– Wydawało mi się, że grasz. Wspominałeś o tym. Jonathan odpowiada coś wymijająco.
– Zaskoczyłeś mnie. Wy tam w koloniach zwykle jesteście wysportowani. Zdrowy pendżabski styl życia i takie tam.
Jonathan smętnie przypomina sobie brytyjsko-hinduski zwyczaj budowania kortów na każdym dostępnym skrawku ziemi, nawet w górzystych okolicach, gdzie ludzie wykuwali je w zboczach niczym dżiniści wizerunki swoich świętych. Niepojęte, że nigdy nie grał w tenisa. Teraz nie potrafi wymyślić żadnego sensownego uzasadnienia porażki, oznajmia więc, że nadwerężył sobie rękę. Ma nadzieję, że to tłumaczenie wybawi go z opresji. Muskett najwyraźniej nie daje wiary jego słowom, jednak pokrywając niesmak uprzejmością, proponuje wypicie czegoś na tarasie.
Jonathan czuje się w obowiązku rozcierać od czasu do czasu nadgarstek, a Muskett snuje opowieści o przyjęciach, o bywalcach przyjęć, ich związkach z gospodarzami i swoich związkach ze wszystkimi. Muskett ma pieniądze, samochód i zaproszenia Na Wieś na pięć kolejnych weekendów. Wieś to miejsce, gdzie Wszyscy spędzają czas, gdy nie chodzą na Przyjęcia albo na korty. Muskett opowiada o balu u lady Kynaston i u państwa Huntingtonów i o swoich zabawnych odżywkach na obiedzie u Waller-Waltonów. Na wszystkich trzech przyjęciach śmiertelnie się wynudził i spotkał te same osoby. Brakowało tylko tych, którzy zostali zaproszeni na bankiet do ambasady Szwecji. Muskett zaproszenia nie dostał i wcale nie żałuje. Spodziewał się, że tam będzie jeszcze nudniej (jak to zwykle w ambasadzie). I oczywiście wyszło na jego. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że było strasznie. Muskett zaliczył już dwa lata studiów na Uniwersytecie, ma długi, które spłaci jego staruszek, jest po słowie z Annę Waller-Walton i spodziewa się, że po studiach wyląduje w City. Jonathan domyśla się, że City nie jest przeciwieństwem Wsi, lecz tworem o wiele bardziej złożonym, mającym coś wspólnego z kontrolowanym przepływem kapitału, akcjami i lunchem.
Muskett przyrzeka, że wpadnie w przyszłym tygodniu, ale słowa nie dotrzymuje. Jonathan zdaje sobie sprawę, że oblał test i że jeszcze wiele musi się nauczyć, zanim będzie pasował do kręgów, w jakich obraca się młody Muskett. W notesie spisuje swoje słabe punkty: tenis, taniec, samochód. Większość kieszonkowego poszła już na ubrania, ale Jonathan zaczyna odkładać niewielkie sumy na lekcje. Tenis czy taniec? Lekcje tańca kosztują mniej, zwłaszcza w Shepherd’s Bush u niejakiej madame Parkinson w poniedziałki wieczorem (tak przynajmniej wynika z anonsu zamieszczonego w „Post”). Madame Parkinson okazuje się płomiennorudą kobietą z francuskim akcentem, w którym nawet Jonathan rozpoznaje fałsz. „W lewo raz dwa, w prawo raz dwa, i z ghacją – ouil”. Wkrótce Jonathan zaczyna spędzać wieczory w Hammersmith Palais de Danse, gdzie w kłębach papierosowego dymu muzycy o błyszczących od brylantyny włosach niezmordowanie grają fokstrota, a ostrzyżone na chłopczyce młode kobiety najpierw pozwalają deptać sobie po palcach, a potem prowadzą go w ustronne i ciemne zakątki nad rzeką.
