– Co ty wyprawiasz?!
– Idę…
– Co?
– Idę do…
– CO? Nigdzie nie powinieneś chodzić po trawie! Pamiętaj! Patrz, co narobiłeś!
Jonathan spogląda pod nogi i widzi, że jego buty zostawiły na pasiastym trawniku małe wgłębienia.
– Trawnik! – grzmi mężczyzna. – Tylko rodzice, nauczyciele i starsza służba! Wyjątek: starostowie klas w niedzielę! Wszyscy chłopcy ze starszych klas w Dniu Fundatorów między drugą a czwartą po południu! A teraz wynoś się stąd!
Jonathan ostrożnie wycofuje się na żwirową ścieżkę. Okno zamyka się z trzaskiem. Jonathan myśli nad czymś przez chwilę, po czym wyjmuje z kieszeni notes i pisze: „Dalsze potwierdzenie znaczenia trawników”. Angielskość wnika w jego skórę nieco głębiej.
Odnalezienie szklarni to jedno. Odnalezienie wejścia do środka to drugie. Konstrukcja składa się z trzech części. Każda z nich tonie w zieleni. Niektóre strefy są osłonięte przed światłem płóciennymi ekranami. W innych para wodna przesłania wszystko. Przez wysypane żwirem podłoże biegnie skomplikowany system rur pompujących ciepło. Wreszcie Jonathan dostrzega jakąś postać w żółtym kapeluszu. Idąc wzdłuż ściany, odkrywa drzwi i nagle trafia w sam środek pory deszczowej w Indiach, gdzie ciężkie i parne powietrze spowija człowieka niczym flanela.
Jonathan zastaje doktora Noble’a, dyrektora szkoły i miłośnika orchidei w jednej osobie, nad tworzeniem krzyżówek. Noble siedzi pochylony na ławce, przytrzymuje płatki soczyście czerwonego dendrobium i oblepioną pyłkiem wykałaczką pieszczotliwym ruchem przeciąga po organach rozrodczych kwiatu, jakby przełamywał opór tancerki rewiowej. Przesunięta na tył głowy panama z szerokim rondem odsłania kościstą czaszkę i pojedynczy kosmyk siwych włosów. Ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, gdzieś na przedłużeniu czubka długiego, wydatnego nosa, nie zauważa nadejścia Jonathana. Zadanie pochłania go całkowicie. Dopiero gdy transfer pyłku dobiega końca, doktor Noble rozprostowuje plecy i patrzy na nowego ucznia z błogim postkopulacyjnym uśmiechem.
– Bridgeman – mówi. – Prosto z tropików.
– Tak, proszę pana.
– Przyjechałeś niedawno z Azji jak moje nowe Paphiopedilum. – Wskazuje drewnianą skrzynkę u swych stóp. Obaj patrzą do środka. Jonathan widzi tylko mało obiecującą mieszaninę ziemi i kwiatowych bulw. To, co widzi doktor Noble, musi być naprawdę podniecające, gdyż wydaje on z siebie przeciągły jęk.
– Cudowne – mruczy.
– Tak, proszę pana.
– Chodź ze mną do alpinarium, gdzie, jak mniemam, pani Dodd zostawiła nam herbatę.
Torują sobie drogę przez masę zieleni. Orchidee są wszędzie. Rosną w długich skrzynkach, zwieszają się z koszyków, wiją się wokół pni i sztucznych podpórek z kory i drutu. Przybierają każdy wyobrażalny kształt i kolor. Ogromne woskowate kwiaty z płożącymi się korzeniami, maleńkie gwiazdki, szpice, wachlarze, słupki i rozety, kwiaty w kształcie torebek i kwiaty z ostro zakończonymi ogonkami. Porastają obłożone mchem konstrukcje i pną się w górę nad głowami, tworząc labirynt korzeni powietrznych, które biją Jonathana po twarzy i wplątują się we włosy. Doktor Noble wydaje się bardziej przywódcą orchidei niż ogrodnikiem; przywódcą kontrolującym ich hordy siłą woli.
