Литмир - Электронная Библиотека

Noble pochyla się teraz ku Jonathanowi.

– Nie rodzimy się, Bridgeman. Jesteśmy stwarzani. Nie marzyłem o losie pedagoga. Należę do pokolenia lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy jak cieplarniane kwiaty. Sztuczny raj, egzotyka, odmienność. Ale kiedy stało się jasne, że wizerunku estety nie da się utrzymać, stanąłem przy tablicy. I jestem tu, panie Bridgeman. Jestem.

Noble znów skupia się na Pszczole. Z najwyższą uwagą głaszcze dolną krawędź kwiatu udającego owada.

– Po co dążyć do naturalizmu? Takie zadawaliśmy sobie pytanie. Prawdziwa sztuka nigdy nie powinna sobie zaprzeczać. A teraz zmiana tematu, Bridgeman. Pan Hoggart dał mi do zrozumienia, że nie jest zadowolony z twojej obecności w internacie. Uważa, że ty i Paul Gertler macie zgubny wpływ na innych. Co ty na to?

– Nic nie zrobiłem, proszę pana. Paul też nie.

– Gertler wyjechał, Bridgeman. Może gdzie indziej znajdzie dla siebie miejsce. A co do nicnierobienia, w tym właśnie tkwi problem. Bezczynność prowadzi do wszelkiego zła. Jeśli mamy czas na rozmyślania, stajemy się podatni na złe wpływy. Ciekawy z ciebie przypadek, Bridgeman. Przynajmniej dla mnie. Pan Hoggart najwyraźniej nie podziela mojego zdania. Musisz nauczyć się skrywać pewne rzeczy i starać się lepiej dopasować do otoczenia.

– Ja…

– Sugeruję krykieta. I powiem to panu Hoggartowi. Skoro masz już zagwarantowane miejsce na uniwersytecie, cel twojego pobytu w Chopham Hali został osiągnięty. Co wcale nie oznacza, że możesz spocząć na laurach. Dla swojego dobra musisz być skoncentrowany. W przeciwnym razie narażasz się na ryzyko, Bridgeman. Straszliwe ryzyko. Nadmierny introwertyzm. Gnuśność. To powszechny problem, dla którego system prywatnych szkół w Anglii znalazł w ciągu paru stuleci rozwiązanie. Tym rozwiązaniem jest krykiet, Bridgeman. Skup uwagę na kiju i piłce. Każdy element krykieta jest dowodem na wspaniałość tej gry: jasno określone i surowe zasady, długi czas trwania, paleta kolorów zredukowana do świata zieleni i bieli z pędzącą czerwoną piłką w centrum. Przejaw geniuszu, Bridgeman, dowód wyższej inteligencji! Krykiet to relikt epoki, w której życie toczyło się wolniejszym tempem w harmonii z wibracją wyższych poziomów rzeczywistości, epoki, która pozwalała sobie na zgłębianie sedna czasu i przestrzeni. Krykiet w swej złożoności, w dekoracyjnej oprawie mógłby zostać uznany za ostatni przejaw baroku. Czy jest coś bardziej budującego? Gra niczym… niczym doskonały automat, ale automat natchnięty duchem. Gra, w której zawodnik i widz wychodzą poza własne „ja” i namacalną materię, wsłuchani w muzykę ciał niebieskich. Czy jest coś równie wspaniałego? To esencja życia!

Noble wzdycha i milknie, chowając twarz w dłoniach wspartych o roboczy blat. Po chwili daje się słyszeć cichy płacz. Jonathan patrzy na niego, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Chyba powinien odejść. Powoli wycofuje się na palcach. Doktor Noble ma wiele spraw do przemyślenia.

Jak na grę tak szlachetną, krykiet okazuje się fatalny w skutkach. Kiedy pierwszego słonecznego dnia semestru Jonathan wychodzi na boisko, oczy zaczynają mu łzawić, a z nosa cieknie bezbarwny, wodnisty śluz. Wkrótce i oczy, i nos czerwienieją od ciągłego pocierania, a rękawy białej koszuli stają się śliskie i wilgotne. Popołudnie jest dla Jonathana torturą. Nie sposób skupić uwagi na grze, kiedy ma się wrażenie, że wszystko dzieje się o mile stąd za wodnistą przesłoną. Umieszczony w najdalszej części boiska, nie ma nic do roboty prócz użalania się nad samym sobą. Kiedy po paru godzinach wołają go wreszcie do wybijania, zajęty myślami o własnym cierpieniu niemal nie zauważa, że pierwsza piłka trafia w paliki. Wracając do pawilonu, słyszy, jak drużyna przeciwna urządza mu hałaśliwą owację.

Katar sienny jest zupełnie nowym doświadczeniem. Przychodzi nagle, jakby angielska ziemia brała na nim odwet, wyraźnie dając do zrozumienia, kto jest u siebie, a kto tylko udaje i kogo zdradza reakcja ciała. Każde sobotnie popołudnie w semestrze budzi w Jonathanie śmiertelne przerażenie. Ukrywa się wtedy z książką gdzieś pod dachem, symuluje kontuzję ręki albo nagły atak gorączki (tu pomocne okazują się Indie). Jego boiskowe wyczyny są tak żałosne, że wejście do drużyny oczywiście mu nie grozi.

Krykiet jest potrzebny, ale dla niego niedostępny. Sytuacja bez wyjścia. Węzeł gordyjski przecina historyk, pan Fox.

– Kopista, Bridgeman. Mnich w skryptorium. Będziesz uwieczniał wyniki.

