CZĘŚĆ VI. BRIDGEMAN J.P. (BARAB.)
٭
„Jego ojciec był… Zdaje mi się, że urzędnikiem kolonialnym. On ma chyba zamiar pójść w jego ślady, chociaż to jego wygłupianie się… Nie chce źle mówić o amatorskich przedstawieniach, ale trudno Snem nocy letniej budować imperium, prawda? Jasne, wiem, że się ze mną nie zgadzasz. Jak mógłbym… Tak, oczywiście, angielski charakter, oczywiście, tak, tak, dc tego zmierzałem. Ale przecież nie Szekspirem cywilizowaliśmy nieoświeconych Hindusów. W pewnym sensie może tak. Nie, no nie! Naprawdę, Willoughby, specjalnie udajesz tępego…
Harold twierdzi, że jest świetny. Tak, ma w sobie coś włoskiego. Taki marmurowy. Uhm. Gdzie? Na Christ Church Meadow. Harold wyglądał przez okno w dekoracjach, a gość przechodził obok. Jakby unosił się w powietrzu. Harold mówi, że to było jak sen…
Rozsądny? Dosyć rozsądny, ale znikąd. Kto ci powiedział? Ludzie Beaumonta pochodzą z te) części świata. Jesteś z okolic Lechladc, prawda, Boomer? Gdyby był kimś, Boomer by go znał. A nie zna, prawda? Jestem przeciw. Na wszelki wypadek. Myślę, że to fair. Nie, szczerze mówiąc, nie uważam, żeby był w typie „Satiriconu”. Mimo wszystko te obiadki są raczej… No właśnie. Kiedy ktoś jest wstawiony, byle co go nie zadowala. Jeśli to się będzie powtarzać…
Gdyby mnie ktoś pytał, musiałbym powiedzieć, że to rozwiązły młody człowiek, choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, że całkiem czysty. Nie jak reszta jego koleżków z tego budynku. Zupełnie jakby wychowali się w chlewie. Palcem nie kiwną, żeby coś koło siebie zrobić, nic powieszą marynarki, nie odstawią filiżanki na tacę. Bałagan, jaki robi ten młody dżentelmen – nie twierdzę, że jest nieuprzejmy, o nic; ma maniery anioła – ale wchodzę tam raz i… Rozwiązły? Cóż, nie pracujesz dla młodych panów tak długo jak ja, mnie wystarczy rzut oka. Powinieneś spytać tę małą rudą figlarkę, która pomaga pani Parker w kuchni. Skąd wiem? Zapach pościeli… A kiedyś…
Całkiem dobry z historii. Tak, myślę, że to będzie jego specjalizacja. Choć muszę przyznać, że ma skłonności do romantyzowania. l osobliwe poglądy na temat cywilizacji. Rasistowskie, Willoughby, skoro o to pytasz. I podasz mi wreszcie tę maderę, czy mam przypuścić szturm na karafkę? Naprawdę tego chcesz?…
F.-G. twierdzi, że w collegeu nie był nawet w trzeciej jedenastce. Ani w piętnastce. Nie widzę najmniejszego powodu, żeby Jock miał go ściągać do Vincents. On nawet nie wiosłuje. Właśnie. O czym z takim rozmawiać?
Był wielki. Taaaki wielki. Zamknij się, Ethel. Przecież mówię. Ogromny. Nie wierzysz mi, Ethel Srnith, ale ja go naprawdę widziałam…
Tak, moje serce, je vous jurę. Cyril i Harold siedzieli cala noc nad ostatnimi zwrotkami sonetu czy czegoś podobnego – wszystko o nim. Tak, widziałam. Zgadzam się całkowicie. Czarujący. Cyril zaprosi go na herbatę. Uhm? Och, bardzo zabawny. Jest jeszcze kwestia nowych spodni Harolda. La-la mówi, że są śmieszne, ale według Harolda w semestrze letnim będzie na nie szal. Uszyli je błyskawicznie przy Turl…
Proszę pana? Proszę pana!”
Zamknąć oczy. Jak ciepło. Odpłynąć jeszcze na trochę.
– Proszę pana?
Słoneczny blask na żółtym kamieniu. Blade światło przenikające przez szkło. Zielona sylwetka araukarii w oknie.
– Proszę pana! Dwadzieścia pięć po siódmej.
– Wyjdź, Willis.
Zapach przepoconego ciała unosi się z pościeli. W ustach lekki metaliczny posmak. Czerwone wino. Przejście do pozycji pionowej nie będzie przyjemne. Dezaprobata Willisa sączy się pod koc niczym krople zimnej wody.
– Niech mi będzie wolno przypomnieć, że dziś rano urządza pan śniadanie. Młodzi panowie niedługo przyjdą.
