawdę nie czuje, ponieważ jego duch wyrywa się z ciemnego łona jaskini przez wylot w Grzbiecie Jaszczurki i szybuje daleko, coraz dalej, coraz szybciej, aż zagajniki na ziemi upodabniają się do spadających gwiazd. I wtedy lot, równie nagle, jak się rozpoczął, zostaje przerwany. Duch Jonathana zawisa przez moment nad obozem ekspedycji i widzi posępne twarze wpatrzone w ogień. Te twarze drgają i zamazują się, gdy jakaś siła wzywa go do powrotu i wtłacza przez czubek głowy do wnętrza ciała, teraz uwięzionego w twardej glinianej skorupie, wewnątrz której wszystko jest płynne, bezkształtne i zmienne.
Jonathan leży tam wiele godzin, a może dni. Wypalone pochodnie zastępowane są nowymi, a odciśnięte dłonie poruszają się po stałej orbicie jak gwiazdozbiory w planetarium. Czasem zjawiają się młodzi adepci, by go nakarmić. Łyżeczka za łyżeczką podają mu owsiankę, a potem porcję gorzkiego lekarstwa. Jonathan patrzy na sklepienie pokryte odciskami rąk i czuje, jak skała oddycha. Na dźwięk głosu starca odkrywa, że może odwracać głowę, a jego ręce słuchają poleceń. Czuje podłogę, na której leży, słyszy chrzęst dotykanych kamyków. Palcami trafia na jakiś ostry przedmiot. Podnosi go ku oczom i rozpoznaje kawałek kości. Co za dziwne uczucie: móc latać, być zamkniętym w glinianej skorupie i leżeć na dywanie z kości, wyściełającym potężną, żywą skałę.
Ludzie przychodzą i odchodzą, ale starzec jest przy nim cały czas. Potrząsa grzechotką, monotonnym głosem intonuje pieśni, niestrudzenie odprawiając swój prosty rytuał w skalnej niszy, w której mieści się ołtarzyk zastawiony najrozmaitszymi przedmiotami. W tykwach są jeszcze kleiste resztki ofiarnego napoju. Są kute noże z mosiądzu, wiązki ziół, czaszka psa owinięta wyschłą trawą. Wnętrze niszy jest tak obficie spryskane kredą, krwią i piwem z prosa, że na pierwszy rzut oka trudno dostrzec inne przedmioty: scyzoryk, podręczne lusterko, puste puszki po fasoli i dwie laleczki, o których istnieniu zupełnie zapomniał. To kupione w porcie figurki kolonialistów o długich nosach i w bulwiastych kapeluszach. Wszystko skradzione z obozu i przyniesione do grot zmarłych.
Przychodzą młodzi mężczyźni. Klęknąwszy przed starcem, przekazują wiadomości, w zamian otrzymując błogosławieństwa. Jonathan obserwuje to wszystko i coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że znalazł się w tajnej siedzibie sztabu, że ołtarz jest wojskową mapą spornego terytorium, a natłok przedmiotów magiczną siecią triangulacyjną krainy Fotse, jego własnego ciała i jaskiń. Starzec zauważa, że Jonathan się ocknął, i z miejsca przerywa rytuał, jakby to była zwyczajna czynność, jakby naprawiał narzędzia albo przygotowywał posiłek. Zaczynają rozmawiać. Choć trudno o całkowite porozumienie, choć ich kontakt jest fragmentaryczny i rozmowa się rwie, Jonathan powoli zaczyna rozumieć, co starzec ma mu do powiedzenia: przy ich rozmowie obecni są wszyscy zmarli i usłyszą każde słowo.
Jonathan siada i wypija trochę wody. Przez chwilę milczą obaj, wsłuchani w oddech skały. Potem starzec opowiada mu o przodkach, którzy przestali wychodzić z jaskiń i prowadzić kobiety podczas ceremonii. Czas rozpadł się na „przedtem” i „teraz”, a wszystko z winy czarowników. Mówi, jaki piękny byłby świat bez czarów, które niszczą życie spokojnych ludzi; jak ludzie wyobrazili sobie to piękno i połączyli się – mężczyźni z różnych klanów i rodów, w różnym wieku, członkowie tajemnych stowarzyszeń – w nowe stowarzyszenie, najbardziej tajemne z tajemnych, które przybrało miano od twardej trawy o szerokich źdźbłach, zwanej przez Fotse „igłą”. Podziemna część trawy-igły nie ma ani początku, ani końca; to niewidoczna plątanina łyka, które wypuszcza pędy tak ostre, że potrafią przeciąć skórę, jeśli człowiek jest na tyle głupi, by na nie stąpnąć. To samo dzieje się ze stowarzyszeniem igły. Nie ma ani głowy, ani środka. Wzrasta pod ziemią Fotse, lecz kiedy nadejdzie czas, wystrzeli na powierzchnię i unicestw czary raz na zawsze.
