٭
Liniowiec dopływa do portu. Jego dziób wbija się czarnym klinem między budynki barwy gliny, przez co wydają się jeszcze bardziej niepozorne. Pośród szeregu blaszanych dachów jest obcym ciałem, mającym w sobie coś złowieszczego. Wraz z pojawieniem się statku kobiety ruszają na nabrzeże. Niektóre pchają ręczne wózki, inne niosą misy pełne bananów, orzeszków ziemnych i wędzonych ryb, zawiniętych w liście palmowe. Robotnicy portowi formują żywy łańcuch. Ogniwo po ogniwie worki i skrzynki wędrują do magazynów. Kobiety tymczasem rozkładają swoje ładunki na ziemi i kucają obok. Gdy biali ludzie wysiadają z szalupy, na nabrzeżu działa już regularny targ, do którego dołączają żebracy, psy oraz policjanci, pałkami torujący przejście do komory celnej. Przybysze mrużą oczy przed słońcem. Miejscowe kobiety udają, że na nich nie patrzą, ale w głębi duszy cieszy je widok plam potu pod pachami świeżych koszul i nerwowe rozglądanie się wokół w obawie przed kontaktem wzrokowym z tubylcami.
Jonathan patrzy na Afrykę i robi mu się nieswojo. Odnajduje w niej coś znajomego. Daszek tropikalnego hełmu przesłania mu część pola widzenia. Wzdłuż nabrzeża cumują wysłużone frachtowce. Z przepastnych wnętrz wypluwają towary w puszkach oraz blachę falistą, zwalniając miejsce dla oleju palmowego, tytoniu i beli bawełny. Tragarze zwijają się jak w ukropie. Wbiegają jeden za drugim po niestabilnej kładce i zrzucają ładunek w czeluście statku, poganiani przez nadzorców z listą towarów i rewolwerami w kaburach. Przed jednym ze statków kontyngent żołnierzy z Indii Zachodnich czeka na rozkaz zaokrętowania. Ponad nimi góruje pobielony fort, w którym przetrzymywano niewolników. Patronuje mu święty Jakub, choć równie dobrze mógłby to być święty Jerzy czy Jan; jeden z tych angielsko brzmiących świętych o surowych zasadach moralnych, który w walce dał świadectwo odwagi. Z kruszącego się muru wystaje lufa sześciocalowego działa wycelowanego w morze. Poszczególne składniki tej scenerii są dla Jonathana nowością, choć panująca tu atmosfera wydaje mu się znajoma. Po latach spędzonych w Europie wrócił do świata rozdartego na dwoje. Jedna część tkwi zasklepiona w przeszłości, druga rwie naprzód. Jonathan zna logikę, jaka się za tym kryje. Ma to zakodowane z tamtego życia.
W komorze celnej antropolodzy czekają na sprawdzenie dokumentów. Tymczasem urzędnicy uwijają się przy ogromnym transporcie alkoholu. Zapach dżinu z paru przypadkowo rozbitych butelek wypełnia duszną, zatłoczoną halę. Rozstrojony Jonathan przygląda się krzątaninie. Przedmioty, z którymi się w Anglii oswoił, rejestry, poduszeczki do pieczątek, mundury, znów pojawiają się w nieznanym środowisku. Parasole chronią ludzi przed słońcem, nie przed deszczem, twarze ich właścicieli to nic niemówiące czarne zera wystające znad sztywnych kołnierzyków.
Profesor przechadza się po hali, stukając w skrzynki laską i wchodząc tragarzom w drogę. Morgan, któremu wypływający spod korkowego hełmu pot zalewa oczy, nachyla się do Gittensa.
– Popatrz na Bridgemana.
Gittens patrzy na Bridgemana. Obiekt obserwacji wałęsa się po hali przygnębiony i posępny.
– Racja, nie jest sobą.
– Widzę. To trwa od tygodni. Może powinniśmy coś powiedzieć?
– Co na przykład?
– Nie wiem. Zapytać go, co się dzieje.
