– Dzień dobry, Jonathanie – mówi.
Wiele czasu minęło, odkąd poprzedni Jonathan Bridgeman gościł w jego myślach. Często wydaje mu się, że Bridgeman i on zawsze byli jedną i tą samą osobą. Obecność ciotki ojca z miejsca rozwiewa tę iluzję, a wraz z nią pozbawia go indywidualności, duszy, zdolności mowy i działania. Jonathan stoi w drzwiach salonu, niezdolny do zrobienia ani jednego kroku więcej. Otwiera i zamyka usta w daremnym wysiłku powiedzenia czegoś czarującego. Oczy utkwione w nim przypominają dwa czarne guziki.
– Dzień dobry – odpowiada w końcu. – Ciociu – dodaje.
– Ciociu Berthildo – mruczy ciotka nieprzyjemnie. – Nie pamiętasz mnie. Chodź i pocałuj mnie na powitanie.
Kiedy Jonathan pochyla się nad upudrowanym policzkiem, czuje stęchliznę bijącą od ubrań ciotki. Mimowolnie wyobraża sobie, że była w nich stopniowo mumifikowana. Owijano ją nową warstwą cieniutkiej zielonej tkaniny za każdym razem, gdy stara zaczynała się przecierać.
– Jonathan – mówi z niedowierzaniem w głosie – nie jesteś podobny do naszej rodziny. My, Bridgemanowie, mamy pełne twarze, dyrektorze. Saksońskie twarze.
– Fascynujące – mówi doktor Noble. – Napije się pani herbaty?
– Herbaty? Jak pan może? To przez nią jego ojciec… Taka tragedia. Herbata, też coś!
– Oczywiście. Bardzo przepraszam.
Dla doktora Noble’a wizyta ciotki jest niemal równie przykra, jak dla Jonathana. Do zapachu dochodzą jeszcze niezdyscyplinowane samogłoski ślizgające się po całym podniebieniu starszej damy i dziwaczny zwyczaj szeleszczenia sztywną suknią przez ciągłe poruszenia w fotelu. Choć jest kobietą, nie przypomina kwiatu, nie mówiąc już o orchidei. Tak naprawdę jest raczej irytująca.
– Do matki też nie jesteś podobny – ciotka kontynuuje wątek rodzinny, przyglądając się chłopcu, który po powitalnym całusie znów wycofał się ku drzwiom. – Sądząc z fotografii, nie była biedaczka zbyt urodziwa.
– Z fotografii? – powtarza Jonathan słabym głosem.
– Tak. Mam jedną ze sobą. – Ciotka zaczyna szperać w przepastnej torebce. Wyjmuje chusteczki, buteleczki z pastylkami, groźnie wyglądające nożyczki fryzjerskie oraz mnóstwo innych osobistych drobiazgów, które układa w mało apetyczny stos na okolicznościowym stoliku doktora Noble’a.
– O, mam.
Pokazuje zniszczony portret rodzinny. Młoda kobieta o ziemistej cerze kołysze na kolanach pucołowate niemowlę z głową jak kartofel.
Za fotelem stoi młody mężczyzna z niepewną miną. Jego głowa też przypomina kartofel. Guziczki oczu dziecka mają oskarżycielski wyraz.
– Byłeś milutki – mówi ciotka.
– Tak – chrypi Jonathan.
– Wiesz, właściwie to ja wychowałam twojego ojca. Byłam jego ulubioną krewną. Pewnie opowiadał ci jakieś historie?
Jonathan milczy, wiec ciotka Berthilda opowiada jedną sama. Bridgeman senior siadał Nanie na kolanach, a Nana poiła go dżinem ze swojej szklaneczki jak dorosłego.
– Czarujący obrazek – mówi doktor Noble. – Rodzina znowu razem. Muszę przyznać, panno Bridgeman, że jestem tym zaskoczony. Sprawami Jonathana zajmuje się doradca prawny.
Ciotka Berthilda robi przebiegłą minę.
– Tak – mówi.
Noble przybiera wyraz twarzy, który w „Przewodniku po mimice dla dżentelmenów” (gdyby takowy istniał) ilustrowałby hasło „krzywe spojrzenie”. Słychać szelest sukni. Ciotka Berthilda wierci się znacząco w fotelu.
– Czy moglibyśmy gdzieś porozmawiać z Jonathanem na osobności?