– Śniadanie? Niech to diabli!
Mimo wczesnego lata poranki w Oksfordzie są wilgotne. Nic dziwnego, że wychowanemu w tropikach panu Bridgemanowi dokucza chłód. Willis rozpalił mały ogień na kominku. Jego podopieczny wlecze się tam w szlafroku i staje obok z założonymi rękami. Służący szczęka miednicą i dzbankami z wodą, dając jasno do zrozumienia, że czas na mycie i golenie. Za pięć ósma pan Bridgeman siedzi już przy starym okrągłym stole nakrytym białym lnianym obrusem, na którym czekają filiżanki, wysoki srebrny dzbanek z kawą i stojak z przegródkami na grzanki.
Dziesięć minut później pokój zasnuwa się błękitnym dymem z fajek. Willis nakłada bekon, jajka, siekaną jagnięcinę, kiełbaski i pieczone ziemniaki na talerze stadka młodych dżentelmenów pogrążonych w burzliwej dyskusji o wartości Middletona i Marlowe’a jako tragedio-pisarzy. Wszyscy ubrani są w spodnie z szarej flaneli, jasne koszule, kamizelki i marynarki z lekkiego szkockiego tweedu. Wszyscy krzyżują elegancko nogi. Od czasu do czasu pykają z fajek z korzeni wrzośca i używają ich dla podkreślenia co ważniejszych argumentów. Przypadkowemu obserwatorowi trudno byłoby ich rozróżnić.
Znawca dostrzegłby pewne charakterystyczne cechy wyróżniające tę grupę na tle ekosystemu uniwersytetu. Przewaga zamszowych butów. Jaskrawość krawatów, często jedwabnych. Rzadko spotykana długość włosów, które w kilku przypadkach niebezpiecznie (skandal!) sięgają kołnierzyka. To atrybuty Estety. Okazy tego gatunku obecne na śniadaniu nie są jeszcze w pełni opierzone. To studenci pierwszego roku, ale za jakiś czas ci bardziej zdeklarowani porosną pierzem sportowych kapeluszy z szerokim rondem, powiewającymi spodniami i marynarkami o niecodziennym kroju i pochodzeniu. Statystycznie rzecz biorąc, przynajmniej jeden z nich zacznie używać perfum.
Większość (jeśli będzie upierać się przy swoich upodobaniach) przeżyje zdemolowanie pokoju i zagrabienie szerokich spodni przez Atletów. Atleta jest naturalnym wrogiem Estety. Postrzega Estetyzm jako chorobę, oznakę moralnej i umysłowej degeneracji. Zdarcie spodni z Estety i szturm na jego pokój jest uzasadnioną reakcją na tak oczywisty przejaw upadku, rodzajem okazania Estecie społecznej dezaprobaty i ostrzeżeniem, by więcej czasu spędzał na boisku rugby, a mniej nad dziełami Huysmansa. Jak dotąd, spośród przyjaciół Bridgemana tylko Levine doświadczył podobnego losu (za szkicownik i prowokacyjnie żółte skarpetki w refektorium), choć pierwsza ósemka wyraźnie dała do zrozumienia, że ma chęć potraktować tak każdego studenta Barabbas College, który zagalopuje się na drodze ku artyzmowi. W otoczeniu panuje powszechna zgoda na agresję wobec Skrajnego Estetyzmu, z którym utożsamia się wszystko: i czarne msze, i japońskie tkaniny, i pornograficzne sztychy czy fragmenty dziel Katullusa nie włączone do podręczników. Pokój nauczycielski milcząco popiera ten proceder.
Bridgeman wie o tym i żyje w paranoicznym niemal strachu przed pozbawieniem go modnych spodni. Mimo zamszowych butów, nosi krótkie włosy i krawat w możliwym do przyjęcia dyskretnym odcieniu burgunda. Przyjaciele Esteci stanowią zaledwie jedną z kilku grup, z którymi utrzymuje kontakt. A zakres kontaktów Bridgemana jest niebywały. Dzisiaj wydaje śniadanie dla Levine’a i reszty członków Komitetu Aktorów Barabbas College. Został wybrany do roli Jagona w przygotowywanej inscenizacji „Otella”, w której Levine z usmarowaną na czarno twarzą zagra tytułowego Maura. Wieczorem je kolację w siedzibie studenckiego klubu dyskusyjnego, a jutro w Carlton Club z torysowskimi partyjniakami. Wczoraj był na pokazie działania radia, a w zeszłym tygodniu wysłuchał prelekcji pana Emila Coue o autosugestii i był w ratuszu miejskim na lekcji kapitana McLaglana z dżiudżitsu (polecanej przez komisarza policji okręgu Oxfordshire).