Stopniowo Jonathan wyzbywa się napięcia; jego zmysły dostrajają się do londyńskich odmienności. Ludzie mają tu inną przestrzeń osobistą niż w Bombaju, inny próg tolerancji na naruszenie prywatności, inne powody i sposoby okazywania gniewu. Jonathan jeździ metrem, powtarzając sobie, żeby nie wstrzymywać oddechu i przybierać ten sam obojętny wyraz twarzy co inni pasażerowie, obijający się o siebie w metalowej kapsule. Siedzi w kinie, skąpany w białym świetle, poruszony do głębi odgłosami wystrzałów czy skrzypiącej podłogi, wydobywanymi przez organistę z futurystycznej machiny. Je lody, otoczony obściskującymi się parkami w ostatnim rzędzie, i czuje, jak przywiera do niego angielskość, jak oblepia mu skórę niczym miejski brud. Tego chciał. To mu wystarczy.
Wszystko urywa się nagle, gdy pani Lovelock napomyka panu Spavinowi o Palais. Spavin wzywa Jonathana do biura i oznajmia, że nie tego oczekiwał od swojego podopiecznego, Jonathan nie rozumie, czym zawinił, ale gorliwie przeprasza. Boi się, że wszystko zostanie mu odebrane. Pan Spavin uważa, że Jonathan jest niesubor-dynowany i że najlepiej będzie, jeśli wyjedzie do Chopham Hali natychmiast. Potrzeba mu dyscypliny. Dyscypliny i rygorów szkolnego życia. Nie ma co zwlekać. Pojedzie jutro rano pociągiem z dworca przy Liverpool Street.
٭
Mówi się, że w momencie śmierci sir Peregrine Haldane usiadł w wielkim łożu w Chopham Hali i krzyknął: „Ukarz ich, Panie! Nie oszczędzaj!”. Później różnie interpretowano ostatnie słowa umierającego. Duchowny parafii w Chopham Constable (człowiek, którego sir Perry zawsze podejrzewał o wywrotowe, egalitarne poglądy) uznał je za proroctwo losów wszystkich bogaczy, po czym wygłosił płomienne kazanie o końcu mieszkańców Sodomy i Gomory. Anonimowy londyński pamflecista utrzymywał, że sir Peregrine „Syfileusz” Haldane wrócił we wspomnieniach do jedne) z legendarnych orgietek z pięcioma ladacznicami. Tę opinię podzielała zresztą większość londyńskiego towarzystwa, mimo gorących protestów przyjaciół zmarłego, według których sir Peregrine chciał zawołać: „Ukarz mnie, Panie! Nie oszczędzaj mnie!”, ale agonia poplątała mu myśli.
Cokolwiek miało to znaczyć, po zapoznaniu się z ostatnią wolą sir Perry’ego nikt nie miał wątpliwości, że staruszek okazał skruchę. Poznawszy treść testamentu, Oliver de Tassle-Lacey, siostrzeniec i spadkobierca sir Perry’ego, uświadomił sobie, że jest zrujnowany. Ponieważ wiązał ogromne nadzieje ze spadkiem, nie pozostało mu nic prócz samobójstwa. Skoczył z loży w Theatre Royal w trakcie przedstawienia „Aleksander i Poros” i nadział się na kopię trzymaną przez kogoś w orszaku. Połączenie fatalnej reputacji sir Peregrine’a z widowiskową śmiercią Olivera na kilka tygodni skupiło uwagę opinii publicznej na testamencie. To, że stary hulaka, zamiast przekazać dom i ziemię młodemu pokoleniu, postanowił ufundować szkołę dla „synów zasłużonej biedoty”, uznano za przejaw ekscentryzmu graniczącego z szaleństwem. A jednak na dworze królewskim niektórzy stwierdzili, że to wzruszający gest. Informację o ufundowaniu szkoły odczytano nawet królowi w trakcie jego porannego wypróżnienia.
Przez następne dwa stulecia z okładem w Chopham Hali zaszło wiele zmian. Pierwotny zapis uzupełniły kolejne darowizny. Był nawet czas, gdy szkoła stała się na tyle modna, że przyciągała synów pośledniejszej arystokracji. Niestety, tego sierpniowego popołudnia, gdy pociąg Jonathana wtacza się na śpiącą stacyjkę w Chopham Constable, te dni należą już do przeszłości. Chopham Hali sytuuje się gdzieś pośrodku wielkiej drabiny angielskich szkół prywatnych, o wiele niżej od wszystkich Harrowów, Etonów i Winchesterów, na tyle jednak wysoko w hierarchii społecznej, by miejscowi wieśniacy uchylali czapek przed nauczycielami i czasem za ich plecami spluwali.
