٭
Tłum na stacji Fort faluje jak jedno ciało. Urzędnicy w przybrudzonych kołnierzykach, sprzedawcy herbaty i słodyczy, żebracy, gazeciarze, kieszonkowcy, brytyjscy żołnierze obsypani potówkami i zachrypnięci od wyśpiewywania sprośnych piosenek, starannie odziani babu, ostrzyżeni młodsi oficerowie, którzy za chwilę zgonią owych hinduskich dżentelmenów z zarezerwowanych miejsc, niezadowolone memsahib przewodzące procesji bagażowych z kuframi umieszczonymi na głowach owiniętych gałganami, trzypokoleniowe rodziny wieśniaków leżących pokotem z głowami wspartymi o bagaż, napuszeni konduktorzy-mieszańcy sprawdzający listę bagaży albo rozdzielający przedziały, obywatele zaludniający poczekalnie i restauracje dla pasażerów pierwszej, drugiej, trzeciej klasy i dla kobiet, wegetarianie i niewegetarianie, hindusi, muzułmanie, Anglicy – wszyscy kłębią się przemieszani, gdy tymczasem w samym centrum wydarzeń, ukryty we własnym biurze, wielki mistrz niewidocznego gremium, jego eminencja Zawiadowca Stacji, wąsaty i surowy, sprawdza czas przyjazdu pociągu pocztowego albo odjazdu ekspresu i przekazuje tę uświęconą informację swoim podwładnym, którzy nanoszą ją na specjalne formularze w trzech, czterech, w jakiejś niewyobrażalnej dla szarych urzędników liczbie kopii. To na razie sami ludzie. Są jeszcze zwierzęta – bezpańskie psy plączące się pod nogami, przestraszone ptaki poupychane w klatkach przed podróżą trzecią klasą, krowa dostojnie przeżuwająca odpadki; zapachy – potraw smażonych w ghi, dymu z rozżarzonych węgli, potu, smaru i uryny; hałasy – wrzaski sprzedawców, pokrzykiwania, głośne wywoływanie nazwisk i przeraźliwy gwizd parowozów, przebijający się przez zgiełk tej gęstej ciżby ludzkiej. Hałas jest tak piekielny, że niekiedy modlisz się, by ten rozhukany żywioł zastygł, by w tym ścisku otwarła się dla ciebie przestrzeń, odrobina wolnej przestrzeni, gdzie można swobodnie oddychać i myśleć.
Pośród tego zamętu przebijają się przez tłum trzy zjawy: Pran i jego nowe właścicielki. Zakutane w czarne burki do samej ziemi, oglądają świat zza bawełnianej tkaniny o gęstym splocie, pozostając dla niego niewidoczne. Odzwyczajony od chodzenia, Pran potyka się, nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Opiekunki podtrzymują go mocnym chwytem za łokcie.
Obie wysokie kobiety kroczą naprzód godnie, choć z zalotnym kręceniem biodrami, ani razu nie ocierając się o ludzką gęstwę wokół nich. Idą wzdłuż pociągu, mijają trzecią i drugą klasę, wagon kierownika pociągu i wagon restauracyjny, aż stają przed wagonem pierwszej klasy. Znalazłszy swój przedział, oznaczony stosowną adnotacją napisaną na maszynie, wchodzą po metalowych stopniach i otwierają ciemne drewniane drzwi. W nozdrza bije ostra woń potu i rozgrzanych od upału obić. Bagażowy kładzie dwa niewielkie kufry na półkę, odbiera należność, kłania się nisko i wychodzi. Przez okno wciskają się do środka ręce. Ich właściciele proponują kupno orzechów, domagają się jałmużny. Te ręce tkwią w oknie, nawet gdy pociąg rusza. Znikają dopiero wtedy, gdy nabiera prędkości i nie da się już biec obok. Za oknem migają leżące odłogiem żółtobrązowe pola. Wraz z nimi pojawia się uczucie nadchodzącej zmiany.
– Możesz podnieść przesłonę – mówi łagodnie jedna z kobiet.
Pran nie reaguje.
– Wiesz, dlaczego tu jesteś? – pytają.
Pran spogląda przez okno wprost w tarczę słońca. Otwiera i zamyka usta, ale nie znajduje słów.
