– Bridgeman. Jak się masz?
– Nie musisz tego lubić, ale ja lubię – mówi Gertler, ponownie sięgając po gitarę.
– Mnie to nie przeszkadza.
– No to będzie nam łatwiej.
Gertler wraca do szarpania strun. Ćwiczy te same akordy i ze złością bije pięścią w pudło, gdy zawodzą go palce.
– A ty kim jesteś?
– Nie rozumiem.
– Przypuszczam, że anglikaninem. Jonathan kwituje te słowa milczeniem.
– Kto to? – pyta po chwili, wskazując głowę z brązu. Po twarzy Gertlera przebiega uśmiech.
– Towarzysz Władimir Iljicz Lenin. Ja też jestem komunistą. Jeśli chcesz, możesz zmienić pokój. Pewnie ci pozwolą, a mnie wszystko jedno. Fender-Greene i tak chce się mnie pozbyć. Stary Hoggart trzyma mnie tu tylko dlatego, że mam bogatego ojca.
– Skoro masz bogatego ojca, czemu jesteś komunistą?
– Równie dobrze mógłbyś spytać, czemu żyję. Wierzę, że wszyscy powinni być równi. Pieniądze nie powinny mieć znaczenia. Mają, a nie powinny. Niespodzianka, co?
– Niespodzianka?
– Takie słowa w ustach Żyda.
Jonathan nie rozumie. Gertler posyła mu szyderczy uśmiech.
– Ty w coś wierzysz?
– Nie – przyznaje Jonathan. Gertler prycha i wraca do gitary.
I tak zaczyna się szkolne życie. Rok w Chopham Hali upływa Jonathanowi pod znakiem numerków i list. Szkoła jest fabryką wytwarzającą poczucie przynależności. Wszystko odbywa się w grupach, od porannego prysznica po pisanie rozprawek w trakcie wieczornego odrabiania lekcji. Każdy gest Jonathana w ciągu dnia jest ograniczony do funkcjonalnego minimum, wypracowanego w ciągu dwustu lat ewolucji szkoły. Ulepszona wersja systemu fabrycznej produkcji w wydaniu pana Taylora. Nawykły do całkowitej wolności, Jonathan często zastanawia się, ile jeszcze zdoła tu wytrzymać. W notesie zapisuje: „angielskość = identyczność” i „komfort jednostajności”.
Numerki i listy: lista obowiązujących w szkole zasad, lista nauczycieli, lista starostów, lista pierwszej jedenastki i piętnastki, lista szkolnych barw, lista miejsc zakazanych, lista dat angielskiej wojny domowej i lista jej przyczyn. Każdą z nich Jonathan powinien recytować na wezwanie. Czasem mu się udaje. Czasem nie. Kara, jaką ponosi za pomyłkę, jest znacznie łagodniejsza niż w przypadku pierwszoklasistów, którzy dostają rózgi za nieopatrzne umieszczenie wąskiego złotego paska w barwach drużyny rugby średnich klas albo danie pierwszeństwa panu Russellowi przed panem Hoggartem w hierarchii grona pedagogicznego.
Pan Hoggart to ów krzykliwy mężczyzna z poczerwieniałą twarzą. Złe wrażenie po pierwszym zetknięciu z Jonathanem pozostało. A ponieważ pan Hoggart jest zwierzchnikiem internatu, stanowi to pewien problem.
– Bridgeman! Co to ma znaczyć?
– To, proszę pana? Buty, proszę pana.
– Buty, proszę pana? Buty! Nie! To wykroczenie! Naruszenie regulaminu!
– To lakierowana skóra, proszę pana. Kupiłem w Londynie.
– Regulamin szkoły! Strój! Wszelka ekscentryczność stroju jest niedozwolona. Mają zniknąć, Bridgeman. Zniknąć.
