Литмир - Электронная Библиотека

– Tu i tu.

Wskazuje miejsca na dokumencie, gdzie powinien znaleźć się podpis, i patrzy z pobłażaniem, jak Jonathan wykonuje jego polecenie. Robi to jakoś niepewnie, stawia litery powoli i z namysłem. Nie ulega wątpliwości, że na równi ze swoim patronem jest świadom doniosłości tej chwili.

– Jeszcze tutaj, chłopcze. Gotowe. Dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego twój drogi zmarły ojciec.

Bridgeman kiwa głową. Jest przystojny, co zakrawa na cud. Spavin wraca w myślach do wspomnień sprzed wielu lat, gdy dziadek Bridgemana, też Jonathan, przyszedł do biura ze swoim pożal się Boże synalkiem i zakomunikował, że ma życzenie, by ulokować potomka w interesie herbacianym. Nawet najbardziej życzliwy obserwator (a za takiego Spavin ma honor się uważać) nie znalazłby w Bridgemanie juniorze wielu przymiotów. Ordynarny i nieokrzesany brzydal o irlandzkiej fizjonomii. Stan nietrzeźwości (o jedenastej rano!) jeszcze pogłębił złe wrażenie. Kto by pomyślał, że z lędźwi takiego prostaka zrodzi się tak miła dla oka istota? Spavin nie pamięta, czy widział kiedyś tę nieszczęsną kobietę, która była matką siedzącego przed nim chłopca. Chyba nie. Małżeństwo zostało zawarte już w Darjeelingu. Sądząc z wyglądu Jonathana, musiała być wyjątkowo piękna. Jak przystało na człowieka o poetycznej wrażliwości, Spavin wierzy, że charakter ludzki objawia się w fizjonomii. Dwadzieścia lat temu stwierdził na poczekaniu, że ów bełkoczący tępak o kartoflanych rysach do niczego się nie nada. Ale chłopiec, który przed nim siedzi… Jaką cudowną kobietą musiała być jego matka!

– Masz fotografię swojej drogiej mamy, Jonathanie?

– Niestety, nie. Ojciec nie wierzył w fotografie.

– Nie wierzył? Rozumiem. Osobliwy pogląd.

– Zgadza się. Nie mam ani jednej. Ani jednej.

– Wielka szkoda.

Rzeczywiście, wielka szkoda. O ile Spavin pamięta, dziadek również nie grzeszył prezencją. Jaki byłby dumny na widok kontynuatora swego rodu! To przecież istny Apollo! Myśl o kontynuacji sprawia, że pan Spavin toczy okiem po własnej kancelarii, w której panuje profesjonalny nieład. Stosy dokumentów, na półkach książki oprawne w marokin, zapasy laku do pieczęci i czerwone wstążki tworzą jego świat. O tak, on dobrze wie, co to kontynuacja. Każdy aspekt jego egzystencji, od papieru listowego po regularny lunch z panem Muskettem o pierwszej w restauracji na rogu zaświadcza o jego zaszczytnej roli strażnika tradycji. On, Spavin, wnosi skromny wkład w obronę konserwatywnych wartości życia wielkiego narodu.

Co za ulga! Kiedy otrzymał telegram z informacją o jakichś kłopotach w porcie i zapytaniem, czy nie przesłałby paru gwinei potrzebnych do uwolnienia swego podopiecznego i zamknięcia formalności związanych z zejściem na ląd, poczuł nagły lęk. Czyżby syn okazał się równie beznadziejny jak ojciec? Mimo to, pamiętając o własnych zobowiązaniach, posłał pieniądze. Kiedy chłopak pojawił się w końcu u niego i opowiedział przejmującą historię, wszelkie obawy zniknęły. Jonathan został napadnięty w jakiejś ciemnej bombajskiej uliczce przez bandę rzezimieszków i choć dzielnie się bronił, powalając jednego czy dwóch, nie dał rady reszcie i stracił prawie wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż. Nieporozumienie w sprawie smokingu wywołał prostoduszny i nadgorliwy hinduski steward. Podarował ubranie okradzionemu chłopcu, nie wspomniawszy, że należy ono do innego pasażera, pana Carsona, który wniósł skargę. Interwencja Spavina odniosła skutek. Pan Carson przyjął przeprosiny.

– Co ty byś beze mnie zrobił, chłopcze?