Rośliny w alpinarium rosną wokół niewielkich skałek. Temperatura jest o dobre dwadzieścia stopni niższa niż w strefie tropików za sąsiednimi drzwiami. Doktor Noble nalewa herbatę i objaśnia filozofię szkoły, którą da się streścić w trzech punktach: chłopcy powinni pilnie się uczyć, doskonalić umiejętności gier zespołowych i pod żadnym pozorem nie wolno im wchodzić do Blue Badger czy kawiarni U Edith, gniazd rozpusty w Chopham Constable. Opiekun Jonathana napomknął coś o jego skłonnościach do tego rodzaju miejsc i otrzymał zapewnienie, że Chopham Hali wyleczy chłopca z tej słabości. Po części oficjalnej następuje powrót do orchidei. Doktor Noble dzieli się z Jonathanem planami skrzyżowania pewnych wyjątkowo wymagających odmian orchidei Cattleya. Rezultaty ma zamiar zaprezentować w Kew, londyńskim ogrodzie botanicznym. Nową odmianę nazwie C.haldaniensis, a może C.emiline od imienia dziewczyny, którą poznał w Oksfordzie. Wzmianka o uniwersytecie naprowadza go znowu na temat edukacji Jonathana. Przerzuciwszy się na grekę, wygłasza orację w tym języku, po czym zawiesza głos, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Kiedy Jonathan przyznaje, że nie rozumie, słyszy, że to niezmiernie poważna sprawa. Rzecz cała zostaje powtórzona po łacinie. Przez chwilę prowadzą sztywną konwersację, póki doktor Noble nie traci zainteresowania tematem wojowniczego charakteru Germanów i nie wraca do orchidei. Podczas ostatniej suszy stracił mnóstwo roślin. Największe spustoszenia dokonały się wśród tropikalnych epifitów. Gdy przystępuje do szczegółowego opisu strat, sprawia wrażenie, jakby miał się rozpłakać. Bierze się jednak w garść, dolewa herbaty i stwierdza, że według niego najlepszy będzie dla Jonathana kurs historii.
– Na to powinieneś się zapisać na uniwersytecie. Filologia klasyczna nie jest dla ciebie. Zdaję sobie sprawę, że możesz czuć się rozczarowany. Na krętej ścieżce życia spotkasz pewnie ludzi przekonanych, że znajomość starożytnych to znak rozpoznawczy dżentelmena. Okaż hart ducha i nie bierz sobie do serca tych opinii. Wierz mi, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Choć pszczoły w naszym ogrodzie przenoszą pyłek między różnymi kwiatami, nie widzimy, żeby dalie i ostróżki albo geranium i goryczka krzyżowały się z sobą. Dlaczego? Ponieważ mają zupełnie inną naturę. Z chłopcami jest tak samo. Każdy ma inną naturę. A twoja, panie Bridgeman, jest naturą historyczną. Jako baczni obserwatorzy świata uznajemy te ograniczenia za dobre, prawda? Gdyby nie one, kwiaty utraciłyby swoją tożsamość i w przyrodzie zapanowałby straszliwy zamęt, Jonathan zastanawia się przez chwilę nad słowami doktora.
– Historia jest w porządku, proszę pana.
– Takie podejście mi się podoba. A teraz możesz iść i rozpakować Swoje rzeczy.
٭
Trzy tygodnie dzielące go od rozpoczęcia roku szkolnego Jonathan spędza w bibliotece albo asystując doktorowi Noble’owi w szklarniach. Posypuje piaskiem i pędzluje spróchniałe drewno, uczy się, jak zraszać rośliny tropikalne o wschodzie i zachodzie słońca. Wygląda na to, że Noble polubił nowego ucznia. A jeśli nie jest to sympatia, to przynajmniej zainteresowanie. Kiedy Jonathan śmieje się albo gestykuluje, doktor uważnie mu się przygląda. Jakby analizował w myślach jego rodowód, cofając się aż do form roślinnych, z których wziął początek.