Przed poważnymi tarapatami ratuje Jonathana fakt, że mimo marnych osiągnięć, Gertler i tak jest zawsze gorszy od niego. Jonathan miewa problemy z mundurkiem, właściwą postawą, zaangażowaniem, zrozumieniem i innymi ważnymi przymiotami, dzięki którym internat odpiera ataki barbarzyńskich hord oblegających twierdzę. Tymczasem Gertler aktywnie spiskuje, by barbarzyńców wpuścić. Podczas odrabiania lekcji czyta Marksa, odmawia udziału w zajęciach z przysposobienia wojskowego i choć zwolniony z nabożeństw, wszem i wobec głosi śmierć Boga i opanowanej przez upiory Europy. Tym ściągnął na siebie nienawiść Fender-Greene’a i stał się obiektem szykan ze strony pozostałych mieszkańców internatu (za cichym przyzwoleniem Hoggarta). Koledzy zalewają mu książki atramentem, plują na jedzenie przed podaniem talerza, podstawiają nogę, a od czasu do czasu Fender-Greene znajduje powód, żeby zafundować mu chłostę. Za każdym razem nie posiada się z wściekłości, gdy Gertler reaguje śmiechem na świst rózgi w powietrzu.
Jonathan skrzętnie notuje: „Dyscyplina uszlachetnia; szacunek dla religii, ale wiara nieobowiązkowa; sprawdzać talerz przed jedzeniem”, jego notatki dotyczą wszystkich sfer szkolnego życia, od zasad rugby po zasady przyrządzania kanapki z dżemem. Tydzień po tygodniu rozumie coraz więcej z otaczającego go świata, a białe plamy na mapie zapełniają się dróżkami i punktami orientacyjnymi.
Kurs historii byłby dla Jonathana całkiem użyteczny. Pozwoliłby mu uzupełnić synchroniczne zrozumienie istoty angielskości zrozumieniem diachronicznym. Niestety, podczas sennych lekcji pan Fox, namiętny palacz fajki i niedzielny malarz, przedstawia historię nie tyle jako łańcuch zmian, ile wieczną powtarzalność. W jego ujęciu historia ojczystej wyspy to seria patetycznych obrazów, podniosłych momentów pozwalających zrozumieć sedno, zasady i aksjomaty stworzone przez ten naród. Od Drake’a klęczącego przed królową Elżbietą po zgromadzenie na polu Runnymede, od Wolfe’a w Quebecu po koronację Wiktorii na cesarzową Indii, pan Fox maluje przeszłość jako magmę potężnych, lecz nieefektownych sił, które czasem nabierają przejrzystości, zastygając na moment w statycznym układzie połyskliwych twarzy i imponujących draperii. W modelu historii pana Foxa nawet ostatnia wojna, która zabrała jego uczniom wujków i starszych braci, podlega temu dualizmowi. Walka przypominająca sportową rywalizację, przeplatana długimi okresami wyczekiwania w błotnistych okopach. Bitwy i następująca po nich próba cierpliwości. Olejno-werniksowy patos zastygłych w bezruchu ciał. Maki na polach bitewnych Flandrii.
Historia, jak i dzień wręczania nagród, ma dawać impuls do dalszego działania, „do osiągania sukcesów w świecie po ukończeniu szkoły”. A absolwenci Chopham Hali odnoszą sukcesy w dziedzinach tak różnych, jak bankowość czy prowadzenie rancza w Argentynie. Jednak wzniosłą tradycją szkoły, jeśli w ogóle można tu mówić o tradycji, jest przygotowanie chłopców do służby w koloniach. W porannych mowach Hoggart lubi wymieniać miejsca, w których służą byli uczniowie. Złote Wybrzeże. Hongkong. Bengal. Birma. Kapsztad. Bermudy. Pod obcym niebem cnota wiedzy, cierpliwości i męstwa nabytego w grach zespołowych pomaga utrzymać brytyjską dominację w świecie. To dla Imperium trzeba popierać nowych starostów i dać z siebie wszystko, by w rozgrywkach pokonać chłopców Frobishera i Hawkinsa.
Nieobecność Bridgemana na boisku szybko daje się zauważyć. W tym względzie idzie w ślady Gertlera. Jako ktoś, kto w Chopham Hali przygotowuje się tylko do pójścia na uniwersytet, Jonathan ma specjalny status, jednak ani Hoggart, ani Fender-Greene nie mają zamiaru mu tego uświadamiać. Jonathan wzbudza ich podejrzliwość. Jego jedynym plusem jest chęć do nauki, sama w sobie równie podejrzana. Jest w tym coś semickiego. Jakaś zachłanność i nadmierna gorliwość.