Jonathanowi wydaje się, że Norfolk leży bardzo daleko od Londynu. Tłukąc się przez równinną okolicę, przypomina sobie Pendżab. Pod wpływem wspomnień zaczyna czuć się nieswojo. Na widok czekającego na peronie Briggsa, woźnego w Chopham Hali, sztywnej figury z bujną brodą i melonikiem na głowie, ma ochotę zostać w pociągu i spróbować szczęścia z Kings Lynn. Zbiera się jednak na odwagę, wysiada, daje się rozpoznać i już po chwili przemierza z Briggsem wioskę staromodną dwukólką.
Rozmowa się nie klei. Briggs rzuca coś o pogodzie, która jest całkiem znośna, zważywszy na okoliczności. Jakie okoliczności, Jonathan nie pyta, a Briggs nie uznaje za stosowne wyjaśniać. Pod bramę szkoły podjeżdżają w całkowitej ciszy.
Pierwsze wrażenie jest miłe. Teren jest rozległy, boiska do rugby i krykieta biegną w stronę Brand, niewielkiego strumyka stanowiącego wschodnią granicę parku. Od czasów sir Perry’ego elżbietańska budowla niewiele się zmieniła, choć kolejni dyrektorzy przydali szkole luksusu w postaci nowego internatu oraz sali gimnastycznej i kaplicy, zbudowanych pod jednym dachem. Owo architektoniczne curiosum w formie prostego wiktoriańskiego gotyku wywodzi się z teorii któregoś pedagoga, dotyczącej ścisłego związku między wielbieniem Boga a ćwiczeniami fizycznymi. Wprowadził on ją w życie przy udziale postępowego grona pedagogicznego i specjalnego funduszu.
Wieża kaplicy, walcowaty twór z nieco wygiętym i dziwacznie bulwiastym szczytem, to wszystko, co pozostało z szaleństwa sir Perry’ego. Powstała w apogeum wyczynów starego zbereźnika. Zamaskowana, przyporami i zwieńczona krzyżem, ciągle znana jest wśród wieśniaków jako Wielki Wał. Legenda głosi, że stanowi dokładne odwzorowanie ulubionego narzędzia sir Perry’ego, które uwiecznił, starając się o przychylność księżnej Devonshire.
Gdy Briggs wyjmuje walizę z dwukółki, Jonathan wchodzi do wyłożonego dębem holu i po raz pierwszy wciąga w nozdrza woń mydła karbolowego, błota i gotowanej kapusty, mieszankę zapachową charakterystyczną dla angielskiej szkoły z internatem. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego panuje tu martwa cisza. Pozłacane nazwiska i gipsowe popiersia dawnych dyrektorów patrzą na Jonathana z przedziwnym spokojem, jakby strzegły zawieszenia broni. Jonathan przygląda się trofeom sportowym ustawionym na półkach przeszklonej szafy, aż Briggs kaszle mu głośno nad uchem i sugeruje, że może jednak powinni iść już na górę, zważywszy na okoliczności. Jonathan pnie się za starym sługą po schodach. Mijają szereg zamkniętych drzwi i obszerną, ponurą salę, służącą młodszym chłopcom do odrabiania lekcji. Wreszcie dochodzą do skrzydła, w którym mieściły się kiedyś pokoje gościnne rodziny Haldane’ów, a teraz znajdują się sale klas szóstych.
Drzwi. Kolejny pusty pokój czeka, by go czymś zapełnić.
Jonathan może się teraz rozpakować. Dyrektor oczekuje go za godzinę na herbacie. W szklarni. Po oznajmieniu tego Briggs stoi w drzwiach wyczekująco. Dopiero kiedy Jonathan wciska mu do ręki monetę, odchodzi, powłócząc nogami.
Szklarnie stoją na tyłach głównego gmachu i przypominają miniaturowy szklany pałac, lśniący w promieniach słońca. Jonathan jak zahipnotyzowany idzie ku nim przed trawnik. Osadza go w miejscu donośny wrzask.
– Chłopcze! CHŁOPCZE!
Jonathan odwraca się na pięcie i widzi poczerwieniałą twarz mężczyzny wychylającego się z okna na piętrze.