Z widoczną ulgą doktor Noble proponuje im spacer po terenie wokół szkoły. Starsza dama łapie Jonathana za ramię. Nawet na powietrzu roztacza wokół siebie zapach stęchlizny. Gdy są już w pewnej odległości od budynku, a dźwięk otwieranych przez gospodynię okien jest prawie niedosłyszalny, ciotka Berthilda zdradza cel swojej wizyty.
– Twój ojciec bardzo mnie lubił, Jonathanie. To naturalne, że mam dla ciebie wiele uczucia, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Myślę o tobie jak o własnym dziecku. Co rodzina, to rodzina, prawda?
– Tak, ciociu Berthildo.
– Nana. Twój ojciec nazywał mnie Nana.
– Tak. Dobrze. Nana.
– Dobry chłopiec. Twój ojciec nie zniósłby tego, gdyby wiedział, jak mnie potraktowali. Mój brat, a twój dziadek, był okrutnym człowiekiem. Bardzo źle myślał o ludziach. To przecież było moje dziecko! Ile to już lat! Panu Coxowi i mnie – większość ludzi zna mnie jako panią Cox, choć nigdy nie wzięliśmy ślubu – dobrze szło z pensjonatem, póki on nie umarł. Prawda jest taka, Jonathanie, że nie powinni byli mnie posyłać w takie miejsce. Nie powinni. Wiesz, jak trudno dziś o dobrych stołowników. Pojawiasz się tu znikąd ze wszystkimi pieniędzmi, jakie zostawił ci ojciec, a mnie, jego ulubionej krewnej, nie stać nawet na trzymanie służącej, która przyszłaby raz w tygodniu i zmyła podłogi. – Ciotka zawiesza znacząco głos. – Mamy tylko siebie, Jonathanie.
Jonathan nie wierzy własnym uszom.
– Chcesz pieniędzy?
– Po co od razu tak obcesowo? Troszkę, żebym mogła zacząć od nowa. Kiedy zamykam oczy, widzę piękny mały domek na promenadzie na klifach i siebie, jak kołyszę swojego aniołka w ramionach.
– Nie mam pieniędzy. Pan Spavin nimi zarządza, póki nie skończę dwudziestu jeden lat.
Ciotka Berthilda spluwa na ścieżkę.
– Samuel Spavin. Zawsze Samuel Spavin. Ten człowiek jest do mnie źle nastawiony, Jonathanie. To niedobry człowiek. Więc on ma twoje pieniądze, tak? A gdybyś zamienił z nim słówko, gdybyś mu wspomniał, że jestem twoją ciocią, a twój ojciec mnie kochał? Mógłbyś?
– Co to znaczy, że jest do ciebie źle nastawiony?
– Głupia sprawa, Jonathanie. Oni wszyscy są okrutnymi ludźmi.
– O czym ty mówisz?
– Wszystko, co zrobiłam, to przycisnęłam ją za mocno. Nie było powodu, żeby mnie wysyłać w takie miejsce!
W tym momencie Jonathan doznaje niewypowiedzianej ulgi. Bez względu na to, kim ciotka Berthilda jeszcze się okaże (a kilka ewentualności budzi jego niepokój), na pewno jest niespełna rozumu. Być może tego rodzaju konkluzję zawsze daje się łatwo wyczytać z twarzy. A może ciotka Berthilda jest po prostu spostrzegawcza. Tak czy owak, coś w Jonathanie nagle budzi jej podejrzliwość.
Nawet kiedy rzuca się na niego, Jonathan nie przestaje szczerzyć zębów. Ciotka jest szalona, więc nic mu nie grozi! Drap, Berthildo! Lamentuj, Berthildo! Ciotka złorzeczy coś bez ładu i składu, zdumiewająco silnymi palcami szarpie mu skórę twarzy, a jej sztywna suknia oplątuje jego mundurek, wydając iście radiowe trzaski. Przez trawnik biegną z odsieczą nauczyciele i chłopcy. Kiedy dwaj trenerzy rugby konwojują ciotkę poza obręb szkoły, Berthilda miota zniewagi. W jednym z przebłysków świadomości, jakie zdarzają się szaleńcom, krzyczy: „To nie moja rodzina! To nie moja krew!”.