Z nadejściem ferii zimowych nad głową Jonathana gromadzą się chmury.
Sam Jonathan, nieświadom niczego, spędza pod okiem pana Spavina zimne i nudne Boże Narodzenie w Londynie. Czuje, że obawy pierwszych miesięcy są już za nim. Przestaje żyć w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem. Staje się kimś, kogo udaje. Prawda jest tak niewiarygodna, że mimo dziwactw i sporadycznych potknięć Jonathana, nikt jej nie odkryje. Jonathan i jego cień zaczynają się schodzić.
٭
Semestr wiosenny zaczyna się spokojnie. Przez kilka tygodni Jonathan jest zadowolony, nawet uradowany swoimi postępami. Starania o Oksford idą gładko. Prace egzaminacyjne zostają wysłane do dobrego przyjaciela doktora Noble’a, który w Barabbas College odpowiada za przyjęcie nowych studentów. „Omów błędy – jeśli takowe popełniono – w rozwiązywaniu kryzysu amerykańskiego w 1770 roku”. „Skomentuj następujące stwierdzenie: «Złoto, nie wojenne męstwo, legło u podstaw hiszpańskiej potęgi w XVI wie-ku»„. Wypływa sprawa greki (a raczej nieznajomości greki). Temat zostaje omówiony i zamknięty. Krótkie oczekiwanie i wreszcie nadchodzi informacja, że kilku uczniów doktora, wśród nich Jonathan Bridgeman, spodziewanych jest w Barabbas wraz z początkiem semestru po świętym Michale. Zwyczajowa butelka czerwonego wina przechodzi z rąk do rąk i doktor Noble może już zasiąść do pisania listów gratulacyjnych do rodziców i opiekunów.
Życie Jonathana jest lżejsze od powietrza. Jonathan wznosi się ku górze po łuku doskonałym. Pewnego popołudnia w drzwiach jego pokoju staje mały zadyszany posłaniec.
– Cześć, Bridgeman. Mam dla ciebie wiadomość.
Jonathan, grający rolę władczego ucznia starszej klasy, opuszcza książkę i wzdycha na znak niewysłowionej nudy.
– Czego?
– Dyrektor szkoły mówi, że przyjechała twoja stryjeczna babcia i czeka w jego gabinecie.
Jonathan chyba się przesłyszał.
– Kto?
– Twoja stryjeczna babcia, Bridgeman. Przepraszam, czy zrobiłem coś nie tak?
Gertler gwałtownie szarpie struny bałałajki.
– Co ci jest, Johnny?
– Nic.
– Nie wiedziałem, że masz babcię.
Jonathan też nie wiedział. Pan Spavin nigdy o niej nie wspominał. Był przekonany, że krewni nie żyją. Co powiedział tamten Bridgeman? „Ostatni z rodu, stary”. Jonathan wydaje z siebie jęk. Powinien być przygotowany na taką niespodziankę. Usiłując uporządkować myśli, wywleka chłopca z pokoju i ciągnąc go w stronę pokojów dyrektora, każe powtórzyć, co mówił Noble. Słowo w słowo. Z przejęcia brak mu tchu. Mały posłaniec skamle: „Nic, Bridgeman, nic, naprawdę”. Wleczony siłą, potyka się o własne nogi w wypolerowanych szkolnych trzewikach. „Bridgeman, to nie ja. Bridgeman, on naprawdę nic nie powiedział. Au! Bridgeman, to boli”, i tak przez cały czas aż pod drzwi dyrektora, gdzie do Jonathana wreszcie dociera, że chłopiec rzeczywiście nic nie wie, a na dodatek jest tak przerażony, że lada moment zsika się w spodnie. Jonathan puszcza go wolno. Mały posłaniec zmyka co sił w nogach, rozcierając po drodze ramię.
Jonathan puka do drzwi i natychmiast tego żałuje. Gospodyni dyrektora prowadzi go wprost do salonu. Mózg i ciało Jonathana krzyczą: „Jeszcze nie! Za szybko!”. W salonie siedzi wiekowa dama, zakutana w przedwojenną krepę, w zapleśniałym kwiecistym kapeluszu na głowie przypominającej ziemniaka. Ta głowa i małe wąskie oczka były znakiem rozpoznawczym Bridgemana. Tego prawdziwego.