CZĘŚĆ V. JONATHAN BRIDGEMAN
٭
Jonathan Bridgeman stoi wsparty o balustradę na rufie SS „Loch Lomond” i obserwuje zostawiany przez statek ślad, przypominający linię namalowaną wapnem na czarnym tle. Choć przekracza kala pani, wielką czarną wodę, nie ma żadnych przykrych odczuć, żadnego wrażenia rozmywania się własnej kasty czy zalet. Tuż pod balustradą spieniona biel fosforyzuje jasnozielonym światłem, barwą zjaw albo radowego panaceum. Wieczorne powietrze jest gorące. Pod wyszorowanym pokładem pracowite turbiny napędzają gigantyczne śruby, które mącąc wodę, powodują ruch miliardów świetlistych alg. Mienią się specjalnie dla niego, jakby chciały udowodnić, że woda też może być przeciwieństwem czerni, jeśli tylko zechce. Bridgeman uśmiecha się i stawia kołnierz marynarki, by osłonić twarz w trakcie zapalania papierosa.
Czarne kominy dalej będą wyrzucać z siebie kłęby smoliście czarnego dymu przesłaniającego gwiazdy, a pasażerowie parami będą przechadzać się po jasnych deskach pokładu. Statek pokona Morze Czerwone i przez Kanał Sueski wpłynie na wody Morza Śródziemnego, nazwanego tak, ponieważ jest centrum świata, ponieważ nad jego brzegami w wyniku wojen, ustanowionych praw i demokratycznych instytucji oraz uważnej obserwacji natury powstała Cywilizacja. Opuszczając Morze Śródziemne, czarno-żółtawy statek opłynie Cape Finisterre (finis term, kraniec świata), za którym hen daleko leży Anglia.
Och, mistyczny Zachód! Ziemia wełny, kapusty i lubieżnych dziewcząt o okrągłych oczach! Tamtejsze dziewczęta to naprawdę coś. Tak przynajmniej wynika z obserwacji Bridgemana, poczynionych na pokładzie „Loch Lomond”. Obecność „wolnego mężczyzny”, na dodatek w tak dobrym gatunku (tak bardzo wolnego, tak bardzo męskiego), wprawiła wszystkie niefortunne łowczynie, nieszczęśnice bez pary po nieudanym sezonie łowieckim, w stan gorączkowego podniecenia. Ciągle bez mężów, mimo pory zimowej spędzonej w Indiach, w Ojczyźnie mogą spodziewać się jedynie dalszego życia w panieństwie, póki nie zdecydują się na jakieś ustępstwa. Może nie musi być aż tak wysoki. Nie aż tak bogaty. Nie aż tak dobrze urodzony. Nie aż tak dobrze wychowany. Bridgeman, choć bardzo młody i w osobliwie niedopasowanych ubraniach, wydaje się reprezentować sobą Coś Więcej. Jedna czy dwie Bez Pary okazują wyjątkową determinację, co zmusza Bridgemana do blokowania krzesłem drzwi kabiny na noc. Mimo tych środków ostrożności z jego strony, zarówno panna Emily Howard, jak i panna Barbara Hollis gorąco ufają, że doszły z nim do porozumienia, a panna Amanda Jellicoe, która lepiej od nich poznała życie (i samego Jonathana), wierzy, że gdyby przyszło jej jutro umrzeć, umarłaby spełniona. Kiedy wolny mężczyzna przygląda się lśniącemu w mroku śladowi statku, Amanda znów siedzi przy stole ze swoimi przyzwoitkami, państwem Devereaux, którym nawet przez myśl nie przejdzie, że ich podopieczna jeszcze przed chwilą obściskiwała się z Jonathanem pod brezentem okrywającym szalupę ratunkową na niższym pokładzie, zamiast odpoczywać w kabinie. Pani Devereaux zauważa, jak dobrze Amanda wygląda, i dziewczyna ma nadzieję, że opiekunka nie dostrzeże wilgotnych plam na jej sukni i nie wyczuje chmury intensywnego męskiego zapachu, jaki z sobą przyniosła.