Doktor Noble pyta Jonathana, czy wszystko w porządku. Jonathan odpowiada, że tak i dziękuje za troskę. Doktor Noble mówi, że to (ma na myśli ciotkę Berthildę) bardzo przykre. Jonathan przyznaje mu rację. Po tej wymianie uwag doktor Noble uważa swój duszpasterski obowiązek za spełniony i umieszcza ciotkę Berthildę w torbie z tematami tabu, którą każdy Anglik dźwiga z sobą niczym listonosz. Tydzień później Jonathan dostaje list od pana Spavina. Pan Spavin radzi, by więcej nie kontaktował się z ciotką Berthilda. On ze swej strony kiedyś umieścił ją w pewnym zakładzie na półwyspie Gower. Pisze, że to była nieprzyjemna historia. Może nie powinni byli wysyłać jej w takie miejsce.
Typowo angielski sposób działania: linearny i progresywny, napędzany tradycją i dobrymi manierami. Słuchaj rad, a będziesz ślizgać się po powierzchni w nieskończoność, z błogosławieństwem społeczeństwa. Zlekceważ je, a roztrzaskasz się o ścianę.
Podanie Paula Gertlera o przyjęcie do Cambridge zostało odrzucone.
Idą z Jonathanem zamarzniętą ścieżką nad rzeką. Pod stopami trzeszczy śnieg. Gertler przekonuje Jonathana, że to nie ma znaczenia, że wszystkie stare uniwersytety to elitarne instytucje. Jonathan mówi, że bardzo mu przykro. Gertler roztacza przed nim wizję świata po Rewolucji, kiedy to wszyscy ludzie pracy będą mieć dostęp do edukacji i zapewnioną opiekę państwa. Obaj wytrząsają papierosy z paczki i stoją zgarbieni z wolną ręką wciśniętą w kieszeń palta. Ich oddech tworzy z dymem papierosów białe pióropusze. Zima zdumiewa Jonathana. Srebrzysta warstewka na liściach i biała okrywa płaskich przestrzeni Norfolku utrudnia koncentrację na utopii Gertlera. W notesie w wewnętrznej kieszeni przybyły nowe hasła: „kolędy” i „jazda na łyżwach”.
– Mam samochód – mówi nagle Gertler bez związku z tematem. – Stoi zaparkowany w warsztacie.
– Żartujesz.
– Nie. To samochód mojego ojca. Pewnie nawet nie zauważył, że go nie ma.
– Co chcesz zrobić?
– Co powiesz na Londyn?
Po chwili Gertler już kładzie na kierownicy dłonie w wełnianych rękawiczkach. Ruszają opatuleni szalikami, w kapeluszach wciśniętych głęboko na oczy. Samochód jest przestronny i okazały. Przedwojenny wolseley. Mężczyzna z warsztatu dostał od Gertlera gwineę za garażowanie. Teraz patrzy z założonymi rękami i nieodgadnioną twarzą, jak odjeżdżają. Reflektory tworzą na oblodzonej drodze dwa rozchwiane kręgi światła. To jedyne świetlne punkty w morzu ciemności. Jazda dostarcza wielu emocji. W pewnej chwili wpadają w poślizg i lądują na żywopłocie. W okolicach Colchester zaczyna padać śnieg. Kiedy docierają do rogatek Londynu, są przemarznięci i zmęczeni. Niskie domy z cegieł mijają w całkowitym milczeniu. Dopiero gdy przed nimi zaczynają majaczyć sylwetki coraz wyższych budynków, a ulice są coraz bardziej rozświetlone, odzyskują humor i zastanawiają się, co będą robić.
Kawa i kanapki na postoju gdzieś w Islington. A potem…
WEST
END!
tętniący życiem przez całą dobę. Parkują samochód obok pubu Coach and Horses, dają nura do baru, potem przepraszam, przepraszam,
z kuflami wysoko nad głową przeciskają się przez tłum, znajdują odrobinę miejsca pod filarem, mielibyście ochotę? nie, dzięki, jak chcecie, z powrotem na ulicy, ludzie w drzwiach, muzyka dobiegająca z suteren, synkopujące dziewczęta z uśmiechem zapraszają do mieszkania przy Shepherd’s Market, ale najpierw chcą iść gdzieś na drinka, na przykład do Egyptian Room, poczekacie na nas?, to bardzo nowoczesne miejsce, bardzo amerykańskie, och, zresztą, co wy możecie wiedzieć o Ameryce, a potem nagle znajdują się nie wiadomo jak obok dzwonu Matki Taylor, dziewczęta zniknęły portfel, kapelusz i inne rzeczy Paula też, ludzie odpłynęli z lodowato zimnych ulic niczym krew z otwartej rany.