Gittens rzuca mu miażdżące spojrzenie. Morgan unosi ręce w geście oznaczającym, że przyjmie wszelkie możliwe zarzuty pod swoim adresem: oskarżenie o sentymentalizm, wścibstwo czy zniewieściałość. W trakcie podróży z Marsylii Gittens dał mu wyraźnie do zrozumienia, czego mu brak. Na przykład wyczucia. I powściągliwości. Wychodzi na to, że najlepiej nie pytać Bridgemana, co się dzieje.
Jakiś przekupień staje przed nimi z koszem pełnym niewielkich drewnianych figurek. Kiedy obaj machają odmownie ręką, idzie naprzykrzać się Bridgemanowi.
– Figurka, panie?
Jonathan spogląda na rzeźby. To postacie Anglików, mali kolonia-liści w białych mundurach i monstrualnych hełmach na głowie. Ich oczy, usta i nosy są przesadnie wielkie i wyraziste. Sztywni i wyprostowani wyglądają niezmiernie oficjalnie.
– Ile?
Mężczyzna podaje cenę. Jonathan targuje się i po paru minutach w jego torbie lądują dwie figurki. Sprzedawca odchodzi, a Jonathan wraca do negocjacji z urzędnikami i pilnowania rozładunku bagaży ekspedycji.
Od tygodni jest nieobecny duchem. Pochłaniają go myśli o Star. Jego wewnętrzny projektor wyświetla mu na okrągło scenę w barze: Sweets siada, całuje Star. Siada. Całuje Star. Siada, całuje, siada, całuje. Te same kadry powtarzane do znudzenia. Jonathan nie potrafi uporządkować zamętu myśli wywołanego tym pocałunkiem. Wciśnięty w fotel umysłu, z drżącymi kolanami wspartymi o czerwony plusz oparć rzędu przed nim, zmuszony mrużyć oczy, chciałby opuścić widownię, ale przygważdża go do miejsca ta bezładna ciżba ludzka.
W trakcie podróży statkiem większość czasu spędzał na leżaku. Zza ciemnych okularów wpatrywał się w Atlantyk. Każdego dnia przesiadywał na pokładzie godzinami i tak długo obserwował linię zetknięcia wody i nieba, aż wyparł ją ze świadomości, a jego świat stał się jednolitą, ruchomą szarą masą. Wieczorami stał przy balustradzie i patrzył na nęcącą toń rozkołysanej wody uderzającej o burtę.
Wsparty o tę samą balustradę, obserwował profesora Chapela w trakcie porannej przechadzki. Władcza, imponująca postać wypinała brzuch i rozchylała nozdrza niczym wrota. Profesor przypominał właściciela ziemskiego, który w swej łaskawości wpuszcza świeże powietrze, by poswawoliło we włościach jego płuc. Kiedy zdjął panamę, żeby otrzeć z potu łysiejącą czaszkę, ta zajaśniała oślepiającym blaskiem. Kiedy wiatr rozwiał mu resztki siwych włosów, te utworzyły wokół głowy aureolę. Stanąwszy twarzą w twarz z tak jawnym świadectwem niezwykłości, Jonathan nabrał otuchy. Miał przed sobą mądrego, dobrego człowieka. Ciągle był jego asystentem. Obaj byli na najlepszej drodze do poszerzenia granic antropologii. Czy mógłby marzyć o bardziej chlubnym celu?
Ale bez Astarte antropologia wydaje się mniej kusząca niż przedtem. Obrany kurs budzi wątpliwości, igła kompasu drga i wiruje wokół tarczy. Jonathan szuka w pamięci, co czytał o podróżnikach, o tym, jak radzą sobie z osamotnieniem. Star była ostatnim kawałkiem jego układanki. Dopiero z nią Jonathan Bridgeman byłby całością.
Po załatwieniu formalności związanych z odprawą Jonathan chowa do kieszeni formularze opatrzone nieczytelnymi pieczęciami licznych urzędników i rusza przez halę w poszukiwaniu reszty. Czekają na niego w towarzystwie wysokiego młodego Murzyna bez butów, w białych szortach, fezie i białym chałacie z wysokim kołnierzykiem.
– To Famous – oznajmia profesor.
– Famous – potwierdza mężczyzna z uśmiechem. – Wielki boy w ICR. Kierować trzy małych boy. Przyjechać zabrać was do ICR.