Amanda jest wyjątkiem. Jonathan stara się unikać takich spotkań z obawy przed zwróceniem na siebie uwagi. Większość czasu spędza w kabinie, a kiedy wychodzi na pokład, zasłania się książkami o najbardziej odstraszających tytułach, jakie udało mu się wyszperać w bibliotece dla pasażerów. Niezmiernie rzadko trafia się żeński okaz Bez Pary, który ma wiele do powiedzenia, gdy na pytanie: „Co pan czyta?”, zadane z zalotnym trzepotem rzęs, pada odpowiedź: „Drugi tom Powstania Republiki Holandii Motleya”. Amanda, bystrzejsza od innych, pokryła swą ignorancję w kwestii siedemnastowiecznej historii mówieniem o wiatrakach, o swoim domu w Suffolk i pocztówką z jej rodzinnych stron, którą po prostu musiała pokazać mu po obiedzie.
Gdyby Amanda wiedziała, ile dla niego znaczy, pewnie zakręciłaby się wokół niego jeszcze skuteczniej. Dla Jonathana jest pierwsza, jest objawieniem równym przekraczaniu granic czy ciemnej wodzie samej w sobie. Jej zapach, jej koloryt, nawet faktura jej włosów są dla niego maleńkimi zwycięstwami. Kiedy Jonathan stoi przy barierce, mając jeszcze w nozdrzach woń Amandy za każdym razem, gdy podnosi do ust papierosa, czuje się jak odkrywca.
Mimo usilnych starań Jonathan przekonuje się, jak trudno pozostać niezauważonym na pokładzie statku. Zawartość waliz przyniosła mu rozczarowanie. W jednej znalazł zakręcane butelki z jakimś brązowawym alkoholowym płynem, w drugiej (znacznie mniejszej) trochę brudnych ubrań. Prócz rakiety tenisowej, strzelby, amunicji i czaszki jakiegoś jelenia to cały jego majątek. Po odsunięciu na bok butelek z trunkiem reszta leży w smętnym stosie na koi. Najgorsze, że ubrania zupełnie nie pasują. Poprzedni Bridgeman był szerszy w pasie, miał dłuższe stopy i krótsze ręce. Jego inkarnacja, która tak wielką wagę przywiązuje do stroju, przeżywa z tego powodu katusze. Ile można chodzić w tym samym smokingu z dziurą po papierosie w klapie, w spodniach z wywiniętym paskiem i postrzępionymi mankietami dyndającymi ohydnie powyżej kostek?
Trudne położenie wymusza na człowieku podjęcie rozpaczliwych kroków. Na szczęście Ganesh, młodszy steward, należy do grona wielbicieli Jonathana Bridgemana. W trakcie rozmowy za zamkniętymi drzwiami pozwolono mu uwierzyć, że na dodatek dobrze Bridgemana rozumie. Ten namówił go do pozyskiwania pewnych części stroju z garderoby niektórych spośród lepiej wyekwipowanych pasażerów. Jakiś gors stąd, szelki stamtąd. Co więcej, uruchomili nawet system ryzykownych pożyczek. Dlatego młody Merriwether z Kerali czasem nie może znaleźć swojego drugiego płóciennego garnituru, a Dickie Carson zauważa na Bridgemanie smoking o uderzająco znajomym kroju. Ale ponieważ sam ma trzy, niczego nie podejrzewa, dzięki czemu Jonathan może czuć się przynajmniej stosownie (jeśli nie elegancko) ubrany.
Korzystanie z takiego systemu wypożyczania garderoby okazuje się na dłuższą metę kłopotliwe. Kiedy po minięciu Adenu Ganesh zaczyna domagać się pieniędzy i odciążenia od nadmiaru obowiązków przy obsłudze pasażerów, Jonathan musi wymyślić coś specjalnego. Największy kłopot to pieniądze. Choć niektóre usługi na statku są bezpłatne, a płacenia rachunku można jakoś uniknąć, przekupstwo wymaga gotówki. Jonathan ma nadzieję, że partie pokera, regularnie rozgrywane w maszynowni, pomogą mu rozwiązać problem. Ale gdy podczas drugiej wizyty jeden z palaczy przyłapuje go na oszustwie, sytuacja staje się na tyle groźna, że szefowi z trudem udaje się powstrzymać swoich chłopców przed uduszeniem smarkacza i wyrzuceniem go za burtę. Jonathan wychodzi z maszynowni z tak pokiereszowaną twarzą, że dopiero za Gibraltarem decyduje się opuścić kabinę. Poza tym przez resztę podróży co chwila nerwowo ogląda się za siebie, gdy przypadkiem zboczy z głównego pokładu.