Nadchodzi wieczór. Trzeba zamknąć okna, przez które zaczyna wdzierać się chłód. Pojawia się mężczyzna przyjmujący zamówienia na posiłki. Krzyczy przez zamknięte drzwi, po czym wraca z metalowymi pojemnikami z dałem i czapati, które zostawia na korytarzu. Parda, ścisła i bezwarunkowa, nawet w drodze.
Pran je, co mu przyniesiono, ale nie potrafi tego nazwać. Żaden z obiektów, które go otaczają, nie ma nazwy. To tylko przedmioty, obrazy w oku i dźwięki w uchu. Jakiś ważny element w jego mózgu stracił kontakt z resztą świata i odmawia uczestniczenia w teraźniejszości. Zabłąkana świadomość krąży gdzie indziej, podsuwa obraz dachu wielkiego domu, odgłosy zamiatania. A jednak ciało Prana rejestruje wrażenia. Miarowy stukot kół, konsystencja zupy z soczewicy, stara rana na czole, ból i pustka tygodni spędzonych w zamknięciu – to wszystko dochodzi do niego, puka do drzwi i zaprasza do uczestnictwa w nowym.
Nadchodzi noc. Gorąca herbata z cukrem podana przez okno z tonącego w ciemnościach peronu. Tak gorąca, że trzeba różnych sztuczek, aby zdążyć z wypiciem, zanim sprzedawcy zaczną odbierać puste szklanki tuż przed odjazdem pociągu. Kobiety odsłoniły twarze. Drzemią, raczą się smażonymi przekąskami, prowadzą przyciszoną rozmowę. W pewnej chwili śpiewają razem pieśń w niezrozumiałym dla Prana języku. Obie mają dziwny głos, ochrypły, przenikliwy falset drażniący ucho. Po raz pierwszy od początku podróży Pran przygląda im się uważniej. Mają duże, pozbawione urody twarze o silnych szczękach i mocno umalowanych oczach. Pran znów odwraca wzrok.
Mijają godziny, a on siedzi wpatrzony w ciemność za lepiącym się od brudu oknem. Stopniowo doznanie ruchu dodaje mu otuchy. Miarowy stukot tłoków, pęd powietrza to zapowiedź zmiany, nadejścia kolejnego etapu. Powoli coś w Pranie zaczyna krzepnąć. Wraca zdolność perły. Więc jest w podróży. Dzieje się coś nowego. Ciągle jest nadzieja. Tymczasem kobiety spierają się.
– Jak jej damy na imię?
– A jak myślisz?
– Zia?
– Tuhina?
– Noor?
– Rukhsana.
– Kogo tak nazwiecie? – pyta Pran.
Kobiety wybuchają serdecznym, rubasznym śmiechem, ukazując pokryte nalotem zęby i wężowe języki.
– Moja droga, oczywiście ciebie. Rukhsana, nowy hidżra nababa Fatehpuru.
Niektórych pytań lepiej nie zadawać. Inne, skoro już padły, lepiej zostawić bez odpowiedzi. Równowaga, jaką Pran zaczął odzyskiwać, kojący wpływ podróży i wypitej herbaty nagle uleciały. Pran widział hidżrów. To przerażające istoty. Pół mężczyźni, pół kobiety. Przychodzą pod dom, w którym odbywa się wesele, i walą w bębny, przedrzeźniając wchodzących i wychodzących gości. Pojawiają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy rodzi się dziecko. Z lubieżną miną śpiewają sprośne piosenki obwieszczające jego przyjście na świat. Aby się ich pozbyć, trzeba dać im pieniądze. W przeciwnym wypadku rzucą klątwę na dom. Są niedotykalni, prastarzy jak wzgórza, jak niesmaczny żart opowiadany przez ludzi, odkąd na mężnego Ardżunę spadła klątwa, że musi przeżyć rok w ciele magika-hermafrodyty. Ardżuna, potężny wojownik, wędrujący od wioski do wioski, odziany w kobiece szaty i wołający: „A teraz, panie i panowie, jeśli ktoś z was ma bransoletkę, której może użyczyć…”. Niektórzy z hidżrów pilnują zenan w bogatych domach szlachetnych rodzin, towarzyszą kobietom w podróży, są odźwiernymi, policjantami, przyzwoitka-mi. W bogatych, szlachetnych domach, jak – wszystko na to wskazuje – dom nababa Fatehpuru.