– Szczerze mówiąc, nie wiem, proszę pana.

٭

W Londynie ulice są wybrukowane złotem. Światło elektrycznych latarni odbija się w mokrych od deszczu chodnikach. Przechodnie zostawiają za sobą migocące wspomnienie ramion okrytych płaszczami przeciwdeszczowymi i obryzganych wodą nóg, sadzących naprzód wielkimi krokami. Przez Piccadilly przejeżdża strumień nowoczesnych pojazdów. Nawet wścibskie gołębie, tłuste i szare niczym szczury, drepczą majestatycznie, rozpierane imperialną dumą. W Londynie deszcz pada z różną intensywnością. Brudna woda płynąca w rynsztokach też jest godna uwagi, ponieważ to londyńska woda i niesie z sobą drobiazgi (ulotki, papierki po cukierkach i niedopałki papierosów), które układają się w lakoniczne komunikaty o tutejszym stylu życia i sposobie myślenia.

Jonathan kluczy między przechodniami i taksówkami. W uszach dźwięczy mu metaliczny plusk kropel rozbijających się o wielki czarny parasol. To odgłos tak różny od szumu indyjskiej nawałnicy, że nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, co zrobił, jak się tu znalazł i jak w zawrotnym tempie zyskał nową tożsamość.

W Londynie są policjanci w niebieskich mundurach i czerwone autobusy z reklamami po bokach. W parkach widocznych pomiędzy wysokimi budynkami rozciągają się połacie soczyście zielonych trawników. Dopiero teraz Jonathan rozumie, co Brytyjczycy usiłowali bez powodzenia powielić w Indiach. Aksamitną zieleń pulsującą życiem. Jak wielką tęsknotę za ojczyzną musiały wyzwalać w tych ludziach otwarte indyjskie przestrzenie, pokryte wypaloną słońcem roślinnością! W tym miejscu, w atmosferze ciężkiej od wilgoci, istnienie trawników wreszcie ma sens. W Londynie można strzepnąć krople deszczu z parasola i wejść do herbaciarni Lyonsa, gdzie bladolice dziewczęta w czarno-białych uniformach podadzą ciasteczka

równie wilgotne jak trawniki, do tego herbatę z mlekiem, chyba jedyną rzecz w całym mieście, która niewiele różni się od swojej indyjskiej odpowiedniczki. Kelnerki nazywane są nippies i Jonathan zastanawia się, czy ich przydomek nie wziął się przypadkiem od ich ściągniętych mizernych twarzy. Ten rodzaj angielskości jest dla niego całkiem nowy. Takich twarzy, zabiedzonych i nieszczęśliwych, Imperium nie eksportuje.

Na każdym kroku Jonathan natyka się na pierwowzory kopii, wśród których dorastał. W swoim naturalnym środowisku wszystkie absurdy Indii Brytyjskich nabierają sensu. Ciemne garnitury i wysokie kołnierzyki rzeczywiście bardzo się tu przydają. Solidne czarne drzwi wiodą z oświetlonych lampami ulic do zagraconych salonów owąskich oknach, przez które wpada chłodne i anemiczne londyńskie światło. Zagłębiony w skórzanym fotelu, Jonathan pojmuje wreszcie znaczenie słowa „przytulny”; pojmuje dyktaturę klimatu, który wymusza na ludziach o przezroczystej skórze z siateczką niebieskich żyłek otaczanie się końskim włosiem, mahoniem, aspidistrami, pokrowcami na meble, historią, tradycją i świadectwami udziałowymi. Dochodzi do wniosku, że bycie Brytyjczykiem to przede wszystkim kwestia izolacji.

Pan Spavin wynajął dla niego pokój na poddaszu w Bayswater z małym okienkiem wychodzącym na dachy i kominy. Na krótko. We wrześniu Jonathan pójdzie do szkoły, gdzie przygotuje się do studiów. Mówi się o tym jak o wypalaniu garnka albo pokostowaniu mebla, ostatniej obróbce, której będzie poddany przed wystawieniem na sprzedaż. Zanim stanie się studentem Oksfordu, musi spędzić dwa semestry w warsztacie Chopham Hali.