I tak Jonathanowi przypada w udziale prowadzenie zapisu. Siada na stopniach przed pawilonem, z książką na kolanach i metalowymi tablicami u stóp. Pozostawiony w spokoju, czuje, że objawy alergii w tajemniczy sposób słabną. Zaczyna nawet lubić swoje nowe zajęcie. Oznaczanie postępów w grze to rodzaj medytacji. Odnalazł swoje miejsce w świecie krykieta. Ani dokładnie w centrum, ani poza nim; nie jest ani uczestnikiem, ani beznamiętnym obserwatorem. Jest pomniejszym bogiem, śledzącym poczynania innych z obojętną koncentracją i zapisującym rezultaty w księdze z tabelkami. Nie stając po niczyjej stronie, z dystansu obserwuje ludzkie zmagania i notuje ich rezultaty – wykluczony, spalony, wyłapany, zwycięskie szóstki i czwórki, dołączając sześć kropek domina za idealny rzut.

Każdy kolejny rzut piłki przybliża Jonathana do końca semestru letniego. Prócz wielkiej księgi wyników Jonathan ciągle prowadzi własne zapiski. Pierwszy notes jest już zapełniony. Drugi otwierają hasła: „biszkopt”, „trzmiel”, „fair play” i „obsługa boiska sportowego”. Czasem oba procesy zapisu – sekretnego rozszyfrowywania świata i obiektywnej obserwacji dżentelmeńskiej walki na boisku – łączą się, tworząc abecadło zachowań, społeczny język, który można spisać, a potem odczytać ponownie, by w odległej przyszłości odtworzyć historię Chopham Hali z kropek i cyferek.

Czasem Jonathan myśli o Paulu. Nie napisał do niego po wydaleniu ze szkoły. Zastanawia się, czy nie poprosić doktora Noble’a o adres. Nie robi tego. Wmawia sobie, że to by mu zaszkodziło. Ma rację, choć nie jest to prawdziwy powód. Jonathan czuje, że zawiódł przyjaciela. Nie bronił go. Nie powiedział mu prawdy.

To uczucie pogłębia się pewnego wieczoru, gdy do drzwi pokoju Jonathana puka Fender-Greene. Jego nadejście zwiastują piski i głuchy łomot dobiegający ze świetlicy dla młodszych chłopców, gdzie Fender-Greene goni i okłada swojego małego adiutanta. Potem słychać ciężkie kroki na schodach. Fender-Greene jest pijany. Wygląda jak lunatyk. Jedna strona koszuli zwisa wyciągnięta zza paska, tworząc wokół spodni pomiętą białą zasłonę.

– Johnny? Tu jesteś, Johnny.

– Czego chcesz?

– Johnny… Tu jesteś. Nic do ciebie nie mam, miły Johnny. Absolutnie nic.

Jonathan milczy.

– Żadnych pretensji, miły Johnny. Śliczny z ciebie chłopiec. Lubisz mnie, prawda? Lubisz mnie. – Dla utrzymania równowagi Fender-Greene opiera się o półkę nad kominkiem. – Słuchaj, Bridgeman, podejdź do mnie. Cudowny z ciebie gość. Zawsze tak ślicznie wyglądasz.

– Trzymaj się ode mnie z daleka.

– Jesteś taki śliczny.

– Odpierdol się, Fender-Greene.

Fender-Greene robi krok naprzód, ale wyraz oczu Jonathana osadza go w miejscu. Przez chwilę stoi niezdecydowany na dywaniku przed kominkiem, chwiejąc się w przód i w tył.

– Jeszcze cię dorwę – mówi w końcu. – W przyszłym roku będę w Christ Church.

Po tych słowach wytacza się z pokoju.

W Dniu Fundatorów, w ostatnim dniu roku szkolnego, między godziną drugą a czwartą Jonathan przechadza się po trawniku. Tym razem nikt na niego nie krzyczy. Wokół kłębi się tłum chłopców i rodziców. Pobrzękując filiżankami, w myślach szeregują innych według hierarchii ważności. Pod czujnym okiem pani Dodd jej dziewczęta kursują między kuchnią i trawnikiem z tacami pełnymi kanapek z ogórkiem. Złożony z piątoklasistów kwartet smyczkowy rzępoli Mozarta pod pasiastą markizą. Wśród zgromadzonych nie ma pana Spavina, Jonathan może więc krążyć w tłumie sam, ciesząc się uczuciem zrzucania okowów, odchodzenia Chopham Hali w przeszłość, cegła po cegle. Naokoło rozbrzmiewa gwar rozmów. Choć doktor Noble wygłasza z podium przemowę o długiej drodze i przykładzie, Jonathan nie czuje potrzeby notowania. Te rzeczy już rozumie, już je sobie przyswoił. Wymyka się chyłkiem ze zgromadzenia i teraz stoi samotnie w holu z rękami w kieszeniach (wyzywająco, niezgodnie z regulaminem), przyglądając się spłowiałym fotografiom na wyłożonych dębową boazerią ścianach. Wybrańcy z przeszłości, zawodnicy drużyny rugby piłki nożnej, lekkoatleci. Krykiet. Fotografia z 1893 roku. Jest. Wysoki, zwalisty, niezgrabny, w białym stroju, z grubo ciosaną twarzą. F. M. V Bridgeman. Ojciec. Jonathan odchodzi w pośpiechu i nie zauważa, że obok jedenastu spowitych w biel postaci stoi szczupły, blady chłopiec w szkolnym mundurku z pokaźną księgą w skórzanej oprawie. Według opisu to R. A. Forrester, prowadził zapis wyników. Jeśli przyjrzeć mu się dokładniej, widać załzawione oczy, wyraźny objaw kataru siennego.

58
{"b":"90789","o":1}