Pran omiata spojrzeniem swoje ciało obyczajnie okutane w czerń. Potem kieruje wzrok ku dwom zbyt wysokim kobietom o ochrypłych głosach, mocnych szczękach i nienaturalnym sposobie chodzenia. Kobiety posyłają mu uśmiech. I raptem Pran przypomina sobie coś jeszcze, coś naprawdę okropnego, co wszyscy wiedzą o hidżrach. Hidżrowie są eunuchami.
Pran odruchowo przyciska dłoń do podbrzusza. Hidżrowie pilnie go obserwują. Uśmiechają się szerzej, jakby czytali w jego myślach.
Ciach, ciach.
Pociąg zmierza na północ. Mija Delhi, Panipat, Ambalę i wjeżdża na terytorium Pendżabu, krainy pięciu rzek i niezliczonych kanałów. Pran wsłuchuje się w stukot kół i wkrótce zaczyna śnić o celi, którą właśnie opuścił, mrówkach, szczelinie na ścianie będącej źródłem dziwnych i cudownych wizji. Wreszcie nadchodzi ranek. Zamglona pomarańczowa kula słońca wypływa nad ziemię żółtych poletek. Pran przypatruje się małym chłopcom przycupniętym na skraju nasypów; kobietom, które myją włosy przy studniach albo, kołysząc biodrami, niosą na głowie mosiężne naczynia z wodą; mężczyznom idącym za pługami, którzy okładają porykujące bawoły, brnąc przez pola ryżowe zanurzeni po łydki w wodzie. Wszyscy przystają na chwilę, by popatrzeć na pociąg mknący z nadnaturalną prędkością przez ich senny świat.
Rajpur… Ludhijana… Dżalandhar… A potem kolejny peron i tablica z napisem LAHORE. Krzątanina przy kufrach, opuszczanie zasłon na twarz. Towarzyszki (towarzysze?) podróży łapią Prana za ramię. Cała trójka wysiada z pociągu.
Przed budynkiem stacji stoi auto, a obok niego wyprostowany jak struna szofer w uniformie, otoczony zgrają małych uliczników z rozdziawionymi buziami. To nie jest jakieś tam auto. Owo lśniące metaliczne cudo, przyczajone niczym obcy przybysz w tumanach kurzu przed stacją kolejową w Lahore, to nic innego jak gwiazda tegorocznego paryskiego salonu samochodowego: sprowadzona z Francji za astronomiczną sumę, wyposażona (mesdames et messieurs) w silnik V-12 i hamulce na cztery koła, rozwijająca zawrotną prędkość osiemdziesięciu mil na godzinę, zachwycająco kremowa hispano-suiza H6 z czerwoną tapicerką.
– Czeka na nas? – pyta Pran hidżrów. Ci potwierdzają.
Szofer wkłada kufry do bagażnika, władczym gestem naciska klakson i zapuszcza potężny silnik. Mali ulicznicy pierzchają na boki, gdy auto w tumanach kurzu rusza w drogę po zatłoczonych ulicach. Serce zlanego potem Prana bije radośniej pod grubą burką.
Pod wpływem szalonego pędu odżywa w nim nadzieja, że uda mu się wyprzedzić siły zamętu czyhające na jego krocze.
Lahore zostaje za nimi. Teraz otacza ich otwarta przestrzeń. Pran dostrzega, że obicia siedzeń udekorowane są wizerunkiem gołębia i półksiężyca. Ten sam wzór powtarza się na epoletach szofera i w formie subtelnej inkrustacji na drewnianej tablicy rozdzielczej. Nizinna kraina pól uprawnych stopniowo zaczyna się fałdować, przechodzi w coraz wyższe wzgórza. Auto z turkotem pokonuje wyboiste trakty, zdecydowanie niesprzyjające biciu rekordów szybkości. Wieśniacy przystają, by na nich spojrzeć, a potem klękają lub kłaniają się w pas, gdy ryczący obłok kurzu mija ich pole.
Przejeżdżają przez małe miasteczko i tu wywołują podobną reakcję. Sklepikarze składają dłonie w geście powitania, przechodnie ustępują im miejsca. Po jakimś czasie hidżra dotyka ramienia Prana.