Urozmaiconej działalności Bridgemana przyświeca hasło „konwenans”. W miejscu, gdzie każdy głośno domaga się zauważenia, on robi dokładnie tyle hałasu, ile potrzeba, by się wpasować w otoczenie, i ani odrobiny więcej. W najnowszym wydaniu siebie samego postanowił kłaść nacisk na wszystko, co w jego rozumieniu słuszne, prawdziwe i angielskie. Krzywo patrzy na wszelkie nowinki, boleje nad zanikiem norm społecznych. Ceni poezję z czasów Jerzego V, jest zwolennikiem torysów. O swojej rodzinie mówi niewiele, dając jedynie do zrozumienia, że pochodzi ze starego rodu dzierżawców z Gloucestershire. Pod każdym względem jest przeciętnym studentem.
Mimo to niektóre drzwi pozostają dla niego zamknięte. Większość jego kolegów oplata od chwili narodzin sieć symboli i powiązań tak gęsta i rozległa, że prawie niezauważalna. Bridgeman nie zna nikogo. I nikt nie zna Bridgemana. Niespotykane, nawet karygodne. W przeciwieństwie do Bycia Znanym, co (przynajmniej w Gloucestershire) jest a priori jedyną możliwą formą egzystencji, Bycie Nieznanym wzbudza podejrzenia o fałsz, nakazuje zachowanie rezerwy i komplikuje związki z otoczeniem. Zawsze istnieje możliwość, że Bycie Nieznanym to nie przypadek. Mieszkańcy hrabstwa i ich synowie intuicyjnie wyczuwają poważny problem, coś mrocznego i potencjalnie groźnego na poziomie pozawerbalnym, co budzi w nich rodzaj pierwotnego lęku. Wolą unikać człowieka, który tak na nich działa. Miłośnicy polowań z Bullington Club uznają Bridgemana za niegodnego zaufania. Nie dane mu też będzie nosić różowego fraka Bollinger Club czy błękitnego fraka „Satiriconu”. Jego wyobcowanie, pojawienie się w Oksfordzie bez stosunków towarzyskich i widomy brak zakorzenienia każe wielu ludziom dobrze się zastanowić. Nawet ci, którzy jak on pochodzą z kolonii i wiedzą coś o Indiach, oddaleniu i samotności, czasem wyczuwają w Bridgemanie podwójne dno. Co gorsza, mimo lata poświęconego heroicznym wysiłkom nauczenia się gry w tenisa (a także francuskiego, Nowego Testamentu, palenia fajki i nazw angielskich ptaków), Bridgeman nie przybył do Oksfordu jako Atleta i doprawdy niewiele zrobił, żeby się nim stać.
To poważne zaniedbanie. Choć w powszechnym rozumieniu uniwersytet ma być instytucją gwarantującą świetne wykształcenie, tak naprawdę jest machiną, która formuje ludzkie charaktery. Różnica jest bardzo subtelna. Charakter to nie inteligencja. Sport prawie zawsze przynosi lepsze rezultaty w kształtowaniu młodych ludzi, a sportowcy (którzy potrafią siedzieć na koniu, stanąć przy karabinie maszynowym i pokazać tubylcom, gdzie ich miejsce) mają wyższą pozycję społeczną niż ci, którzy cytują poezję albo obliczają wartość współczynnika x. Za kredensem Bridgemana leży wymięty egzemplarz najnowszego numeru uniwersyteckiego czasopisma „The Isis”. W rubryce „Idol” jak zwykle sylwetka sportowca. „Spędziwszy lata chłopięce na chodzeniu po drzewach i przepędzaniu kłusowników w pagórkowatym Shropshire, niezłomny Gerald Fender-Greene przybył do nas ze szkoły Chopham Hali, wylęgarni akademickich talentów… znany wszystkim jako F.-G… Jego nienaganna prezencja… rzucająca się w oczy waleczność… dzielna postawa w meczach krykieta…” etc., etc. Oto charakter z prawdziwego zdarzenia. W tym samym numerze znajduje się krótkie sprawozdanie z ubiegło tygodniowej debaty w studenckim klubie dyskusyjnym, poświęconej Amerykanom. Autor parokrotnie wspomina o pierwszym publicznym wystąpieniu J. P. Bridgemana (Barab.), który w reakcji na wzmiankę pana Barkera o znaczeniu Ligi Narodów uraczył zgromadzenie przydługim i cokolwiek zbytecznym expose o misji białego człowieka, polegającej na „czynieniu sobie ziemi poddanej”. W przyszłości pan Bridgeman powinien reagować mniej histerycznie i dbać, by jego wypowiedzi miały związek z tematem dyskusji.