Pewnego popołudnia Jonathan pomaga dyrektorowi przy mikroskopijnych nasionkach. Umieszcza je w galaretowatej mazi, pakuje do butelek z zatyczkami i mówi do nich tym samym, co on, pieszczotliwym tonem, tak różnym od szorstkiego tonu przybieranego przez doktora w rozmowach z ludźmi. Te orchidee będą prawdziwymi cesarzowymi. To królowe nocy, hurysy i boginie w jednym, zniewalające „Madonny dżungli o czarnych piersiach”. Noble chyba zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że obnaża przed chłopcem swoje wewnętrzne, pełne zmysłowości życie.
Wieczorem Jonathan spaceruje po terenie otaczającym szkołę i pali przemycone papierosy, ciasno spowity wakacyjną ciszą. Chopham Hali trwa w nerwowym oczekiwaniu. Pierwszego dnia roku szkolnego eksploduje życiem.
Z nastaniem świtu kaszlący Briggs człapie w stronę frontowego wejścia. Przez godzinę jest jeszcze cicho. Potem w oddali narasta złowrogi turkot. Ku Chopham Hali zmierza kawaleria zmotoryzowana. Przed podjazdem zatrzymuje się konwój rodzicielskich aut, które wypluwają z wnętrza srogich ojców, zapłakane matki w lisach, ich synów, szoferów, służących i psy w kłębowisku kijów do krykieta i mnóstwa pakunków. Po jakimś czasie ojcowie pakują matki z powrotem do samochodów i odjeżdżają. Żarty się kończą. Trzeba wciągnąć ciężkie walizy po schodach. Małych chłopców przegania się z sypialni do łazienki, do kaplicy, na śniadanie, do klasy, na apel, a starszych na boiska, na musztrę z drewnianymi karabinami albo ustawia się naprzeciw siebie, każąc siłować się i przepychać. Chaos nadzorują nauczyciele, których czarne czapki i togi upodabniają do stada kruków, oraz starostowie, sadyści w kamizelkach, wyczuleni na najdrobniejsze przejawy niesubordynacji. Jonathan wkrótce przekonuje się, że w tym zamkniętym świecie to oni są prawdziwymi przełożonymi i że on, nowy szóstoklasista, jest w tym gronie podejrzaną anomalią.
Internatem, w którym Jonathan ma zaszczyt zamieszkiwać, dowodzi niejaki Fender-Greene, jasnowłosy drab z rzadkim wąsikiem i jaskrawozielonym krawatem z jedwabiu, symbolami uprzywilejowanej pozycji. Wzywa Jonathana do swojego pokoju. Najpierw miażdży mu dłoń w uścisku, po czym wygłasza krótką przemowę. Jej sens sprowadza się do stwierdzenia, że bez względu na to, jakie życie Jonathan wiódł do tej pory, teraz będzie cząstką czegoś o wiele ważniejszego, w związku z czym musi stosować się do zasad obowiązujących w internacie. Fender-Greene bierze głęboki wdech i krzyczy: „Do mnie!”. W otwartych drzwiach staje zdyszany jedenastolatek z herbatą. Kiedy chłopiec ze szczękiem rozstawia filiżanki i spodeczki, Fender-Greene obrzuca go władczym spojrzeniem.
– Świetny mały, co? Czyści też buty i robi wspaniałe omlety.
Po herbacie Fender-Greene przedstawia Jonathana reszcie mieszkańców internatu. Po prezentacji chłopcy biją mu brawo i śpiewają:
Niestraszne nam przeszkody,
niestraszne nam żywioły.
Cel jasny nam przyświeca:
rozdanie imię szkoły.
Fender-Greene i jego pomocnicy szybko tracą zainteresowanie jego osobą i zabierają się do znęcania nad małymi nowicjuszami. Jonathan wycofuje się w kierunku schodów.
Na górze zastaje ciemnowłosego młodzieńca, wygrywającego jakąś melodię na zdeformowanej gitarze. Przynależna mu część pokoju w nadprzyrodzony sposób zapełniła się książkami i zdjęciami oraz nietypowymi przedmiotami w rodzaju maszyny do pisania i brązowego popiersia mężczyzny o szpiczastej bródce. Na widok Jonathana chłopak przerywa grę i wyciąga dłoń na powitanie.
– Cześć. Jestem Gertler i jak się na pewno zorientowałeś, jestem Żydem.