Imperial River Club przeżywał na pewno lepsze dni, ale trudno jednoznacznie stwierdzić, kiedy to było. Bungalow, stojący na spękanej ziemi w samym środku parceli położonej powyżej poziomu delty rzeki, może poszczycić się podjazdem oznaczonym pomalowanymi na biało kamieniami, masztem z wypłowiałym Union Jackiem na szczycie oraz parą miniaturowych armat umieszczonych po obu stronach frontowej werandy, których rdzewiejące lufy wycelowane są w miasto. Od plaży dzieli go mniej więcej pół mili. Wystarczająco daleko, by stłumić odgłosy z nabrzeża i targu; za blisko, by uchronić przed odorem ścieków, który wdziera się przez okna w dni, kiedy wiatr nie wieje od morza. Smród po części tłumaczy odosobnienie tego miejsca. Smród oraz fakt, że kierownictwo nigdy nie zdobyło się na posadzenie wokół drzew, które dawałyby schronienie przed piekącym nieznośnie słońcem. W wietrzne dni drobny piasek przesypuje się po podłodze, gromadzi w kątach i wzlatuje w górę, by osiąść na powierzchni drinków.
Sami członkowie klubu tworzą gromadę niepoprawnych indywiduów, traktujących przybyszów niemiłą mieszanką zazdrości i lekceważenia. Lekceważenie to uniwersalna postawa, jaką wobec nowicjuszy przyjmują starzy wyjadacze w koloniach. Zazdrość to produkt lokalny. Jej przedmiot może być różny: psychika przybysza, jeszcze nie zmęczona wiecznymi upałami, albo wnętrzności wolne od nieokiełznanych afrykańskich bakterii. Czasem wygląd, czasem żona, a czasem zwykła umiejętność cieszenia się życiem na wybrzeżu, która u członków Imperiał River Club dawno zanikła. Zazdrość towarzyszy im od zawsze, a wraz z nią obietnica przyjemności, jakiej doznają, wyzbywszy się jej. Prędzej czy później nowicjusz stanie się starym wyjadaczem, tak samo ogorzałym i zgorzkniałym jak cała reszta. Owa schadenfreude ujawnia się szczególnie podczas pogrzebów. W ciągu miesiąca odbywa się ich kilka. Kiedy ktoś rozstaje się z życiem (na tym wybrzeżu ludzie nie umierają, lecz rozstają się z życiem, co zakłada pewną dozę ich winy i moralnej ułomności, sugeruje uleganie słabościom), członkowie klubu piją więcej niż zwykle i oddają się rozważaniom o znakach zwiastujących nieszczęsny koniec oraz o tym, co nieboszczyk zaniedbał. Gdyby brał więcej chininy, bardziej dbał o siebie, nie zadawał się z tyloma miejscowymi dziewczętami albo po prostu po trzeciej kolejce przerzucał się na wodę sodową…
Jako uczeni, antropolodzy podlegają szczególnie krytycznemu osądowi. Uwagi na ich temat padają głównie w prywatnych rozmowach, goście mogą więc rozlokować się w pokojach bez szczególnych przykrości ze strony starych wyjadaczy. Jest jeszcze tyle do zrobienia. Ładunek wyprawy pozostał w magazynie na nabrzeżu. Trzeba zdobyć kilka pozwoleń i skontaktować się z kilkoma urzędami. Wkrótce pod siedzibę klubu zajeżdża w służbowym aucie jakiś oficjel. Przedstawia się jako Smith i pokazuje Jonathanowi przepustkę opatrzoną mnóstwem pieczęci i podpisów niezmiernie ważnych osobistości. „Posiadacz tego dokumentu – głosi napis – może przebywać w każdym wybranym przez siebie miejscu i nosić każdy mundur wedle uznania. Wszystkie osoby podlegające prawu wojskowemu zobowiązane są do okazania mu wszelkiej pomocy”.
– Z jednej strony ciebie to nie dotyczy – oznajmia Smith – ale z drugiej tak.
Smith zamyka się na chwilę w pokoju razem z profesorem. Po wyjściu kładzie plik papierów na stole w palarni.