Kiedy Jonathan pierwszy raz zostaje sam w pokoju, długo stoi i patrzy na pustą półkę nad kominkiem, czarne od sadzy palenisko, dywan i umywalkę, nad którą wisi upstrzone plamkami lustro. Do tej chwili nie zastanawiał się nad treścią swego nowego życia. Samo życie, angielskie życie, wystarczało w zupełności. Widok pustych miejsc czekających na zapełnienie powoduje nagły przypływ paniki. Jonathan przekręca klucz i ciężko opiera się plecami o drzwi. Zagrabił dla siebie to życie. Jest Anglikiem. Zauważa nowe rzeczy, które przedtem umknęły jego uwadze. Pusta szafka na książki obok łóżka. Ciemniejszy prostokąt na tapecie w miejscu, gdzie przedtem wisiała jakaś fotografia; gdzie powinna wisieć jakaś fotografia. Tylko jaka? Co powinna przedstawiać? Jonathan nie wie. Odpowiedź, jaka przyszłaby do głowy innym, prawdziwym ludziom („Fotografia, którą lubię”), z całą pewnością nie stosuje się do jego osoby. Nie wydaje mu się, by mógł coś polubić bez uprzedniego sprawdzenia, czy to go nie zdradzi. Przede wszystkim jest teraz Anglikiem i powinien wykazać się gustem właściwym Anglikowi.

Ale co to właściwie znaczy?

Jonathan myśli o tym długo i intensywnie. Anglik powiesiłby rycinę o tematyce myśliwskiej, zdjęcie króla albo portret zmarłego krewnego, na przykład takiego starucha z bokobrodami, który wisi nad biurkiem pana Spavina. Z braku portretu Jonathan decyduje się na podobiznę króla, kupioną na straganie przy Berwick Street, i wkłada ją w pozłacaną ramkę. Przez pierwsze miesiące pośród trawników i smaganych deszczem ulic chodzi spać pod ręcznie barwionym wizerunkiem króla Jerzego V, z trudem opierając się pokusie zanoszenia modlitwy do sterczącej ciemnej brody z prośbą o wskazanie ścieżki ku własnej tożsamości.

Do września Jonathan nie ma nic do roboty. I całkiem mu to odpowiada. Myśl o Chopham Hali przyprawia go o dreszcze. Kiedy Brytyjczycy mówią o szkole, używają słów, jakich inni używają w odniesieniu do więzienia. Przejęty rolą patrona, Spavin prosi młodego Musketta, syna wspólnika, by pokazał Jonathanowi miasto. W stosownym czasie, po uprzejmej wymianie liścików, na progu domu w Bayswater materializuje się złotowłosy młodzieniec w białym stroju do tenisa.

– Cześć – rzuca, zerkając z widocznym niesmakiem w stronę ciemnego holu. – Ty musisz być Bridgeman. Pomyślałem sobie, że możemy zagrać parę setów.

W oczekiwaniu na Jonathana Muskett przyjmuje hołdy od pani Lovelock. Gospodyni jest najwyraźniej pod wielkim wrażeniem młodzieńca. Pląsa wokół niego zaaferowana, co ma oznaczać szacunek i radość z wizyty takiego gościa. Muskett ignoruje ją, pochłonięty pogardliwym wydymaniem dolnej wargi na widok wystroju holu. Propozycję przejścia do frontowego saloniku i zajęcia miejsca w fotelu kwituje stwierdzeniem, że jeśli pani Lovelock nie zrobi to różnicy, wolałby postać. Jego dolna warga znów idzie w ruch, tym razem na widok Jonathana schodzącego z góry w brązowych butach.

– Nie masz tenisówek?

– Niestety, nie.

– No cóż… Kupimy po drodze.

Muskett prowadzi okrężną drogą przez Piccadilly, po czym obaj wchodzą na trawiasty kort, ukryty za domem stojącym po właściwej stronie Regent’s Park. Jonathan ma na nogach nowiutkie białe tenisówki. Mokrą od potu ręką kurczowo ściska rakietę. Rozgrywka z Muskettem okazuje się katastrofą. Jonathan bezładnie miota się za piłką raz w lewo, raz w prawo, wpada na siatkę i ani razu nie odbija uderzenia przeciwnika. Po pewnym czasie złotowłosy młodzieniec bacznym spojrzeniem obrzuca zdyszaną postać po przeciwnej stronie kortu i wydawszy pełną ekspresji dolną wargę, pyta, czy Jonathan nie ma ochoty na przerwę. Ten kiwa głową w milczeniu.

52
{"b":"90789","o":1}