Sztorm w Zatoce Biskajskiej staje się wybawieniem. Większość pasażerów, zamieniona w wymiotujące ludzkie wraki, jest zbyt pochłonięta własnym cierpieniem, by zwracać uwagę na sińce Bridgemana czy jego nagły powrót do podniszczonych ubrań. Nastrój na pokładzie „Loch Lomond” poprawia się dopiero na widok białych klifów Dover. Kilku wyjątkowo umęczonych chorobą morską pasażerów wznosi nawet okrzyki radości (choć angielski brzeg widać od dłuższego czasu). Wokół wywiązuje się ożywiona dyskusja o pięknie ojczystej ziemi i pierwszej rzeczy, jaką ludzie zrobią po zejściu na ląd. Amanda Jellicoe stoi u boku Jonathana wspartego o balustradę i pyta: „Nie cieszysz się, że wróciłeś?”. Jonathan odpowiada: „Tak”, ale w jego głosie brak przekonania.
Widok kredowych klifów obwiedzionych zielenią budzi w Jonathanie lęk. Dla otaczających go ludzi tak wiele znaczą. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że choć wręcz obsesyjnie szukał informacji o Anglii, nigdy tak naprawdę nie dawał im wiary. To miejsce pozostawało abstrakcją niczym hipoteza w filozofii czy problem w geometrii. „Wyobraźmy sobie sześcian wirujący wokół własnej osi…”. Wyobraźmy sobie Krainę Jezior, zalewiska w okolicach Norfolku czy białe klify wyrastające ponad zielonkawo-szarą wodą, nad którymi krążą mewy. Jonathan usiłuje czuć to, co czują inni, i nerwowo szuka odpowiedzi na pytanie, kim oto się stał.
٭
Samuel Spavin przebiera po bujnej brodzie pięcioma długimi, białymi palcami, jego fotel wydaje z siebie czcigodne trzaski, wtrącając subtelny dźwiękowy ozdobnik do szczególnej melodii firmy Spavin amp; Muskett, na którą pracowały czas i tradycja. Za jego plecami wisi portret srogiego dżentelmena z epoki wczesnowiktoriańskiej w wysokim sztywnym kołnierzyku. Odwiedzający firmę często zauważają podobieństwo między panem Spavinem a mężczyzną na obrazie. Większość przyjmuje za pewnik, że model uwieczniony za biurkiem pełnym książek i dokumentów to przodek Spavina, dawno zmarły prawnik, którego mądrość i uczciwość stały się częścią profesjonalnej spuścizny firmy. Mimo dbałości o pozory podobieństwa pan Spavin nie jest spokrewniony z mężczyzną z portretu. Kupił ten obraz na wyprzedaży w początkach kariery, by stworzyć wrażenie trwałości i solidności, co tak kojąco wpływa teraz na nastrój jego klientów.
Dziś pan Spavin spogląda znad blatu swego biurka i czuje się mile zaskoczony. Nie przypuszczał, że to możliwe. Fakt, chłopak jest trochę zaniedbany, ale to w końcu sierota. A zaniedbanie, o czym pan Spavin jest głęboko przekonany, to nieodłączna i naturalna cecha sierot, jedna z tych rzeczy, które przydają sieroctwu szczególnego patosu. Spavin jest wielbicielem Dickensa, a wygląd Jonathana Bridgemana idealnie pasuje do dickensowskiego wzorca sieroty. Odrobinę starszy niż w książkach. Chłopiec. Z pewnością byłoby o wiele pikantniej, gdyby to była ona. Jako prawnik, najbardziej dickensowska z dickensowskich postaci, pan Spavin ma zostać opiekunem Bridgemana. Chwilę, w której życie odzwierciedla literaturę, trzeba smakować. Spavin potrząsa głową w niemym zachwycie nad własną uczuciowością. Tak głęboko rozumie te sprawy, że czasem opanowuje go myśl, czy nie minął się z powołaniem.