Starzec mówi do Jonathana, który to zapada w sen, to się budzi. Wraz z napływającymi falami gorączki na przemian traci i odzyskuje świadomość. Stopniowo dociera do niego, co starzec chce mu powiedzieć. U czarowników wszystko jest na odwrót. Dla nich dobro jest złe, a zło dobre. Najwyższy czas na zniszczenie czarów. Czarownicy, których Fotse chcą unieszkodliwić, obozują w dolinie. Z nastaniem dnia wszyscy biali będą martwi.
Starzec mówi coś jeszcze. Czarownicy mają na ciele znaki, które niezawodnie zdradzają ich złą naturę. Obejrzał ciało Jonathana w poszukiwaniu takich znaków i nie znalazł ani jednego. Choć ze skórą wywróconą na drugą stronę i ze strzelbą, która wypuszcza na odległość małe, twarde przedmioty powalające ludzi, wygląda jak czarownik, w jego przypadku wygląd jest mylący. Zdarza się czasem, że ktoś da się zwieść towarzyszom podróży, nie odczyni uroków albo zaśnie w niebezpiecznym miejscu, a wtedy jego ciało zasiedlają duchy.
W sposób najłagodniejszy z możliwych starzec uświadamia Jonathanowi, że został opętany przez ducha Europejczyka. Już niedługo stowarzyszenie igły wyrośnie spod ziemi, zabije tamtych białych i zmiele ich kości na proszek, ale w jego wypadku nie będzie to konieczne. Zamiast tego starzec wygoni z niego ducha (co, niestety, będzie bolesne).
Jonathana ogrania strach. Błaga starca, by tego nie robił. „Proszę… Nie jestem zły. Nie jestem czarownikiem. Jeśli wygonisz ze mnie tego ducha, nic nie zostanie”. Stary człowiek klepie go uspokajająco po plecach i podaje tykwę z gęstym, gorzkim napojem.
Po pierwszym łyku wnętrzności Jonathana łapie gwałtowny skurcz. Wymiotuje. Starzec znów każe mu pić. Jonathan znów wymiotuje. Wszystko powtarza się do chwili, aż Jonathan ma wrażenie, że patrzy na swoje zaślinione dłonie z bardzo daleka. Odległość zwiększa się raptownie, jakby jego ciało wyciągało się pod sklepienie jaskini. Potem dzieje się z nim coś niepokojącego. Choć nadal jest w jaskini i leży w środku konturu postaci obwiedzionego przez starca kredą, jednocześnie wylatuje przez ujście jaskini w dół zbocza ku obozowi białych ludzi. Ziemia miga mu pod stopami, gdy przelatuje nad nią biały jak kość lśniąca w księżycowej poświacie.
Siedzą na ziemi pokrytej popiołem i patrzą na niego szklanymi oczyma. Łyżka za łyżką wkładają jedzenie do wielkich ust i od czasu do czasu drapią się żółtawymi paznokciami. Za profesorem leży arka przedmiotów martwych, stos skrzynek, które w ciągu ostatnich tygodni on i Gittens ostrożnie i skrupulatnie zapełniali. Wzięli wszystko, co się dało zabrać z ziemi Fotse: garnki na wodę, motyki, kości do wróżenia, naszyjniki Fo… Czego się nie dało wziąć, utrwalili na fotografiach. Klisze zapakowali razem z przedmiotami. Ze światłem w nich uwięzionym są ostatnim świadectwem z ginącego miejsca, które w ich oczach jest już historią.
Jonathan unosi się nad obozem i patrzy. Widzi skradających się wojowników. Rząd ruchliwych czarnych pleców dążących ku jednemu punktowi, ku pomarańczowej kuli ogniska. Widzi białych w trakcie jedzenia. U nich rzeczywiście wszystko jest na opak.
Starzec potrząsa grzechotką i intonuje pieśni, a młodzi adepci, przytrzymując pacjentowi ręce i nogi, smarują mu twarz i barki popiołem. Potem rozgrzewają w ogniu metalowe głownie. Tak trzeba, ponieważ rzecz dotyczy skóry, która potrafi zwieść, jeśli przestrzeń i czas nie są w niej utrwalone tak, by człowiek nigdy nie zboczył z drogi. Tego nie da się zrobić bez bębnów. Duchy komunikują się za pośrednictwem określonych dźwięków. Bębny dudnią więc i łomoczą coraz donośniej, coraz intensywniej. Nad głową pacjenta krąży maska podawana z rąk do rąk, by zachęcić ducha do wyjścia. Rozżarzone głownie raz za razem dotykają różnych miejsc na jego ciele: krzyża, karku, ud, ramion i klatki piersiowej. Każde dotknięcie rozgrzanego metalu nadaje Jonathanowi właściwy kierunek, wiąże go nierozerwalnie z czasem i z miejscem, w którym powstają znaki. Odtąd już gdziekolwiek się znajdzie i gdziekolwiek zaśnie, nigdy się nie zagubi.